Problemy UE pokazują, że nie zdołała sobie ona jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy jest projektem gospodarczym, politycznym, czy moralnym. Scalają ją poszczególne mitologie państwowych trajektorii – Niemcy poprzez Unię negują własną przeszłość, Polska ucieka przed Rosją ku cywilizacji, Hiszpania odcina się od autorytaryzmu Franco. Jednak wraz z dystansem historycznym te mity tracą impet
Najpierw historia: ciężko pracujący, pozbawiony sentymentalizmu i z natury pragmatyczny naród myszy raz na jakiś czas zbiera się w jednym miejscu, żeby posłuchać śpiewaczki Józefiny. Jej śpiew to misterium, które zacieśnia wspólnotę, rzadkie doświadczenie piękna, język marzeń. Ale czasem w trakcie koncertu ten czy ów zmarszczy brwi – zaraz, czy to w ogóle jest śpiew? Przecież to zwykły gwizd, popiskiwanie, jakie wydaje z siebie każdy z nas! Oszustwo! Daliśmy się zrobić w konia! Być może za chwilę występ znów porwie sceptyka, ale w głębi duszy już zawsze będzie czaić się wątpliwość: muzyka? pisk? czy jednak muzyka? A jeśli pisk... to co?
Pomidorem w śpiewaczkę
To oczywiście opowiadanie Franza Kafki „Śpiewaczka Józefina, czyli naród myszy”, ostatnie, które napisał. Warto je przypomnieć, bo Europa jest dzisiaj jak mysie zgromadzenie, wciąż wsłuchane w europejską pieśń, ale dziwnie trzeźwiejsze, sceptyczne, coraz głębiej rozczarowane. Gwizd czy śpiew? – pytają o wartości wspólnoty kolejne kraje i coraz większa liczba z nich kieruje kciuki w dół.
To problem więcej niż poważny. Niekontrolowanie się, rozprzestrzeniająca się niechęć do Europy stoją za ruchami, które – nie można tego wykluczyć – stanowią pierwsze nieśmiałe kroki w stronę tragicznego tąpnięcia w strukturze politycznej cywilizacji Zachodu. A sceptycyzm szybuje w górę: według Pew Research Center we Francji ostatni rok to 17-proc. spadek pozytywnego stosunku do UE, w Hiszpanii notowania Brukseli spadły o 16 proc., w Niemczech – o 8 proc., w dawno już sceptycznej Wielkiej Brytanii o kolejne 7 proc., we Włoszech – o 6 proc. Nie mówiąc już o tym, że pomidorami w brukselską Józefinę chce rzucać nawet 71 proc. Greków. Polacy i Węgrzy wciąż oceniają Unię in plus, lecz to nie przeszkadza im w próbach sabotowania jej od środka; można więc uznać, że o ile na koncercie jest im ciepło, o tyle muzyka średnio im się podoba. Jeśli Unia ma przetrwać jeszcze wiele kolejnych lat, musi oczywiście poradzić sobie z obiektywnymi wyzwaniami, takimi jak uchodźcy, ekonomia czy ośmielona aneksją Krymu Rosja – ale także, a może przede wszystkim, musi szybko znaleźć jakiś sposób na odwrócenie fali eurosceptycyzmu. Bo tylko ten mysi naród, który wspólnie słucha jednej pieśni, może w jakiejkolwiek sprawie działać razem i skutecznie.
Proeuropejskie elity światowe rozumieją ten problem i próbują mu zaradzić, pilnie przesterowując dyskurs publiczny na zalety wartości stojących u podstaw Unii Europejskiej i ośmieszając zdania przeciwne. Ale zamiast pomagać, głównie sprawie szkodzą. Rozmowa o aksjologii Unii jest bowiem dzięki nim kolejnym niekończącym się festiwalem informacyjnego paternalizmu. Taka strategia ma sens tylko sporadycznie; w tych krótkich wycinkach historii, w których kaprys losu jakimś cudem wyprodukował faktyczne autorytety. Bo tylko silne autorytety mają normatywną moc komunikacyjną, która inspirując, skutecznie wytłumia nieufność.
Tymczasem dzisiejsza publika Józefiny jest krnąbrna i podejrzliwa. Nawykowo gra adwokata diabła, testuje inne melodie, po cichu szuka niepokornych interpretacji. A że w erze internetu wszelkie wyrzucone z oficjalnego rynku idee mają się gdzie schronić, to rosną sobie w siłę z dala od elitarnych spojrzeń – i kiedy przychodzi do głosowań, nagle tłumnie wyłażą ze swoich jaskiń. Taka jest właśnie tajemnica silnego eurosceptycyzmu: sensowna wątpliwość wygnana z miasta wraca po latach z legionem i się mści.
Zrozumieć sceptyka
Jakie są bezpośrednie, faktyczne przyczyny wzrostu antyeuropejskich nastrojów? Pewnie jest ich niezliczona ilość – tak bowiem działa świat w kwestii złożonych zjawisk. Są jednak trzy główne rodzaje przyczyn: ekonomiczna, polityczna i tożsamościowa – przyjrzyjmy się im przez chwilę.
Zacznijmy od ekonomii. Oto jak miała wpłynąć na antyeuropejskie nastroje: po pierwsze, buntowniczo nastraja obywateli pogłębiająca się przepaść między biednymi a bogatymi, tak na poziomie jednostek, jak i na poziomie państw – rzecz tym bardziej dojmująca, że doświadczenie deprywacji względnej stoi w jawnej sprzeczności z równością, wartością rzekomo fundacyjną dla UE. Po drugie, wolny przepływ siły roboczej, najczęściej ze wschodu na zachód Europy, był z korzyścią dla obu stron świata – ale szybko okazało się, że nierówność między jednymi a drugimi zasadniczo pozostaje w interesie ekonomii tych silniejszych, więc uporczywie trwa, niejako siłą systemowej homeostazy. Po trzecie, kryzys finansowy nie tylko pogorszył standard życia wielu Europejczyków, lecz także odsłonił impotencję ich instytucji, ciężar wspólnej waluty dla pomniejszych graczy i zaskakująco neoliberalny charakter stosowanej (choć nie deklarowanej), ekonomicznej aksjologii.
Jest też kryzys polityczny. To demokratyczna zapaść, właściwa zresztą ponadnarodowym instytucjom, które swoją legitymizację demokratyczną rozciągają jak zbyt cienką gumkę, oddalając organy decyzyjne coraz dalej od wyborczych urn. Komisja Europejska ma na nasze życie przemożny wpływ – fakt ten może być drażniący, jeśli człowiek przypomni sobie, że nigdy na żadnego komisarza nie głosował i bynajmniej nie dlatego, że w tamtą niedzielę wyborczą lało.
Co więcej, liberalna natura europejskich demokracji tak naprawdę wymaga, poprzez strukturalne założenia, by system nie tyle promował wolę ludu, ile się przed wolą ludu skutecznie zabezpieczał. W Europie od poczucia sprawstwa wyposażonego w długopis obywatela w lokalu wyborczym ważniejsza jest przecież obrona przed faszyzmem, na który, jak uczy historia, ten szalony obywatel niekiedy może mieć zabójczą chętkę. Lepiej więc mieć w zanadrzu instytucję, która pogrozi mu palcem, gdyby się za bardzo z tym długopisem rozbrykał, nawet jeśli w rzeczonym obywatelu może to budzić pewne rozgoryczenie. W Unii cierpi więc naturalnie poczucie samostanowienia; suweren (nominalnie ogół obywateli, znany niekiedy jako naród) miast pławić się w poczuciu kontroli, ponuro i bezsilnie spogląda na kolejne spływające z Brukseli wytyczne w sprawie dopuszczalnej krzywizny bananów, kwoty uchodźców czy umowy handlowej z USA. Suwerenność? Nie tak to sobie obywatel wyobrażał. Poczucie bycia oszukanym jest tym głębsze, że wolność, w naszym aparacie pojęciowym nierozerwalnie połączona z demokratycznym przywilejem, jest przecież podobno kolejnym fundamentem moralnym UE.
Jest jeszcze kwestia tożsamości, z którą od początku swojego istnienia Unia prowadzi głębokie filozoficzne negocjacje. Została bowiem stworzona jako twór pod tym względem paradoksalny – jako schronienie dla narodów przed nacjonalizmem. A więc ciągle z głębi tej genetycznej niekompatybilności generuje nowe napięcia. Francuz czy Europejczyk? – ten dylemat pojawia się zawsze u progu zmian mających prowadzić do zacieśnienia europejskiej współpracy; oparcie Unii na fundamentach praw człowieka zawsze stało w pewnej sprzeczności z poniekąd anachronicznym i „postfaszystowskim” pojęciem narodu, które przecież było współwinne II wojnie światowej. Anglik czy obywatel? – to z kolei codzienny problem Europy w obliczu etnicznych i narodowych migracji wewnątrz wspólnoty. Europejczyk czy człowiek? – z takim dylematem zderzył obywateli Unii kryzys humanitarny na Bliskim Wschodzie i, w konsekwencji, napływ uchodźców i migrantów.
Ich pojawienie się i odsłonięty przez nich kryzys granic i procesów wskazały na tożsamościowe problemy samej Unii, która nie zdołała sobie jeszcze odpowiedzieć porządnie na pytanie, czy jest projektem gospodarczym, politycznym, czy moralnym. Trzymają ją do kupy poszczególne mitologie państwowych trajektorii – Niemcy poprzez Unię negują własną przeszłość, Polska ucieka przed Rosją ku cywilizacji, Hiszpania odcina się od autorytaryzmu Franco; jednak wraz z dystansem historycznym te mity tracą impet i nie budują jednolitej aksjologicznie instytucji. Unijna impotencja – tak w działaniu, jak i w samookreślaniu – w połączeniu z kolejnymi zamachami terrorystycznymi wzmogła strach u Europejczyków, którzy szybko uciekli z powrotem w proste tożsamości narodowe.
W rezultacie ksenofobia święci nieprzewidziane przez nikogo triumfy. Szokiem jest choćby spojrzenie na zmianę polskiego nastawienia do uchodźców w przeciągu ostatnich kilku lat: jeszcze w 2012 r. ponad 60 proc. Polaków uważało, że należy uchodźców przyjmować; według European Social Survey w grudniu 2015 r. było to już tylko 30 proc. Antyimigranckie emocje stały się w rezultacie głównym silnikiem antyeuropejskości – to im zawdzięczamy referendum w sprawie Brexitu, Marine Le Pen czy bliskie spotkanie z możliwością Norberta Hofera. Nierozumiana przez samą siebie Unia przestała być atrakcyjną alternatywą tożsamościową dla jasnej i prostej narodowości. Tym jest to atrakcyjniejsza opcja, że moralna tożsamość Europy, która wcześniej mogła przynajmniej kusić uniwersalistyczną czystością, w ogniu kryzysu migranckiego także uległa splamieniu i niemiecką otwartość humanitarną chętnie wymieniła na zgniły kompromis z Turcją.
Rozmowy ze szczytu
To nie są trywialne problemy; każdy z nich odsłania rzeczywisty aspekt niewydolności UE. Każdy z nich pokazuje, że pieśń brukselskiej Józefiny miewa fałszywe tony. Wszystkie razem pokazują, że melodia ma głęboki niedostatek zrozumienia swojego celu, że nie wie, czy jest hymnem, czy marszem, czy piosenką; że tzw. finalite, czyli regulatywna wizja ostatecznego kształtu Europy, wymaga niezwłocznego i głębokiego namysłu.
Ale żaden z tych problemów nie jest na tyle głęboki, by generować tendencje separatystyczne w rodzaju Brexitu czy próby otwartej konfrontacji z KE w typie ataku PiS na Trybunał Konstytucyjny. Unia jest wciąż zasobna i silniejsza razem niż osobno; w porównaniu z wojną kryzys migracyjny to problem niewielki; pewien deficyt demokracji to mała cena, gdy kupuje się pokój i dobrobyt. Skąd więc ta nadreakcja, ta nagła strata zaufania?
Myślę, że odpowiedź kryje się w tym, jak proeuropejskie elity podchodzą do takich lęków. Jest w ich sposobie odnoszenia się do tych problemów coś zastanawiającego. O kryzysie wartości i instytucji europejskich raczej nie mówi się wprost jako o niezależnym fakcie – „Unia zawaliła sprawę emigracji”, częściej wypomina się masom jakiś moralny brak, choćby deficyt zaangażowania („Kraje Europy Środkowej zablokowały rozwiązanie kwestii migrantów”). Zamiast powiedzieć: „Unia nie oferuje pozytywnej tożsamości”, łatwiej jest usłyszeć na przykład: „Wschodnia Europa nie jest gotowa na odejście od nacjonalizmu”. Sugeruje się poniekąd, że gdyby tylko owe masy podążały za śpiewem jak porządne myszy, żaden kryzys w ogólne nie musiałby mieć miejsca. W kręgach światłych, i tylko tam, o kryzysie co prawda można mówić („W zaufanym gronie wyznajemy sobie otwarcie, że śpiew Józefiny jako śpiew nie jest niczym niezwykłym” – mówił Kafkowski narrator), ale dla dobra nas wszystkich mysi lud musi czuć wiążący ciężar moralny proeuropejskich przekonań.
Najczęstsza strategia radzenia sobie z eurosceptyczną falą wygląda więc następująco: kiwnij głową w stronę rzeczywistego problemu eurosceptyka – tak, tak, jest pewien problem z uchodźcami – a potem czym prędzej oskarż go o histerię („Skąd te szaleńczo antyemigranckie nastroje?”). W końcu, jak mówił „Bildowi” pytany o popularność Brexitu obecny menedżer Józefiny Donald Tusk: „To emocje, nie racjonalna analiza czy ekonomiczny interes, determinują społeczne nastroje”. Profesor Jan Zielonka zauważa też w „Kulturze Liberalnej”, że „Sprawa Europy jest zawsze emocjonalna”. Jeśli nie liczyć wypominania ekonomicznych faux pas, eurosceptyków nie oskarża się w zasadzie o głupotę – oni są po prostu emocjonalnie nadaktywni, nieracjonalni, naznaczeni pewnym szaleństwem. W takiej opowieści śpiew ciągle płynie, niezmienny, jednorodny; Europa w zasadzie wie, o co jej chodzi, tylko myszy cechuje poznawcza nerwica.
Aby pokazać ten racjonalizujący paternalizm ze strony proeuropejskich elit, nie muszę nawet wstawać od biurka. Po lewej akurat mam ostatni numer „London Review of Books”, w którym profesor nauk politycznych z Princeton Jan Werner Mueller odnosi się do sprawy Brexitu, zahaczając przy okazji o silny eurosceptycyzm w pozostałych częściach kontynentu. Przyznaje na przykład, że deficyt demokracji może być problemem – ale zaraz mówi, że prawicowi populiści są w swojej roli obrońców demokracji śmieszni. „Po pierwsze, państwa UE wcale nie »straciły suwerenności«”, twierdzi, używając cudzysłowu, żeby podkreślić szaleństwo tej sugestii. Może chodzi o to, jak dopowiada Radosław Sikorski w „Kulturze Liberalnej”, że najzwyczajniej w świecie „Pojęcie suwerenności jest źle rozumiane przez eurofobów w całej Europie”. Gdyby tylko człowiek zrozumiał, toby się przestał tym wszystkim przejmować.
Po prawej stronie natomiast leży „New Yorker”, w którym – akcent polski! – autor wyśmiewa Matthew Tyrmanda i jego problem z manifestacjami KOD, które, jako ideologicznie zgodne ze stanowiskiem Komisji Europejskiej w sprawie naszego trybunału, są dla „NY” przez samo swoje łącze z UE automatycznie prawomyślne. Tymczasem w „New York Timesie” pisarka brytyjska Shamim Sarif przeciwstawia się antyemigranckim nastrojom wyspiarzy: „Jeśli poddamy się podżegaczom strachu, jeśli damy się podjudzić nacjonalistom, tracąc przez to rozum i współczucie... to tak jakbyśmy dzwonem ogłaszali własną śmierć, stając się krajem, który stawia naród nad ludzkością”. Histeria moralna przysłania masom moralne światło; ich lęk jest po prostu słabością charakteru. W mediach społecznościowych znajomy komentuje artykuł Andreasa Follesdala z periodyku „Metaphilosophy”, w którym autor pyta: czy tożsamość inna niż czysta lojalność dla praw człowieka jest nam potrzebna do tego, by być wspólnotą? Odpowiedź, wbrew Habermasowi i kilku innym figurom, brzmi: nie, prawa człowieka całkowicie wystarczą nam za całe spoiwo tożsamościowe, a kto nie wierzy (piszą znajomi), ten trąba i zaścianek oraz niedorozwój emocjonalny. Strach przed uchodźcami jest histeryczny, potrzeba narodowości jest histeryczna, przerażenie brakiem suwerenności jest histerią.
W takim układzie nastroje antyeuropejskie przedstawia się nie tylko jako błąd rzeczowy, ale przede wszystkim emocjonalne faux pas, a przy tym też jako moralną transgresję. A jeśli to nie robi na kimś wrażenia, jeśli wciąż chce się poddać histerii, to przywołajmy go do porządku ciężarem wstydu społecznej hierarchii: w końcu euroentuzjaści, jak przypominają nam niestrudzenie kolejne sondaże, są młodzi, wykształceni, obyci w świecie; eurosceptycy zaś to starość, bieda, resentyment. Jeszcze raz Sikorski i argument z prominencji: „Warto jednak zwrócić uwagę, kto najbardziej zachęca Brytyjczyków do wyjścia – Marine Le Pen i inni europejscy radykałowie; Władimir Putin, Donald Trump oraz kilku oszalałych eurosceptyków, także w naszej części Europy. Przeciwni zaś są poważni politycy – prezydent Stanów Zjednoczonych, wszyscy przywódcy państw Brytyjskiej Wspólnoty Narodów oraz liderzy innych państw UE”. Niech dowie się ten gorszy sort odgórnym dekretem, że Józefina wielką śpiewaczką jest i basta.
Nie strzelić Unii w stopę
Tu należy zaznaczyć, co następuje: Matthew Tyrmand nie ma racji, Radek Sikorski w zasadzie mówi prawdę, że Brexit jest szaleństwem, Unia po dokręceniu kilku śrubek będzie nam służyć jeszcze wiele lat, żyjemy we wspaniałych czasach. Ale musimy nauczyć się o tym mówić bez głębokiego paternalizmu, bez pomijania milczeniem rzeczywistych problemów Europy, nawet jeśli to czasem oznacza konieczność nieprzyjemnej i niesmacznej dyskusji nad „zagrożeniami ze strony islamu” czy nawet ewentualnymi chorobami emigrantów. Nasza kwestia smaku nie może służyć temu, by wciskać w ciemne dziury realne ludzkie wątpliwości; tak się nie robi, a poza tym to się wcale nie opłaca.
Paternalistyczna strategia jest zresztą często motywowana najlepszymi intencjami. W końcu wielu z nas boi się, że, jak mówił w tym samym wywiadzie Tusk, rozpad Unii może oznaczać „koniec Zachodu”. Poczucie misji, świadomość złożoności problemu – to wszystko pcha nas w stronę „dobrej manipulacji”. Ale ta strategia wybiórczości informacyjnej i gładkiej retoryki, która ma zapobiec rzekomej histerii mas, prawie zawsze strzela sobie spektakularnie w stopę.
Przykłady? Kiedy szlachetna w swej istocie próba zapobieżenia antyuchodźczym nastrojom nakazała mediom opóźnić informowanie o sprawcach noworocznych gwałtów w Kolonii, momentalnie nastąpił tzw. efekt Streisand, czyli skupienie uwagi wszystkich na tym, co próbowało się skrzętnie ukryć. Skończyło się to spadkiem zaufania do oficjalnych kanałów informacyjnych i usankcjonowaniem kolejnego poziomu internetowej mowy nienawiści. Głębokie przekonanie polskich elit III Rzeczypospolitej, że wystarczy usunąć pewne idee ze sfery publicznej, a potem zawstydzić „masy”, by te uznały ich wartości za jedynie możliwe, skończyło się przewartościowaniem wstydu, renowacją starych kontrowersyjnych idei i radykalną wygraną PiS. Poniżanie, wyśmiewanie i strofowanie eurosceptyków powoli kończy się tak samo – jeszcze silniejszym wsparciem dla antyeuropejskiego populizmu.
Eurosceptycyzm to więc kolejny problem polityczny, który powstaje na przecięciu kompetencji i demokratycznego tytułu do uczestnictwa w debacie publicznej – jedni wiedzą, o co chodzi, drudzy mają prawo do zagubienia; jeśli lęki tych drugich nie zostaną odpowiednio zaopiekowane, to będą mieli prawo wyrzucić z agory tych pierwszych. A tak naprawdę sprawa bywa jeszcze trudniejsza, bo pogłoski o kompetencjach opiniotwórczych elit bywają mocno przesadzone; czasem dyskretna manipulacja to nawet nie tyle paternalizm, ile zwykła arogancja.
Jeśli chcemy zachować zachwyt nad śpiewem Józefiny, nie możemy używać do tego metod rodem z Gombrowicza; musimy w dobrej wierze nawracać każdą, nawet najnieprzyjemniejszą mysz. Kafka pisał o swoich bohaterach: „Jakaś wieczysta i niespożyta dziecinność przenika nasz naród; w jaskrawej sprzeczności do tego, co w nas najlepsze, do niezawodnego praktycznego rozumu, postępujemy niekiedy zupełnie niedorzecznie, i to właśnie na podobieństwo niedorzecznie zachowujących się dzieci, nierozsądnie, rozrzutnie, wielkodusznie, lekkomyślnie, a wszystko to dzieje się często dla marnego żartu”. Takie jest prawo słuchaczy; żeby naród trwał, znawcy muzyki nie mogą się obrażać. Muszą z powagą traktować wszelką dziecinność – bo zawsze jest w niej jakaś ważna prawda.