200 tys. osób w 8,5-milionowym kraju to nie jest wiele, ale zawsze coś. Tel Awiw wyciąga rekę do Beduinów żyjących na pustyni Negew.
Umm al-Hiran przypomina wybudowany naprędce obóz dla uchodźców. Tyle, że wyglądające na prowizoryczne domy z kamienia i blachy nie podpierają siebie nawzajem, a ich mieszkańcy nie uciekli przed wojnami lub klęskami żywiołowymi. Licząca około tysiąca głów wioska istnieje od dziesięcioleci, zaś mieszkający w niej Beduini nie czekają na nowe domy.
Klan, który dziś zaludnia Umm al-Hiran, trafił tu wkrótce po stworzeniu państwa Izrael. Władze nowo powstałego państwa próbowały wówczas uporządkować sytuację na pustyni Negew – tak, by mieć poczucie kontroli nad południową flanką kraju oraz by móc „obserwować” arabską populację. Dlatego nomadzi lądowali na skrawkach państwowego terenu i mieli tam żyć do chwili, kiedy ktoś w Tel Awiwie – a dziś Jerozolimie – wymyśli, co dalej.
W ostatnich latach wreszcie wymyślono, co dalej. Klamka zapadła na początku listopada, kiedy kolejne instytucje aprobowały plan stopniowego wyburzania Umm al-Hiran i przesiedlania Beduinów do jednej z miejscowości w północnej części pustyni. Plan, który nie spodobał się ani Beduinom, ani obrońcom praw człowieka. – Przymusowe wysiedlenie beduińskich mieszkańców, żeby utorować drogę do wybudowania nowego żydowskiego osiedla, będzie rażącym i paskudnym przypadkiem dyskryminacji, odzwierciedlającej bezprawne osadnictwo Izraela – grzmiała Sarah Leah Whitson, szefowa bliskowschodniego oddziału Human Rights Watch. – Długo po tym, jak reszta świata porzuciła takie rasistowskie praktyki, izraelski rząd wciąż buduje, wymazując wspólnoty na bazie ich religii lub przynależności etnicznej – dorzucała.
Beduińskie wioski były solą w oku władz Izraela od dekad. Kolejne ekipy rządowe miały znacznie poważniejsze kłopoty, a poza tym wsparcie Beduinów z Negew dla obronności kraju było zbyt ważne, by otwierać nowe fronty izraelsko-arabskiego konfliktu. W ostatnich latach jednak status quo sprzyja porządkowaniu takich spraw: Autonomia Palestyńska skupiła się na sobie, parapaństwo Hamasu w Strefie Gazy zostało odcięte od świata i Izraela, a polityka budowania osiedli ruszyła pełną parą. Również pod presją demograficzną: od 2008 r. populacja Izraela zwiększyła się z 7,4 do 8,5 mln ludzi.
Na tym tle licząca sobie około 224 tys. osób społeczność Beduinów nie jest szczególnie liczącym się graczem. Tym bardziej że większość z nich żyje już w siedmiu miejscowościach „tylko dla Beduinów” zbudowanych przez władze w ostatnim półwieczu. Reszta, ok. 90 tys. ludzi, wciąż koczuje, bo też trudno to inaczej nazwać – w kilkudziesięciu wioskach takich jak Umm al-Hiran. Z istnieniem dziesięciu takich wiosek rząd pogodził się dekadę temu, legalizując je. Pozostałe 36 wiosek to „nielegalne” siedliska.
Po burzy, jaka zerwała się zarówno w Izraelu, jak i poza jego granicami w obronie Umm al-Hiran, izraelski sąd zablokował plan wyburzenia osady. Ale wyrok jest odroczeniem, a nie rezygnacją z planu przesiedleń. Tymczasem nomadzi przestali być nomadami. Po pustyni Negew wciąż kręcą się Beduini – ale już tylko w mundurach izraelskiej armii.
Za patriotyczną czerwoną linią
Paradoksalnie nie mają żadnego problemu z lojalnością wobec Izraela. – Uważam się za Araba i muzułmanina, ale też uważam się za część tego kraju – podkreślał Mahmud Kaszua, jeden z żołnierzy złożonego wyłącznie z Arabów półtysięcznego oddziału Gadsar. – To nasze państwo i musimy się mu odwdzięczyć. Pomagać mu na tyle, na ile jesteśmy w stanie. Za to, że nas chroni – dodawał.
Rekruci tacy jak Kaszua nie pojawili się w armii wczoraj. „Konflikty dzielące ich tradycyjnie od społeczności arabskiej powodowały, że armia izraelska (Cahal) przyjmowała ich w swoje szeregi” – opisują sytuację izraelskich Beduinów, Czerkiesów i Druzów autorzy monografii na temat XX-wiecznej historii Izraela Andrzej Chojnowski i Jerzy Tomaszewski. „Przeciętnie niższy poziom wykształcenia sprawiał, że trudno im było awansować, choć niektórzy osiągali wysokie stopnie wojskowe. Beduini zyskali uznanie dzięki swym umiejętnościom – wyniesionym z tradycyjnego trybu życia – poruszania się na pustyni oraz tropienia terrorystów, przedzierających się przez graniczne systemy ochronne” – dodają.
Dzisiaj ten trend wręcz się wzmógł. Do jednostek takich jak Gadsar wstępuje dziesięciokrotnie więcej chętnych niż trzy lata temu. I izraelska armia wita ich z otwartymi ramionami. – Naszym zadaniem jest przyjąć tylu, ilu jesteśmy w stanie – komentował dowodzący jednostkami mniejszości etnicznych i religijnych pułkownik Wadżdi Sarhan. – Mamy już w Gadsar kilkuset i chcemy w przyszłym roku podwoić tę liczbę – dorzucał.
Pokusa istnieje: żołnierze zarabiają całkiem nieźle. W porównaniu z resztą arabskiej populacji – w ponad połowie żyjącej poniżej progu ubóstwa – to wręcz lukratywna praca. W porównaniu z izraelskimi żołnierzami ci arabscy mogą też liczyć na pewne przywileje, np. występować o przydział ziemi, na której mogliby się w przyszłości osiedlić. Znaczący przywilej, biorąc pod uwagę symboliczne znaczenie, jakie w tym niedużym kraju ma własność gruntu. Nic zatem dziwnego, że tropem Mahmuda poszłoby niemało jego znajomych. – W armii służy w tej chwili dziesięć osób z mojej miejscowości. A mam jeszcze wielu przyjaciół, którzy chcieliby się zaciągnąć – twierdzi Kaszua.
Z drugiej strony, nie wszystkim się ta miłość do munduru podoba. Kaszua stara się nie zakładać uniformu poza koszarami i rodzinnym domem. Gdy Gadsar rzucono do pilnowania granicy z Zachodnim Brzegiem – gdzie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy doszło do wielu aktów przemocy, mających co prawda charakter indywidualnej, a nie państwowej, agresji – na arabskich żołnierzy Cahalu patrzono krzywym okiem. – Czasami jest ciężko, bo jestem Arabem, jak oni. Ale koniec końców wykonuję swoją robotę – wspominał Kaszua służbę na granicy. – Z tonu głosu niektórych ludzi jasno widać, że nas nie znoszą. Patrzą na nas z potępieniem – dodawał. W rodzinnej miejscowości też już usłyszał, że jest zdrajcą.
No cóż, na tle całej arabskiej populacji Izraela Beduini garną się do służby tłumnie. Jeżeli przyjąć zwyczajowe proporcje, Palestyńczycy (czy raczej Arabowie) stanowią około piątej części ludności – ok. 1,7 mln. Z całej tej grupy służbę wojskową w Cahalu odbyło – lub odbywa – zaledwie ok. 1 proc.: 17 tys. osób. I to w olbrzymiej większości właśnie Beduini.
– Ta mała grupka, która służy Izraelowi przeciw swoim, doskonale wie, że przekracza patriotyczną czerwoną linię – uważa Hanin Zoabi, żarliwa arabska nacjonalistka i palestyńska deputowana do Knesetu. – 90 proc. Arabów, którzy służą w armii, nie cieszy się żadną równością z Izraelczykami. Izrael nie potrzebuje ich też dla swojego bezpieczeństwa. Chodzi wyłącznie o to, by dzielić i rządzić – kwituje.
Nieformalni królowie pustyni
Wśród pobratymców Beduini również nigdy nie mieli równych praw. Ich niższy status przypieczętowały jeszcze XIX-wieczne reformy Imperium Osmańskiego, które narzuciły mieszkańcom poszczególnych prowincji przymus rejestracji własności ziemi. Nomadzi – w olbrzymiej większości analfabeci – odrzucili wówczas zmiany, uznając je za rozciągnięcie nad nimi nadmiernej kontroli i wstęp do zaciągu do osmańskiej armii. Ale to był jedynie początek prób utrzymania wielowiekowego status quo na pustyni. Podobne zmiany próbowali im też kilkakrotnie narzucić Brytyjczycy. A w połowie lat 50. izraelskie sądy przyjęły, że kto nie zarejestrował ziemi we wcześniejszych latach i nie posiada certyfikatu własności, już nie może o niego występować.
Przez dekady rejestry ziemskie pozostawały właściwie papierowym prawem. „Aż do powstania państwa Izrael w 1948 r., Beduini byli w olbrzymiej większości jedynymi mieszkańcami Negew” – piszą Deborah F. Shmueli i Rassem Khamaisi w pracy „Israel’s Invisible Negev Bedouin. Issues of Land and Spatial Planning” (Izraelscy niewidzialni Beduini Negewu. Problem ziemi i planowania przestrzennego). „W 1947 r. ponad 95 tys. Beduinów, członkowie 96 rozmaitych klanów, żyło w pasie rozciągającym się na południe od Kiryat Gat i Aszdodu po Strefę Gazy i Synaj” – dodają. Byli de facto właścicielami i dysponentami całego tego terenu, stosując się do tradycyjnych plemiennych i klanowych praw oraz porozumień między poszczególnymi społecznościami, znanych jako H’ema. Niektórzy wiedli „podwójne życie” – w północnej, nieco żyźniejszej części tego regionu prowadzili uprawy, a na południe wypuszczali się ze stadami.
Wojna o niepodległość Izraela położyła kres wielowiekowej obecności koczowników na pustyni. Olbrzymia większość została wysiedlona do tworzonych naprędce osad. Dawid Ben Gurion nie tylko zablokował możliwość powrotu do państwa tym nomadom, którzy w trakcie wojny znaleźli się w Jordanii i Egipcie, lecz nawet rozważał wydalenie z kraju tych, którzy pozostali. Negew miał być terytorium osadniczym. Zresztą wielu koczowników wróciło na własną rękę: granice z lat 40. i 50. były dziurawe jak sito.
Według Shmueli i Khamaisiego, u progu lat 50. na Negewie żyło niecałe 13 tys. nomadów z 17 klanów. Nowe status quo przypieczętowały wspomniane wyroki sądowe i program osadnictwa, którym niemal natychmiast objęto pustynię. Pod kontrolą przesiedlonych społeczności pozostawało ok. 10 proc. wcześniejszego terytorium.
Nienaturalny fenomen randki z Beduinem
Później nie było lepiej. „Gdyby zapytać Beduina z Negewu o lata 70., powiedziałby, że ostatnie miesiące rządów Partii Pracy były najgorsze” – pisał Ilan Pappe w „The Forgotten Palestinians” (Zapomniani Palestyńczycy), znany i kontrowersyjny w Izraelu historyk, odkrywający również te ciemniejsze karty w historii swojego kraju. „Wiedzeni niezwykłą gorliwością, bez jakichś wskazówek z góry, lokalni włodarze prześladowali tę społeczność przez dobrych kilka miesięcy przed wyborczym zwycięstwem Likudu” – dodawał. Rozjeżdżano uprawy Beduinów, kilkadziesiąt wspólnot przymusowo wywieziono na północ. Jak notuje Pappe, nie chodziło o bycie Beduinem, urzędnicy nie odróżniali nomadów od reszty Arabów.
Z kolei w latach 90. koczownicy byli portretowani jako zagrożenie dla bezpieczeństwa – i to mimo tego, że już wówczas masowo służyli w Cahalu. W telewizji nietrudno było o przebitki z palenia i opryskiwania truciznami ich pól czy konfiskaty stad w imię rzekomej dbałości o środowisko. „Zostali zepchnięci w nowe miejsca, przyznane im przez rząd, jak rezerwaty dla Indian w USA” – konstatuje Pappe. Po jakimś czasie obrazki z wojskowych interwencji w wioskach zniknęły z ekranów, uświadomiono sobie, że mogą jedynie budzić rozgoryczenie i bunt wśród Beduinów.
Jednak temat trudno było uznać za zamknięty. Jak ujawniono kilkanaście lat temu, lokalne społeczności koczownicze w okolicach Ramat Hovav przez lata podtruwała fabryka Zipori. Jeszcze w 2007 r. uczennicom szkół w Kiryat Gat pokazywano film zatytułowany „Sypiając z wrogiem”. Był to wymowne ostrzeżenie przed randkowaniem z beduińskimi chłopakami. Narracja sprowadzała się do tego, że takie mieszane związki są „nienaturalnym fenomenem”. Ba, kilka dni temu izraelska policja zatrzymała 24-letniego Beduina, Anasa Abudaabesa, za kąśliwy – i oznaczony jako satyra – wpis na Facebooku na temat fali pożarów, jakie nękają Izrael w ostatnich tygodniach. Policjanci zwolnili Beduina dopiero po trzech dniach, do końca nie przyznając, że mógł on rzeczywiście pozwolić sobie na sarkazm.
Wspomniane już „nielegalne” wioski utknęły zaś w prawnym limbo. „Ich mieszkańcy żyją w ciągłym zagrożeniu rozbiórką swoich domów, często szałasów z cynowymi dachami, które są nieznośnie gorące latem i nie dają adekwatnego schronienia podczas zim” – piszą Shmueli i Khamaisi. Wypisz wymaluj Umm al-Hiran. „W nielegalnych wioskach brak podstawowej infrastruktury i usług: prądu, bieżącej wody, dróg, opieki zdrowotnej, przedszkoli. Beduinom tym rząd nieustannie powtarza, że uzyskają dostęp do tego wszystkiego, kiedy tylko przeprowadzą się do wskazanych rządowych miasteczek” – kwitują.
To nie robi na dawnych nomadach większego wrażenia. A problem nabrzmiewa niemal z roku na rok, bo beduińskie społeczności rozrastają się szybciej niż jakiekolwiek inne w Izraelu. Wskaźnik wzrostu demograficznego w społeczności żydowskiej pustyni Negew to 1,4 proc., dla całego Izraela jest to 1,9 proc., przyrost demograficzny w społeczności izraelskich Arabów to 2,2 proc. Tymczasem wśród dawnych koczowników jest to 3,7 proc.
Usta pełne pogiętych, lisich zębów
Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że rząd Benjamina Netanjahu zaczyna sobie układać relacje z Beduinami. W izraelskiej prasie pojawiła się informacja, że gabinet przyjął „plan relokacji” 7 tys. osób z nieuznawanej miejscowości Wadi al-Naam do nowego miejsca – osady zbudowanej na półtora akra terenu (Wadi al-Naam to największa z „nielegalnych wiosek”). Uri Ariel, izraelski minister rolnictwa, zapewniał na łamach dziennika „Haaretz”, że plan został opracowany we współpracy z przedstawicielami Wadi al-Naam i cieszy się ich pełnym poparciem.
Tym większym zaskoczeniem i rozczarowaniem było, gdy okazało się, że jest wręcz przeciwnie. – Mieszkańcy Wadi al-Naam czują się w olbrzymiej mierze zdradzeni taką decyzją. Podjęto ją bez ich wiedzy – mówił Sanaa Ibn Bari, prawnik izraelskiego Stowarzyszenia Praw Obywatelskich. Według niego 13-tysięczna w sumie wspólnota w „wiosce”, jeżeli można tak jeszcze nazwać Wadi al-Naam, była przeciwna przyjętemu właśnie rozwiązaniu. – Zasadniczo wracamy do punktu wyjścia, gdzie rząd ustawicznie w ten sam sposób sugeruje raz za razem to samo rozwiązanie, bez uwzględnienia potrzeb lokalnej społeczności – ucinał Ibn Bari.
Jeżeli Umm al-Hiran jest najświeższym przykładem kłopotów z Beduinami z pustyni Negew, to Wadi al-Naam jest przykładem najbardziej uderzającym. Nie dość, że to największa z „nielegalnych wiosek”, to jeszcze usytuowana w pobliżu fabryki chemikaliów Zipori, a tuż obok wioski przebiega jedna z kluczowych linii wysokiego napięcia. Teoretycznie mieszkańcy mogliby się przenieść niezbyt daleko – choćby do odległego o zaledwie 15 km Segev Shalom – ale pomysł ruszenia się z miejsca nikomu tu nie przypada do gustu.
Poprzednie próby skończyły się zresztą procesem w izraelskim Sądzie Najwyższym. Ten do dziś nie wydał wyroku, za to zażądał, by lokalna społeczność przedstawiła swój pomysł na rozwiązanie problemu. – Chcielibyśmy stworzyć wspólnotę rolniczą, która odpowiadałaby naszym zwyczajom jako Beduinów – kwitował jeden z członków klanowej starszyzny Labad Abu Afasz. Cóż, to akurat nie jest w smak władzom Izraela, co oznacza impas. Impas, który – niewykluczone – ostatecznie trzeba będzie rozstrzygnąć siłą. Choć w Umm al-Hiram siłowe rozwiązanie zostało ostatecznie odrzucone.
„Beduiński pastuch ma najbardziej pokręconą z twarzy: jednooki, ze złamanym nosem, zaślinione usta pełne długich i ostrych, pogiętych, lisich zębów. To taki, który wygląda na zdolnego do popełnienia jakiejkolwiek bądź zbrodni” – pisał z przekąsem o wizerunku koczowników w oczach Żydów znany pisarz Amos Oz. O ironio, to niemal idealne odzwierciedlenie tego, co całkiem serio pojawiło się na łamach magazynu „Jewish Week” w 1992 r: „Krwiożerczy Beduini, którzy dopuszczają się poligamii, mają trzydzieści dzieci i wciąż poszerzają swoje nielegalne osiedla, przechwytując państwową ziemię (...) W ich kulturze nawet potrzeby fizjologiczne załatwia się na zewnątrz (...) Oni nawet nie wiedzieliby, jak się spuszcza wodę w toalecie”. Dopóki tego typu opisy pozostają w obiegu i znajdują wiernych wyznawców, o jakiekolwiek rozwiązanie sporów z jedynymi lojalnymi arabskimi obywatelami Izraela będzie bardzo trudno.
Uważam się za Araba i muzułmanina, ale też uważam się za część tego kraju. To nasze państwo i musimy się mu odwdzięczyć. Pomagać mu na tyle, na ile jesteśmy w stanie. Za to, że nas chroni – mówi Mahmud Kaszua, jeden z żołnierzy złożonego wyłącznie z Arabów półtysięcznego oddziału Gadsar.