O wynikach wyborów decyduje klasa średnia, która musiała powrócić do czasów robotniczych. W Stanach, które słynęły z konkurencji, zablokowano awans społeczny. Pojawiała się za to niepewność. Bunt mas był tylko kwestią czasu.
Hillary Clinton ogłosiła swój start w wyborach nie na wiecu, jak zazwyczaj robili to kandydaci, ale w formie dwuminutowego filmu, który został opublikowany na YouTubie. Przez pierwsze półtorej minuty kandydatka w ogóle się nie pojawia, zamiast niej prezentują się ludzie, którzy ją popierają. Kobieta w średnim wieku pracująca w swoim ogrodzie. Dwóch młodych braci Latynosów przygotowujących się do otwarcia firmy. Ciężarna Afroamerykanka rozpakowująca wraz z mężem kartony w nowym domku na przedmieściach. W końcu mężczyzna prowadzący pickapa, z bronią leżącą na siedzeniu pasażera. To był zbiorowy portret klasy średniej. Pomijanie jej w Stanach uchodzi za herezję. Clinton udało się odmalować sielski obrazek i przypomnieć hasła o nadziei, jakie osiem lat temu serwował Amerykanom Barack Obama.
Koniec pewnego mitu
Ten inicjujący kampanię film był pomysłem Joela Bensona, czołowego stratega Clinton, który w latach 2008 i 2012 opiekował się w sztabie odchodzącego dziś prezydenta sondażami. Ten utalentowany socjolog długo pracował nad diagnozą społeczną współczesnej Ameryki. Prowadził obszerne badania nad nastrojami tysiąca rodzin z klasy średniej z przedmieść Orlando (Floryda), Columbus (Ohio) i Denver (Kolorado). We wszystkich tych stanach toczy się dziś zacięta walka. Z jego badań wynikało, że kryzys z 2008 r. radykalnie odmienił Amerykę. Ludzie nagle stracili wiarę w to, że jeżeli będą robić wszystko, jak pan Bóg przykazał – czyli ciężko pracować, oszczędzać na starość i wysyłać dzieci do dobrych szkół – coś osiągną. Na ich oczach rozpadł się American Dream. Według badań Gallupa w ciągu ostatnich ośmiu lat odsetek ludzi uważających się za klasę średnią spadł o 16 proc. Ci wykluczeni identyfikują się teraz jako klasa robotnicza.
Ale ten wielki projekt Hillary, żeby zawalczyć o klasę średnią i w ramach kampanii odtworzyć jej tożsamość, zawiódł. Za Obamy spadło bezrobocie. Nieprawdą jest to, co mówi Trump, że urzędujący prezydent winien jest kryzysu na rynku pracy w USA. Mimo to realne dochody rosną za wolno, a ludzie są często zmuszani do brania nadgodzin albo drugiego etatu. To rodzi frustrację.
Kończąca się właśnie kampania podzieliła Amerykę jak żadna z dotychczasowych. Pozwoliła oburzonym nazwać to, co czują. Bo dwóch kluczowych kandydatów mówiło o gniewie i do niego się odnosiło. I żadnym z nich nie była Clinton, dlatego wybory, które miały być dla niej krótką piłką, okazały się drogą przez mękę.
Ultrasi
Pierwszym był ultralewicowy rywal Hillary z demokratycznych prawyborów. – Bernie Sanders uświadomił nam, że ktoś nas oszukuje, że system jest tak skonstruowany, by jeden procent najbogatszych dalej się bogacił, a nas nie było stać na normalne wychowanie dzieci i zapewnienie im godnego życia. I trzy czwarte młodych ludzi głosowało na niego – mówi DGP Lynda S. Harvey, właścicielka małej kliniki weterynaryjnej z Lewisburga. Ona sama wysłała dwie córki do college’u. Obie dodatkowo pracują, żeby zapłacić za czesne. Jedna wyjechała, druga studiuje na lokalnym Bucknell University i mieszka w domu rodzinnym, przez to koszty są niższe. Hillary wpisała do programu propozycję darmowej wyższej edukacji na stanowych uczelniach i to zatrzymało przy niej część tradycyjnego, białego elektoratu Partii Demokratycznej.
Potwornego odkrycia dokonała korespondentka DGP Eliza Sarnacka-Mahoney, mieszkająca w Fort Collins, niecałe 200 km od wspomnianego wcześniej Denver. Fort Collins to sielskie miasteczko, idealna ilustracja Ameryki z Main Street, głównej ulicy przyjaznej osady, będącej w języku socjologów opozycją wobec Wall Street. Jednym słowem: bezpiecznej przystani klasy średniej. Otóż w ostatnich pięciu latach o 1200 proc. wzrosła liczba ogłaszających się studentów obojga płci na... portalach stręczycielskich. Uczęszczający na uniwersytety, żeby zarobić na czesne i utrzymanie, zaczęli się prostytuować.
Gniew i rozpacz potrafił oczywiście skanalizować Donald Trump, zwycięzca wewnętrznego pojedynku na prawicy. Jego protekcjonistyczne pomysły chwilami przypominają skandynawską socjaldemokrację. Ale politykom głównego nurtu Partii Republikańskiej, którzy ciągle mówią o niskich podatkach i ułatwianiu życia dającym pracę korporacjom, głupio jest teraz kwestionować słowa Trumpa. A ten leje miód na serce przeciętnego Amerykanina.
Socjalista Trump
Gdyby oddzielić słowa od emocji, na chwilę zamknąć oczy i nie widzieć zawadiackich popisów na wiecach i debatach, to Trump okazałby się... kopią Berniego Sandersa. „Zaczynam mieć mdłości, jak czytam o outsourcingu, co jest gładkim i nieczytelnym słowem określającym likwidację miejsc pracy w Ameryce, w ramach owych umów o »wolnym handlu«. Czemu nie mówimy o »onshoringu«, o tworzeniu miejsc pracy w przemyśle na terytorium USA? W tym czasie Chińczycy nam je kradną. Im brakuje zasobów naturalnych, które my mamy. Czemu nie zacząć ofensywy?” – mówił podczas promocji swojej książki „Time to Get Tough: Making America #1 Again” (Czas być twardym: Przywróćmy Ameryce pozycję numer jeden).
– Zestawiłem mapę poparcia dla Trumpa w prawyborach z mapą, na której zaznaczono ogniska popularności idei rasistowskich i uczestnictwa mieszkańców w takich organizacjach. Ledwie się pokrywały – mówi DGP Carson Holloway z University of Nebraska. – Za to mapa sukcesów Trumpa pokrywa się idealnie z Ameryką wyrzuconą z siodła, z ośrodkami postępującej biedy i rekordowego bezrobocia. To głównie region tzw. pasa rdzy. Typowy wyborca Trumpa jest białym mężczyzną, który skończył edukację na szkole średniej i nie zarabia więcej niż 50 tys. dol. rocznie, którego żona nie pracuje albo dotąd nie pracowała, a w postkryzysowej epoce została do tego zmuszona, co odbiło się na ognisku domowym.
Donald uwodził ich jeszcze jednym. Pozwolił, żeby ujawnili swą skrywaną z powodu obowiązującej poprawności politycznej ksenofobię i szowinizm. Owszem, rasistowskie wystąpienia Trumpa są dla nas oburzające. Granica przyzwoitości została tu dawno przekroczona i historia odnotuje to zapewne jako czarny moment polityki USA. Ale wyborców nie obchodzi, co za sto lat napiszą podręczniki. Gdy Trump, opalony po sesjach w solarium, mówi do nich o zagrożeniu ze strony imigrantów, przypomina im tylko, że mieszkańcy Ameryki Łacińskiej gotowi są pracować za mniej.
Radosław Korzycki, korespondencja z Lewisburga w Pensylwanii / Dziennik Gazeta Prawna
Dla tych Amerykanów ich mała stabilizacja, ich namiastka „amerykańskiego marzenia”, śladowa szansa na wprowadzenie dzieci w dorosłe życie – wszystko to jest zagrożone na tyle, by w emocjach uznali, że idea budowy (realnego czy symbolicznego) muru nad Rio Grande jest słuszna.
– To efekt trzydziestoletniego konsensu w Waszyngtonie w sprawie obniżania kosztów pracy i ułatwiania korporacjom zatrudniania pracowników za granicą. Reagan, obaj Bushowie i Clinton myśleli tu identycznie. A była to perspektywa krótkowzroczna – mówi DGP Louise Wyche z Savannah State University w Georgii.
Po drugiej stronie jest Ameryka twardo stojąca przy Clinton. To kraj mniejszości etnicznych, które nigdy nie były częścią wielkiego projektu budowania silnej klasy średniej. Awansują do niej bardzo rzadko, i to głównie dzięki akcji afirmatywnej, czyli programowi specjalnych przywilejów w przyjmowaniu na studia, które w uproszczeniu można nazwać punktami za pochodzenie. Donald Trump ich śmiertelnie obraził. Nieraz powiedział, że w jego Ameryce nie ma dla nich miejsca. – On nie wymyślił nienawiści wobec Afroamerykanów i Latynosów. On tylko ujawnił, że ona istnieje, że naprawdę wielu białych ją ma w sercu – mówi nam LaTanya Jones, czarnoskóra pracowniczka stołówki uniwersyteckiej w Lewisburgu.
Ta wyjątkowo bezideowa kampania, w której jak na lekarstwo było debaty o racjonalnych pomysłach mogących uzdrowić kraj, nie kończy się dzisiejszej nocy. Z chwilą ogłoszenia wyników gniew nie zniknie. Pierwszym zadaniem przegranego będzie wezwanie do zasypywania podziałów i leczenia zranionego narodu. Otwarte pozostaje pytanie, czy oboje kandydaci są świadomi odpowiedzialności, jaka na nich spadła.
Dla Amerykanów ich mała stabilizacja, ich namiastka „amerykańskiego marzenia”, śladowa szansa na wprowadzenie dzieci w dorosłe życie – wszystko to jest zagrożone.