Najpierw krytyka transformacji i nadwiślańskiego kapitalizmu. Potem skandal wokół reprywatyzacji. Teraz smog czy wycinka drzew. Poszerza się nam w Polsce pole debaty politycznej. Nareszcie.
Tak się to jakoś przez lata układało, że publicystyka polityczna w Polsce tkwiła w mrokach głębokiego średniowiecza. Albo inaczej. Przypominała jakąś dziwaczną mieszankę kroniki towarzyskiej i przeglądu szachowego.
Śledząc polskie media, można było więc bez trudu rozeznać, kto należy do jakiej frakcji, kręgu czy koterii albo (to ostatnio) kto jest akurat najbliżej ucha prezesa. Niechby to jeszcze przekładało się na jakiś ważny spór. Nawet nie ideowy, ale choćby dotyczący wyrazistego pomysłu na Polskę. Ale gdzie tam. Tysiąc razy mogliśmy więc przeczytać o konflikcie Tuska ze Schetyną czy wcześniej o szorstkiej przyjaźni Millera z Kwaśniewskim. Ale jakie te konflikty miały zerowe przełożenie na sprawy publiczne (może poza kwestią, że ministrem albo prezesem spółki zostanie pan X, a nie pani Y). I tak między Bogiem a prawdą nikt nigdy nie powiedział Polakom, dlaczego te konflikty mają ich w ogóle obchodzić. Politycy to widzieli. Nic więc dziwnego, że ukształtowała nam się przez lata klasa polityczna, w której najlepiej się mają ci, którzy ćwiczą się w mistrzostwie uprawiania gry dla samej tylko gry. Najnowszym mistrzem tego autotelicznego sportu jest oczywiście Jarosław Kaczyński. Nie dziwmy się więc, że bardzo wiele posunięć Kaczyńskiego trudno wytłumaczyć inaczej niż wzniecanie pożarów tylko po to, żeby było potem co gasić. Co celnie skarykaturował pierwszy odcinek „Ucha Prezesa”, gdzie Kaczyński powiada: „Jak z pokoju dzieci nie dochodzą odgłosy bijatyki, to znaczy, że dzieci patrzą na płonące firanki”.
Drugą – z pozoru bardziej wyrafinowaną – wersją tego samego zjawiska były analizy polityczne wyobrażające naszych polityków jako wytrawnych szachistów, którzy myślą kilka ruchów naprzód, realizując doskonale zaplanowane polityczne zamierzenie. Przy czym te ich genialne plany najczęściej kończyły się na przeforsowaniu swojego kandydata na jakieś stanowisko albo po prostu na gromadzeniu władzy dla niej samej. I znów wielu polityków pod wpływem tak skrojonych oczekiwań opinii publicznej zapewne uwierzyło, że tego typu rozgrywki są sednem i celem uprawiania polityki. Przybierają więc rozmaite pozy. W latach 90. była na przykład moda na niezłomnego reformatora, takiego nawiedzonego lekarza, który tnie pacjentowi nogę piłą i jeszcze jest z tego dumny, że nie zrażają go krzyki i tryskająca wokół krew (prekursorem i niedościgłym wzorem na tym polu jest oczywiście Leszek Balcerowicz). Dziś niezdrową fascynację budzi na poły diaboliczny Kaczyński, choć warto wspomnieć, że nie dalej jak pięć lat temu z podobnym podziwem pisano o legendarnych zdolnościach Tuska do eliminowania politycznych przeciwników. Tak jakby rzekome szachy wielkich demiurgów polskiej polityki miały jakiekolwiek znaczenie dla większości polskich obywateli. Stojących na co dzień w obliczu niesprawnych instytucji i panoszącej się wszędzie logiki „kto silniejszy, ten ma rację”.
Wszystko to można oczywiście zwalić na niedojrzałość polskich elit politycznych oraz medialnych trzech pierwszych dekad III RP. Swoje znaczenie miały jednak również trendy międzynarodowe. Głównie podszyte neoliberalizmem przekonanie, że skończyły się czasy wielkich spraw i wielkich idei, a nastała dyktatura postpolityki. Sednem postpolityki miały się stać drugorzędne spory personalne oraz polityczny PR budowany w oparciu o wojny kulturowe. Oznaczało to w praktyce abdykowanie polityków z tego, czym polityka zawsze była. To znaczy z decydowania o sprawach kluczowych z punktu widzenia wspólnoty. Z gospodarki wyparł ich rzekomo wolny rynek. Ze stanowienia sprawiedliwości rzekomo niezależne sądownictwo. A z usług publicznych rzekomo bardziej skuteczny sektor prywatny.
Oczywiście w świecie polskiej postpolityki znaleźli się mistrzowie gatunku, którzy potrafili sobie tę przestrzeń doskonale zagospodarować. W ostatnich latach znakomity tandem stworzyli na tym polu Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Jeden i drugi byli dla siebie stworzeni. Tusk straszył Kaczyńskim, a Kaczyński Tuskiem. I w ten sposób jeden i drugi utrwalali przez lata swoją polityczną pozycję. Odciskając swoje piętno na sporej części mediów, wciągając je do swojej gry.
Dopiero w ostatnich latach zaczęły się w przestrzeni publicznej pojawiać tematy pozwalające ten duopol wprawić w pewne drgania. Pierwszym takim tematem był spór o dorobek polskiej transformacji. Ten spór rozpoczął autentyczną i konieczną korektę polskiego neoliberalizmu. W pewnym sensie przesuwając całe spektrum polityczne w lewo. Wystarczy przypomnieć, że to jeszcze PO zaczęła cywilizowanie uśmieciowionego rynku pracy, a PiS temat pociągnął. Podobnie było z tematem emerytalnym (PO wyciągnęła pierwsze cegiełki z półprywatnego systemu trzech filarów, a PiS go dalej demontuje) oraz z przyznaniem państwu większej roli inicjatora rozwoju gospodarczego (Tusk zaczął z Polskimi Inwestycjami Rozwojowymi to, co Morawiecki rozwija w swojej Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju).
Kolejnym dużym tematem przywróconym do debaty politycznej jest reprywatyzacja. A więc dokonane w biały dzień uwłaszczenie najsilniejszej części społeczeństwa na majątku wspólnym (a często również na krzywdzie najsłabszych, czego dobrze dowodzi historia zamordowanej sześć lat temu Jolanty Brzeskiej). Inaczej niż w przypadku korekty neoliberalnego kursu w polityce makroekonomicznej temat reprywatyzacji pokazuje niemożność wyjścia przez duopol PO–PiS poza własne ograniczenia. Środowisko Platformy upiera się bowiem, by widzieć skandal reprywatyzacji jako odosobnione przypadki (stara metoda rozmywania odpowiedzialności). A PiS afera interesuje tylko o tyle, o ile może doprowadzić do osłabienia PO. I nic ponadto.
Podobny, choć odwrotny mechanizm widać w przypadku spraw z wycinką drzew na prywatnych posesjach czy niezważaniem VIP-ów na przepisy ruchu drogowego. Tu role się odwróciły. Opozycja atakuje, a PiS jest w defensywie. Każdy z tych tematów warto jednak ciągnąć, bo ma potencjał, by stać się czymś więcej niż tylko trwającym kilka tygodni chwytliwym newsem. Pierwszy to dowód, że do polskiej debaty publicznej przedziera się powoli myśl, iż w cywilizowanych krajach demokratycznych nie powinno być czegoś takiego jak święte prawo własności, które umożliwia niszczenie dobra wspólnego (tu przyrody i estetyki) w imię zasady „na zagrodzie szlachcic równy wojewodzie”. Drugi temat otwiera potencjalną debatę i presję na władzę publiczną, by nie odklejała się od reszty społeczeństwa (ośmiorniczki PO to był ten sam casus). Jeszcze inny typ nowych problemów to z kolei umowy CETA/TTIP oraz kwestia smogu. Gdzie pod pręgierzem za wieloletnie zaniedbania stoi cała PO–PiS-owska klasa polityczna. Nie to jest jednak najistotniejsze. Ważne, że mamy tu kolejne przykłady ważnych dla życia Polaków tematów, które stały się częścią debaty politycznej. Wreszcie możemy spierać się o konkrety i domagać się od całej klasy politycznej, by się nimi zajęła.
Co to przyniesie? W krótkim okresie niewiele. W długim jednak takie upolitycznianie kolejnych zapomnianych tematów i wątków to prawdopodobnie jedyna droga do zbudowania w Polsce autentycznej, a nie tylko fasadowej demokracji. Fasadowej to znaczy takiej, w której instalujemy sobie instytucje państwa prawa na wzór zachodni i cieszymy się, że tak ładnie błyszczą. A jak ktoś zwraca uwagę, że jakoś zbyt wielu obywateli mówi, że może i ładne, ale działają raczej słabo, to go zbywamy retorycznym pytaniem: „Czy może chciałby żyć na Białorusi?”.
Kiedy kilka miesięcy temu publicznie wyraziłem bardzo podobną myśl, to siedzący obok mnie konserwatywny historyk i publicysta średniego pokolenia wyraźnie się oburzył. Ganił, że nie jesteśmy tu po to, by mówić, czego chcemy, ale żeby analizować to, co jest. Po czym sam wygłosił klasyczną analizę w stylu Kaczyński przesuwa skoczka, bije królową i szachuje. Jak odpowiedzą Petru ze Schetyną? Będąc przekonanym, że uprawia publicystykę polityczną najwyższej próby. Przy której wszystko inne to zawracanie głowy. A ja się z nim nie zgadzam. Mam coraz mocniejsze wrażenie, że prawdziwa polityka jest gdzie indziej. I że największym zadaniem dla następnego pokolenia polskich polityków i komentatorów jest przywrócenie jej do możliwie najszerszej dyskusji publicznej. Wtedy nieuchronnie zobaczymy, jak anachroniczny jest dzisiejszy duopol PiS-u i antyPiS-u, który wydaje nam się taki duży tylko dlatego, że wciągnął nas do swojego grajdołka i każe nam wierzyć w to, iż jego granica to cały horyzont.