W przedpokoju mieszkania Iwony stoi kilka koszy na śmieci. Najtańszych, plastikowych z Ikei. Były ostatnio po 4 zł od sztuki. Bo kiedy jest bardzo źle, Iwona nawet nie idzie do łazienki.
Kiedy Iwona (imię zmienione), lat 36, podnosi rękawy szyfonowej bluzki, na chwilę zamieram. Blizna na bliźnie. Bledsze to te z początku choroby. Różowawe z czasów, kiedy przyszło kolejne załamanie, a krwistoczerwone są sprzed tygodnia. To wtedy Iwona po raz kolejny musiała coś poczuć. Wyładować swój żal, frustrację i niemoc na umęczonym ciele. Terapia czasem pomaga, czasem nie działa w ogóle. Zależy od dnia. Od tego, czy Iwona dostanie opieprz w korpo, gdzie pracuje, czy będzie miała udaną pierwszą randkę i czy matka nie zadzwoni z pretensjami, że nie pomaga jej tak, jak ona by chciała. U Iwony wszystko zależy od dnia. I tego, czy zje odmierzone przez lekarza posiłki, kęs po kęsie, przeżuwając wolno i próbując się tym smakiem pocieszyć. Czy też pożre wszystko, co tylko ma pod ręką. A potem zadzwoni do kilku knajp, zamówi jedzenie z dowozem, za które zapłaci kolejną kartą kredytową z kolejnego banku. I tak spędzi najbliższą noc. Zażerając się.
W przerwie szybko sięga po jeden z koszy i robi, co trzeba. A po chwili odpoczynku, czasem tej samej nocy, czasem po chwili snu, znowu wpycha kolejne porcje chińszczyzny, kolejne burgery, frytki, batoniki, chipsy, tosty z masłem orzechowym. Kiedy wpycha to wszystko, czuje, jak cały ten syf wypełnia po kolei, komórka po komórce każdy organ. Sama nie wie, gdzie ona to mieści. Te kilogramy żarcia, popite hektolitrami tuczących napojów. Ilość i kaloryczność tego, co wrzuca do żołądka, już tak nie przerażają. Bo za chwilę poczuje ulgę. I choć na chwilę się uspokoi i wyciszy. A dług na kolejnej karcie kredytowej podniesie się o następne kilkaset złotych. Iwona wie, że prędzej czy później źle się to skończy. Że w końcu zajmą jej całą pensję, bo za chwilę będzie niewypłacalna. Ale na razie ma jeszcze kilka drobiazgów do spieniężenia. W razie czego może też sprzedać samochód, wziąć parę fuch do domu, jeśli tylko starczy jej sił. Jeszcze nie jest przecież tak źle. Jeszcze nie jest tak jak u znajomej Iwony, która w piątym roku choroby wolała kupić jedzenie i leki na przeczyszczenie niż opłacić czynsz. W końcu zajęli jej mieszkanie, a ona niemalże wylądowała na ulicy.
Byle szybciej, byle więcej
20 tys. kalorii to ich norma żywieniowa. Na samo jedzenie wydają dziennie ponad tysiąc złotych. Opróżniają lodówkę i zawartość kolejnych koszy z supermarketów. Żeby się zajeść, są w stanie kraść, pobić i zastawić dorobek całego życia. Chorują na bulimię niezauważeni i zbagatelizowani. Na skraju finansowego dna. – Dziennie wydaję około tysiąca złotych na samo jedzenie. To naprawdę nie jest takie trudne. Do tego dochodzi kilkaset złotych na leki przeczyszczające – opowiada Iwona. – Płacę kartami kredytowymi, bo zazwyczaj już na początku miesiąca konto jest niemalże puste. Cała pensja idzie na spłatę debetów. Mam długi, ale jak tylko lepiej się poczuję, na pewno uda mi się dorobić i wszystko pospłacam. Jeszcze nie jest tak źle. Na pewno nie dopuszczę do sytuacji, w której stracę wszystko. Jestem na prostej drodze do wyleczenia.
Ale walka z bulimią trwa latami. U Iwony szósty rok. U Marty, lat 43, idzie już czwarty. U wielu chorych leczenie przeciąga się do 10 lat i więcej. Są tacy, którzy muszą być pod stałą kontrolą lekarza przez całe życie. Bo nawet jeśli osoby z bulimią chcą się leczyć i wyzdrowieć, to choroba wraca do nich falami. Żeby wpaść w jedzeniowo-oczyszczający szał, choremu nie trzeba wiele. U Iwony wystarczy sprzeczka w pracy albo kolejny kilogram odkryty podczas codziennego rytuału porannego ważenia. A potem już leci. Co tylko ma pod ręką. Stare tosty z dżemem, zagryzane jednocześnie konserwowymi ogórkami, popijane mlekiem. Nieważny jest smak, skład, konsystencja. Chociaż kleiste papki łatwiej wchodzą i wychodzą. Ważne, że da się to przełknąć. Szybko, łapczywie, ukradkiem, w odosobnieniu. Krztusząc się, przepychając kawał ciasta kawałkiem burgera. Byle szybciej, byle więcej.
To dlatego wskaźnik wyleczeń z bulimii waha się pomiędzy 30 a 50 proc. W porównaniu chociażby z anoreksją, gdzie wskaźnik ten dochodzi nawet do 80 proc., jest źle. Dlaczego więc wciąż pokutuje przekonanie, że bulimia nie jest tak groźna? Zdaniem ekspertów bardzo dużo złego robi przekonanie, że przecież „jak się je, to tylko na zdrowie”. „Jedzenie jest dobre, apetyt jest dobry”. A jak dobre i zdrowe, to przecież nic złego nie ma prawa się stać. Ale się dzieje. Czy to przez wymioty, tabletki przeczyszczające, napary do błyskawicznego pozbywania się „zanieczyszczeń”, czy przez intensywne treningi fizyczne wzmacniane nierzadko alkoholem i narkotykami.
Zdaniem Małgorzaty Osowieckiej, psychologa z Uniwersytetu SWPS w Sopocie, bulimia budzi mniej zainteresowania niż anoreksja, ponieważ głodowanie jest dla nas zdecydowanie bardziej niezrozumiałe niż napady wilczego głodu. – Każdemu z nas zdarza się objeść tak bardzo, że ma ochotę zwymiotować. Myślimy zatem: bulimia to nic dziwnego. Osoba z bulimią je oczywiście więcej niż zdrowa, nawet bardzo głodna i łakoma, ale z góry z zamiarem pozbycia się tego, co zjadła. I robi to nie dlatego, że coś jej smakuje. Robi to po to, aby poprzez czynność jedzenia poradzić sobie z jakąś przykrą emocją, odreagować po kłótni, poradzić sobie ze zmęczeniem – tłumaczy. Według Osowieckiej wymiotowanie po zjedzeniu znacznej ilości pożywienia jest dla osoby rytuałem oczyszczenia, który uspokaja, wycisza. – Ale zazwyczaj napad głodu jest tak silny i nagły, że chory sięga po wszystko, co znajduje się pod ręką. Mogą to być słodycze, ciasta, sery, pieczywo, ale też – mąka, suchy makaron, śmietana, a nawet w skrajnych przypadkach surowe mięso czy jaja.
Dlatego leczenie bulimii jest długotrwałe. Najpierw zazwyczaj trzeba przywrócić organizm do prawidłowego funkcjonowania. Naprawić to, co bulimia zdążyła już zniszczyć. Następnie bardzo powoli wprowadza się leki przeciwdepresyjne. Eksperci za pierwszy spory sukces uważają już samo zmniejszenie się częstotliwości napadów. Czasem udaje się to po kilku miesiącach, niekiedy po latach, a w wielu przypadkach nigdy. Według niektórych danych po sześciu latach od rozpoczęcia leczenia bulimii objawy ustępują u 60 proc. chorych, u 29 proc. następuje poprawa czasowa, u 10 proc. objawy się utrzymują, a 1–2 proc. umiera – głównie z powodu zaburzeń kardiologicznych.
Dwa typy, jeden cel
Bulimii nie widać. Przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Osoby, które na nią cierpią, są ładne, zadbane, czyste. Szczupłe jak Iwona, czasem nawet lekko zaokrąglone jak Marta, 43-latka od czterech lat walcząca z chorobą. Tylko baczny obserwator zauważy, że coś jest nie tak z ich zębami. Że bardzo często korzystają z łazienki i zazwyczaj wracają z gumą w ustach. Objawy stricte medyczne, takie jak powiększone ślinianki podżuchwowe, nadżerki błony śluzowej ściany gardła i przełyku, zmiana głosu, wzdęcia brzucha czy zaburzenia rytmu serca, pojawiają się dość systematycznie. Kiedy jest już bardzo źle, zauważalne są obrzęki, grymasy powodowane bólami mięśni twarzy, zaburzenia miesiączkowania, a także napady drgawek, kiedy organizm zaczyna być odwodniony.
Katarzyna Góźdź, psychoterapeutka z Fundacji Studio Psychologii Zdrowia, problemem bulimii zajmuje się od lat. Podkreśla, że osoby, które na nią cierpią, często mają wagę w normie, czasem lekką nadwagę lub niedowagę. Ale to nie zmienia postaci rzeczy, że ich organizm może być równie wyniszczony co u anorektyka. – Osoby z bulimią często same chcą uchronić się przed napadem objadania się, np. nie trzymając w domu jedzenia, nie nosząc ze sobą pieniędzy, jednak to nie pomaga. Słyszałam o kobiecie, która wyrzuciła całe jedzenie z mieszkania z nadzieją, że powstrzyma się od napadu, po czym wygrzebała je z kontenera na śmieci – dodaje Katarzyna Góźdź.
Bulimię słychać. Dźwiękiem spuszczanej wody w toalecie, odruchami wymiotnymi, kasłaniem, suszarką, głośno ustawioną muzyką w telefonie. Iwona i Marta cierpią na purging type. Czyli ten przeczyszczający. W nonpurging type bulimicy nie wymiotują, nie stosują lewatyw. Za to ćwiczą. Morderczo. Do granic ludzkiej wytrzymałości. Za wszelką cenę. Straty partnera, pracy, oszczędności całego życia.
Marta przejadła oszczędności swoje i męża. Pieniądze zebrane podczas ich wesela. Odłożone na podróż życia. Zamiast Ameryki Południowej wybrała supermarket, w którym w ciągu tygodnia wydała niemal wszystko. – Mąż był wtedy w delegacji. Nie przyznałam się do napadów. Wierzył, że jest już lepiej, że terapia działa. Kiedy odkrył prawie puste konto, zaczął płakać. Ja też. Bo choremu na bulimię nie należy wierzyć. Nie wystarczy zamknąć przed nim lodówkę. Dla jego własnego dobra najlepiej zablokować dostęp do pieniędzy. Potem sama zgodziłam się, żeby mąż wyliczał mi każdego dnia pieniądze. Drobne sumy na podstawowe zakupy. A kiedy robiło się naprawdę źle, zaczęłam kraść. Batoniki, bułki w supermarketach, wyjadałam ciastka, schowana między regałami. Na żer wyruszałam zazwyczaj wczesnym rankiem albo w nocy, część sklepów działa w moim mieście całodobowo. Dwa razy zostałam przyłapana. Straszny wstyd. Znowu łzy, znowu załamany mąż. To wtedy zdecydowałam się na szpital. I to był chyba pierwszy przełom. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam, że nie jestem sama. Że jedzenie nie może rządzić moim życiem.
Obciachowe fałdki
Iwona: – Ktoś powie, że psycholodzy za gigantyczny rozwój uzależnień od jedzenia lub niejedzenia winią filmy, reklamy i seriale. Ale wystarczy wejść na pierwszy lepszy profil na Instagramie, żeby poczuć się nieatrakcyjnie i obciachowo.
Dziś ten, kto jest gruby, wygląda źle bez względu na wiek. Z badań przeprowadzonych przez Ogólnopolskie Centrum Zaburzeń Odżywiania wynika, że aż 33 proc. polskich nastolatków próbowało się odchudzać. Niemal wszyscy stosowali przeróżne metody, także te na granicy życia i śmierci – kupując przez internet chińskie specyfiki na odchudzanie, z jajami tasiemca włącznie. Aż 25 proc. nieletnich Polaków deklaruje chęć obniżenia swojej masy ciała, z czego aż połowa zgłasza objadanie się jako problem, 40 proc. odczuwa lęk przed otyłością, 28 proc. cierpi na jadłowstręt, a niemal co dziesiąta osoba prowokuje wymioty.
Katarzyna Góźdź przyznaje, że niekorzystne przy rokowaniach jest to, że choroba często jest bagatelizowana. – Na ogół mija wiele lat, zanim chory trafi na terapię i otrzyma pomoc. A wtedy wielu konsekwencji nie da się już cofnąć. Często terapię utrudnia też brak zrozumienia choroby przez bliskich, w tym partnerów.
Bardzo często bulimia jest kobietą. Zadbaną, elegancką, odnoszącą sukcesy zawodowe. Odchudzającą się, przesadnie dbającą o ciało, walczącą o gasnące zainteresowanie partnera i bezinteresowne wsparcie rodziny. Bardzo często to nastolatki i studentki. W okresie dojrzewania, po pierwszym zawodzie miłosnym, zmianie szkoły, po maturze. Próbujące zaakceptować zmieniający się wygląd, odnaleźć się w nowym środowisku, w rozwodzie rodziców, w biedzie lub dobrobycie. I w końcu chłopcy, bo od pewnego czasu to właśnie w męskim gronie notuje się najwięcej przypadków napadów bulimicznych. Bo znowu chodzi o wygląd, o to, żeby być fit. Bez względu na wiek, status posiadania wszyscy zatracają się w jedzeniu. W morzu niekończącego się wielkiego żarcia, które pochłaniają tylko po to, żeby jeszcze szybciej się go z siebie pozbyć. – Osoba dotknięta chorobą często, szczególnie na początku, zaprzecza, że ma problem, ukrywa swoje postępowanie. Podobnie jak w przypadku uzależnienia, bulimia może zmusić do zachowań ryzykownych, nawet kryminalnych. Od wielu pacjentek słyszy się o kradzieżach żywności, leków czy podbieraniu pieniędzy bliskim – mówi Katarzyna Góźdź.
Kiedy tylko mama zaśnie
Martyna (imię zmienione) miała 13 lat, kiedy zaczęła chorować. Jako dorosła kobieta wie, że w jej przypadku bulimia była związana z okresem dojrzewania. – Pierwsze lata choroby nie były tak intensywne. Pogorszenie nastąpiło w momencie, kiedy poszłam do szkoły średniej – opowiada. Każdy dzień Martyny był taki sam. Ćwiczenia, objadanie. Wyjście do szkoły lub zakupy, objadanie. Do szkoły zresztą często nie docierała. Bo nie zdążyła zjeść wszystkiego, co zaplanowała. Jadła i wymiotowała do momentu powrotu mamy z pracy. Zmęczona, osłabiona kładła się spać, gdy wszyscy wstawali, żeby zacząć normalny dzień. Wieczorem czekała do momentu, aż mama zaśnie. I znowu wpychała w siebie wszystko, co było pod ręką, i zwracała. Jedyne, na co miała chęć i siłę, to zajmowanie się swoimi zwierzętami. Wychodziła z psem na spacer, do weterynarza. Wszystko inne było jednak nieważne. – Nie chodziłam nawet do łazienki, potrafiłam wymiotować do worków, brać przy jednym razie 40 tabletek na przeczyszczenie i popijać je dwoma litrami herbatek – wspomina. Podczas jednego napadu Martyna potrafiła pochłonąć dziennie 20 tys. kalorii rozłożonych na 5–7 posiłków. Wszystko, co zjadła, musiała zwymiotować. Poza napadami jedzenia nieustannie liczyła kalorie. – Znajomi nigdy nie widzieli, jak jem.
Opróżniała lodówkę, a kieszonkowe, które dostawała na kino czy ubranie, wydawała na leki. – Moja psychika zawsze czuła się bezpieczniej, kiedy miałam leki przeczyszczające w domu. Dziennie szły minimum dwa opakowania plus herbatki ziołowe.
Do specjalisty poszła, mając 15 lat. Kilkakrotnie była w szpitalu. Przez ostatnie lata wychodzenia z choroby zmagała się z depresją. W sumie leczenie zabrało Martynie dziewięć lat. W jej przypadku się udało. – Moje życie wygląda dziś zupełnie inaczej. Teraz wspominając swoje lata z chorobą, mam wyrzuty sumienia, że nie udało mi się wcześniej jej pokonać. Z drugiej strony cieszę się, że w trakcie tej walki mogłam nauczyć się tyle o sobie, swoim otoczeniu i relacjach w rodzinie.
Dzisiaj Martyna sama wspiera inne dziewczyny, które mają problem z jedzeniem. – Jestem żoną, matką, i to jest dla mnie najważniejsze. Dzień zaczynamy od wspólnego posiłku. Moi rodzice nigdy nie przykładali do tego wagi. Wiem, jak bardzo ważne jest, aby móc wspólnie zjeść śniadanie, obiad czy kolację. Chcąc nie chcąc, schudłam po ciąży ponad 20kg, ale teraz moja waga nie jest najważniejsza. Jem zdrowo, dużo spaceruję. Ważniejsze jest dla mnie to, aby spędzić miło czas z rodziną. I co istotne, wagi w domu nie mamy – mówi. Tak, żeby każdemu na zdrowie wyszło. Ale zęby Martyny już nigdy nie będą takie jak kiedyś. Zostaną też blizny związane z autoagresją.
Jedzenie – moja miłość, moje przekleństwo
Choć trudno uwierzyć, że ktoś mógłby brać kredyt na jedzenie, które zanim przetrawi, wydala z organizmu – przypadki kredytowania napadów bulimicznych się zdarzają. Kredyt konsumencki wzięła m.in. Olga, 32 lata, singielka. Oficjalnie powiedziała, że to na wyposażenie mieszkania. No bo jak miała powiedzieć w banku: że potrzebuje pieniędzy, żeby zajeść się do utraty tchu, a potem żeby jeszcze szybciej się tego pozbyć? – Mam jeszcze kilka tysięcy złotych kredytu. Większość wydałam na zapas leków przeczyszczających na dwa lata. Do upływu terminu ważności. Do mieszkania kupiłam szafkę, w której trzymałam leki. I dodatkową lodówkę. Jestem w trakcie terapii. Od kilku miesięcy druga lodówka jest pusta, a w szafce trzymam antydepresanty. Kredyt został. Na szczęście nie wzięłam kilkunastu tysięcy złotych, jak sobie początkowo planowałam. Dość dobrze zarabiałam, więc taki kredyt to było małe obciążenie. Ale przez chorobę straciłam pracę. Co chwila nawalałam, nie przychodziłam, nie brałam zwolnienia. Od kilku tygodni pracuję i staram się trzymać pion. Jak długo wytrzymam do kolejnego napadu, nie wiem. Bardzo liczę, że leki będą działać, że sobie poradzę.
Debet, który ma Marta, nie pozwala nawet na wzięcie kredytu. Jedyne, na co liczy, to dodatkowa premia w pracy, bo na męża liczyć już nie może, a nawet nie chce. Do sądu trafił właśnie pozew rozwodowy. Po otwarciu koperty z sądu Marta zjadła za jednym posiedzeniem pięć porcji chińszczyzny na wynos i cztery Big Maki. Wszystko popchnięte dwoma litrami ziołowej herbatki.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej