David Cameron odchodzi, tymczasem ultralewicowy szef opozycyjnej Partii Pracy Jeremy Corbyn okopał się w swojej twierdzy i ustąpić nie zamierza. W miniony weekend odparł wewnętrzną rewoltę w swoim stronnictwie i oddalił z gabinetu cieni dwunastu bardziej centrowych polityków, którzy chcieliby ją przesunąć na pozycję, jaką partia ta zajmowała za kierownictwa Tony’ego Blaira.



I kiedy wszyscy zastanawiają się, jak obejść druzgocący wynik referendum i naprawić sytuację, by Wielka Brytania się nie rozpadła, Corbyn zdaje się dość cynicznie traktować „wyrok demokracji” do rozgrywania swojej pozycji i z wigorem mówi o wychodzeniu z Unii Europejskiej. Corbyn oświadczył, że referendum w sprawie Brexitu było tak naprawdę plebiscytem nad „systemem politycznym, który ludzi zawiódł i doprowadził do groteskowego poziomu nierówności”. Wydaje się, że szef laburzystów nie zdaje sobie sprawy, w jakich czasach żyje, i nie przyjmuje do siebie, że wyjście ze struktur europejskich tylko te nierówności pogłębi.
Corbyn niby popierał pozostanie w Unii, ale nie zrobił nic, żeby namówić Brytyjczyków do głosowania za Bremainem. Więcej. Za każdym razem, kiedy mówił coś o referendum, skupiał się na wszystkich wadach brukselskiego systemu. Tymczasem kiedy cała brexitowa kampania prawicy z UKIP i frakcji Borisa Johnsona w stronnictwie torysów była osnuta na tezie, że w Brukseli panuje ordynarny socjalizm, a unijni urzędnicy czyhają na brytyjskie przyzwyczajenia i wolności obywatelskie, to antyunijna lewica grzmiała, że na zjednoczonym kontynencie panuje... dziki kapitalizm. A Corbyn nigdy od tego stanowiska się nie odciął. Niekryjący trockistowskich sympatii dziennik „Morning Star”, którego publicystą jest obecny szef laburzystów, pisał, że już od traktatów rzymskich EWG była forpocztą leseferyzmu. I że dziś Bruksela jest emanacją spisku banksterów i działa wyłącznie w ich interesie.
Ta gazeta chyba funkcjonuje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. To Brytania jest najbardziej neoliberalnym państwem w Unii. I może sobie na to pozwolić, bo w wielu przestrzeniach skorzystała z klauzul opt-out. Ale chodzi też o inną filozofię państw kontynentalnej Europy. Te od końca wojny wkładają wysiłek w walkę o lepszy los emerytów, a tymczasem na Wyspach to świadczenie sięga ledwie 30 proc. ostatniej pensji. Poza tym Jeremy Corbyn, kiedy mówi o ochronie demokracji i praw człowieka, a jako remedium proponuje „małą wspólnotę” i izolacjonizm, niebezpiecznie zbliża się do sugerowania rozwiązań, które demokracji mogą wyrządzić największą z możliwych krzywdę.
Otóż globalizacja, czy się ją lubi, czy nie, jest faktem. I nie da się zamknąć oczu i udawać, że jej nie ma. To proces, z którego na razie nie ma odwrotu. I znowu: jego przeciwnicy muszą dostosować doktrynę do rzeczywistości. Siła władzy instytucji ekonomicznych w epoce globalnej jest o wiele większa niż ta, którą posiadają państwa. I nie chodzi tylko o otulone woalem złowieszczej sławy korporacje, ale o wszelakie ponadnarodowe gremia i agencje, jak Światowa Organizacja Handlu, Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. A że acquis communautaire ma przede wszystkim charakter gospodarczy (a państwa dokonały na Unię cesji odpowiedzialności w sprawach ekonomicznych), to UE też jest – chociaż bardziej tradycyjną politycznie – instytucją finansową.
Oczywiście trzeba prowadzić debatę na temat demokratycznej kontroli nad nią i kombinować, jak ją udemokratycznić. No i jak zwiększyć proces legitymizacji. Ale kroku w tył, żeby udawać, że globalizacji nie ma, po prostu nie da się zrobić. Europejczyk nie odzwyczaił się od myślenia, że istnieją Niemcy, Francja, Włochy czy – last but not least – Wielka Brytania. A centra władzy wyniosły się stamtąd już dawno, wprowadzenie euro zaś tylko to wzmocniło. Tak naprawdę w ogóle nie wiadomo, jak miałoby wyglądać wycofanie się z takiego stanu rzeczy.
Instytucje finansowe mają pokusę, by działać przede wszystkim w swoim interesie, czyli tzw. globalnego kapitału, który po prostu nie widzi granic geograficznych i moralnych. Upraszczając: obywatel nie ma na decyzje żadnego wpływu politycznego, a dotkną go ich polityczne skutki. Ten nowy model władzy, jaką dysponują korporacje i organizacje międzynarodowe, niemiecki socjolog Ulrich Beck nazwał „przeciwwładzą”. I trzeba się nad tym pochylić i przywrócić równowagę oraz demokratyczną kontrolę. Ale nie na drodze rewolucyjnego odejścia od kapitalizmu.
Rafał Woś z nieprzeciętnym wdziękiem porównał niedawno relacje demokracji z kapitalizmem do małżeństwa, w którym żona demokracja, chociaż poobijana i rzadko dopuszczona do głosu, myśli o mężu kapitalizmie: „nie jest taki zły, dotąd z kryzysów wspólnie wychodziliśmy, może i tym razem tak będzie”. I czas dla nas pomóc rozwiązać małżeńskie napięcie, bo bez męża, nawet tak złego, żona obumrze. Jeremy Corbyn musi sobie uświadomić, że żyje w 2016, a nie 1950 r.