David Cameron, negocjując w Brukseli nowe warunki dla swojego kraju, nie uzyskał tyle, ile chciał. Z kampanii referendalnej jego Partia Konserwatywna wychodzi podzielona i osłabiona
Gdyby w referendum wygrali zwolennicy Brexitu, byłaby to klęska Davida Camerona, który rozpisał plebiscyt, a następnie z całych sił przekonywał, że nie warto występować z Unii Europejskiej. Ale pozostanie w niej wcale nie oznacza, że brytyjski premier wychodzi z kampanii zwycięski, bo ogólny bilans zysków i strat kampanii jest co najwyżej mieszany.
Zyskiem z brytyjskiego punktu widzenia jest przede wszystkim to, że nie spełnią się czarne scenariusze gospodarcze, przed którymi przestrzegała większość ekonomistów. Choć ściślej rzecz biorąc, nie jest to korzyść, ale jedynie brak straty. Poza tym zwolennicy Brexitu utrzymywali, że stanie się odwrotnie i wyjście z Unii właśnie doda skrzydeł brytyjskiej gospodarce, pewne zaś wymierne straty (spadki na giełdzie, spore osłabienie funta) i tak ona już poniosła w związku z przeciągającym się okresem niepewności. Jego zakończenie i wyjaśnienie sprawy członkostwa jest zatem dobrą informacją.
Formalnie zmieniłoby się tylko tyle, że po referendum weszłyby w życie nowe, wynegocjowane w lutym między Cameronem, Donaldem Tuskiem i przywódcami pozostałych 27 państw UE warunki brytyjskiego członkostwa. Chodzi o tzw. hamulec bezpieczeństwa, który pozwala na ograniczenie świadczeń socjalnych dla imigrantów z innych krajów członkowskich, o dostosowanie zasiłków na dzieci migrantów, które zostały w ojczyźnie do tamtejszego poziomu, uznanie, że euro nie jest jedyną walutą Unii, a Komisja Europejska musi brać pod uwagę interesy państw, które są poza strefą euro. A także o zapis pozwalający parlamentom narodowym blokowanie projektów legislacyjnych przyjmowanych w Brukseli i o wyłączenie Wielkiej Brytanii z obowiązku uczestnictwa w „stale zacieśniającej się Unii”. Ale te zmiany to znacznie mniej, niż Cameron chciał uzyskać. Początkowo brytyjski premier liczył, że uda mu się przeprowadzić głęboką reformę Wspólnoty, która jego zdaniem – i nie tylko jego – stała się niewydolna. Jej główną ideą było ograniczenie władzy Brukseli na rzecz państw członkowskich. W Unii nie było szczególnej woli, by takich reform dokonywać, zatem skończyło się na kilku punktach.
Najważniejszy dla Londynu jest hamulec bezpieczeństwa. Zgodnie z uzgodnieniami, jeśli jakieś państwo odczuwa „nadzwyczajnie dużą” presję migracyjną, Rada Europejska może się zgodzić, by imigranci z pozostałych państw członkowskich mogli uzyskiwać pełen dostęp do świadczeń socjalnych dopiero po czterech latach pobytu i aby ten mechanizm obowiązywał przez siedem lat. Ale Brytyjczycy chcieli, by nie było to ograniczone czasowo, a poza tym aby to oni, a nie Rada, decydowali, czy sytuacja jest krytyczna. Podobnie z zasiłkami dla dzieci migrantów – nie udało się ich znieść, lecz jedynie dostosować wysokość świadczeń do poziomu życia w kraju ich pobytu, na dodatek dotknie to głównie nowo przybywających. Jeśli chodzi o pozostałe punkty, to albo one nieco rozszerzają już istniejące zapisy (uprawnienia parlamentów narodowych i interesy państw spoza strefy euro), albo mają charakter symboliczny (jak zapis o „stale zacieśniającej się Unii”). Nie mówiąc już o tym, że wszystkie te postanowienia muszą być jeszcze zatwierdzone przez Parlament Europejski i Komisję, a następnie wpisane w prawo wspólnotowe. Jakkolwiek trudno się spodziewać, by zostały one zablokowane przez którąś z instytucji, nie jest tak, że zaczęłyby one obowiązywać już zaraz. Trudno też powiedzieć, że warunki brytyjskiego członkostwa radykalnie by się różniły od dotychczasowych.
Obietnicę przeprowadzenia referendum David Cameron złożył na początku 2013 r. – jeśli jego Partia Konserwatywna wygra następne wybory, na co się wówczas nie zanosiło. Celem tego ruchu było uśmierzenie niezadowolenia z jego osoby wśród części eurosceptycznych posłów własnej partii, a także zatrzymanie odpływu wyborców do Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), która od dawna postulowała wyjście kraju z UE. Po renegocjacji warunków Cameron przekonywał do pozostania w Unii. Skoro konserwatyści po zeszłorocznych wyborach pozostali u władzy, Wielka Brytania w rozmowach z Brukselą coś jednak ugrała, i jeśli w referendum zwyciężą zwolennicy dalszego członkostwa, to wygląda na to, że strategia brytyjskiego premiera zakończyła się sukcesem i będzie on zwycięzcą całej sytuacji.
Tak jednak nie jest. Z debaty wokół referendum Partia Konserwatywna wychodzi mocno podzielona (ponad 40 proc. jej parlamentarzystów i pięcioro ministrów popiera Brexit) i osłabiona. Jedynym powodem, dla którego w dalszym ciągu prowadzi w sondażach, jest to, że opozycyjna Partia Pracy pod kierownictwem lewicowego radykała Jeremy’ego Corbyna przestała być dla większości Brytyjczyków jakąkolwiek alternatywą. Nie można jednak wykluczyć, że obóz zwolenników wyjścia z Unii w ciągu najbliższych miesięcy złoży wniosek o odwołanie Camerona z funkcji lidera partii (a tym samym premiera). Z drugiej strony jest mało prawdopodobne, by Cameron przeprowadził czystkę w rządzie i odwołał tych jego członków, którzy byli za Brexitem, choć współpraca z nimi może być teraz trudniejsza.
Nie jest też tak, że referendum raz na zawsze kończy dyskusję na temat brytyjskiej obecności w Unii. Jeśli zwolennicy pozostania w niej wygrają, będzie to zapewne zwycięstwo minimalne. Kampania przed referendum spowodowała, że liczba tych, którzy są sceptyczni co do członkostwa, wzrosła, a nie spadła. Przez niemal całe poprzednie dwa lata zwolennicy pozostania w UE z łatwością wygrywali w większości sondaży. Na dodatek w efekcie kampanii główną twarzą Brexitu przestał być populistyczny, czasem nawet ksenofobiczny lider UKIP Nigel Farage, a stali się nimi politycy konserwatystów – minister sprawiedliwości Michael Gove i były burmistrz Londynu Boris Johnson. David Cameron już dawno zapowiadał, że nie zamierza być premierem dłużej niż dwie kadencje, zatem zapewne za trzy lata ustąpi, by dać szansę nowemu przywódcy przygotować się do kolejnych wyborów. Jeśli imigracja nie spadnie do tego czasu w zauważalnym stopniu, zwiększą się szanse, że jego następcą zostanie ktoś z frakcji eurosceptycznej. Trudno przypuszczać, by pomysł przeprowadzenia jeszcze jednego referendum pojawił się w ciągu kilku lat, ale w perspektywie lat kilkunastu jest to możliwe.
Nie można też powiedzieć, by Unia Europejska wychodziła z całej sytuacji bez szwanku. Wielka Brytania będzie jeszcze bardziej niż do tej pory postrzegana jako państwo mające inną wizję Unii i hamujące integrację. Przez ostatnie kilka miesięcy wszyscy unijni przywódcy mówili, jak bardzo im zależy na brytyjskim członkostwie, ale gdy emocje wokół referendum opadną, mogą się pojawić różne żale i pretensje. Trzeba pamiętać, że oprócz tego, co wejdzie w życie w przypadku wygranego referendum, Londyn już wcześniej miał najwięcej ze wszystkich członków opt-outów, czyli klauzul wyłączających z jakieś polityki wspólnotowej. W traktacie z Maastricht z 1992 r. uzyskał zapis, że nie jest zobowiązany do przyjęcia wspólnej unijnej waluty, a także zwolnienie z Karty socjalnej, protokołu do tego samego traktatu, który określa podstawowe prawa pracowników – choć z tej klauzuli Tony Blair później zrezygnował. W mocy pozostają natomiast trzy następne wyłączenia: Z porozumienia z Schengen o zniesieniu kontroli granicznych, które zostało włączone do unijnego prawa na mocy traktatu amsterdamskiego z 1997 r. Z polityki dotyczącej wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości, co zostało zapisane w tym samym traktacie, a później potwierdzone w traktacie lizbońskim. Oraz to ograniczające stosowanie Karty praw podstawowych, która nabrała mocy prawnej po wejściu w życie traktatu lizbońskiego. Do tego jeszcze jest wynegocjowany w 1984 r. przez Margaret Thatcher brytyjski rabat, który zmniejsza płaconą przez Londyn składkę członkowską, a który część z pozostałych państw chętnie by zniosła.
Oczywiście, biorąc pod uwagę, że nigdy jeszcze żadne państwo nie zrezygnowało z członkostwa, to taki precedens byłby nieporównanie większą katastrofą, zwłaszcza że chodzi o kraj, który pod względem liczby ludności jest trzecim co do wielkości członkiem, drugą największą gospodarką i jednym z dwóch mocarstw atomowych. Ale pewien precedens w postaci renegocjowania warunków członkostwa i referendum już został ustanowiony, a w kilku innych państwach rosną w siłę ruchy polityczne, które chciałyby pójść tym śladem. Skoro Wielka Brytania mogła, to dlaczego nie może tego samego uzyskać Holandia, Dania czy Francja? Im bardziej unijni politycy nie będą dostrzegać, że ich działania rozmijają się z wolą społeczeństw, tym takich głosów pojawi się więcej. ©?
Następcą Camerona będzie ktoś z frakcji eurosceptycznej

Pobierz raport Forsal.pl: Brexit vs Twoja firma. Stracisz czy zyskasz >>>