Chińska intelektualistka Zhang Yihe w rozmowie z DGP i radiową Jedynką wspomina rewolucję kulturalną z okazji 50. rocznicy jej rozpoczęcia.
Zhang Yihe / Dziennik Gazeta Prawna
Pani i pani rodzina byliście ofiarami rewolucji kulturalnej. Spędziła pani dziewięć lat w więzieniu. Co pani czuje, wiedząc, że nikt nie poniósł za to odpowiedzialności?
Odpowiedź na to pytanie powinna być racjonalna, ale proszę mi wybaczyć, że czuję emocje. Wiem, kto prześladował mnie i moich bliskich. Jednak w porównaniu z błędami rewolucji kulturalnej moją osobistą tragedię jestem w stanie wybaczyć. Wystarczyłoby mi, gdyby Komunistyczna Partia Chin opublikowała samokrytykę.
Czy pani ojciec, wpływowy polityk, przeczuwał katastrofę?
W 1965 r. ojciec powiedział mi, że wiele osób zostało poddanych krytyce jako zwolennicy kapitalizmu. Dodał, że atmosfera robi się coraz dziwniejsza, ale nie mamy dokąd uciec i trzeba to przeczekać. Nie spodziewał się, że rewolucja kulturalna rozpocznie się tak szybko. 1 czerwca 1966 r. „Renmin Ribao” wydrukował artykuł „Pozbyć się złych ludzi wszelkiej maści”. Znalazło się tam zdanie, którego nigdy nie zapomnę: „Musimy wystąpić przeciw profesorom, ekspertom, autorytetom pozostałym z dawnych czasów kapitalizmu, do momentu ich pełnej dyskredytacji”. Zdałam sobie sprawę, że to początek katastrofy. 8 czerwca na placu Tian’anmen pojawił się Mao Zedong. Na ręku miał czerwoną opaskę. Przemawiał do czerwonogwardzistów.
Nie kusiło panią, by być wówczas w tym tłumie?
Nie spełniałam warunków, aby zostać czerwonogwardzistką, a nawet gdybym im odpowiadała, inaczej mnie wychowano. Pod koniec sierpnia kilkudziesięciu uczniów ze szkoły średniej Bayi wdarło się do domu rodziców. Bili ich i poniżali. Na 33 ciężarówkach wywieziono ponad 200 tys. książek, tysiące kaligrafii i należące do nas antyki. Dom został splądrowany. Wprowadzili się do niego czerwonogwardziści, a rodzice musieli się przenieść do stróżówki.
Z rewolucją kojarzą się sesje samokrytyki. Czy ich koncepcja była obecna wcześniej w chińskiej kulturze?
Ojciec powiedział mi, że sesje samokrytyki to tradycja KPCh. Magiczna broń Mao w rządzeniu partią. Sesje samokrytyki wobec profesorów rozpoczęły się od socjologa Pan Guangdana. Poległ on w dziewięciu sesjach samokrytyki. Miał nadzieję, że dzięki temu władze pozwolą mu wrócić na uniwersytet.
Pani też musiała brać w nich udział.
Już w 1957 r. rozpoczęła się wymierzona w intelektualistów tzw. kampania przeciw prawicowcom. Pewnej nocy latem 1957 r. przed naszym domem zgromadziło się wielu ludzi. Krzyczeli do ojca: „Zhang Bojun, wychodź z domu!”. Ojciec zapytał nas, kto chce mu towarzyszyć. Miałam 15 lat i była to moja pierwsza sesja krytyki wraz z ojcem. Staliśmy i słuchaliśmy oskarżeń. Zdałam sobie sprawę z tego, że w tych sesjach nie ma krzty prawdy, że służą one tylko politycznym celom.
Pani ojciec był już wówczas chory. Jak pani wspomina spotkania z nim?
Spotkaliśmy się zimą 1967 r. w pekińskim parku Dong Dan. Powiedział: „Możesz zmienić nazwisko, kraść, wyjść za mąż, za kogo zechcesz, nie będę cię osądzał. Chcę tylko jednego – abyś przetrwała”. Zapytał, co zamierzam robić. Odpowiedziałam, że najgorsze, co może mi się przytrafić, to więzienie, ale miałam dopiero 26 lat i nawet gdyby skazano mnie na 10 lat, to po wyjściu na wolność miałabym 36 i dużo życia przed sobą. Wziął mnie za ramię i powiedział: „Zasługujesz na to, by być moją córką”. W marcu 1968 r. powołano Komitet Rewolucyjny i sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Tu – proszę zobaczyć – w wyroku napisano, że jestem winna reakcyjnych skandali między 1958 a 1968 r. Włamano się do mojego biurka i zabrano pamiętniki. Pogrążyło mnie to, co pisałam o Jiang Qing, żonie Mao. Że gdy awansowała, wraz z nią do góry pięli się wszyscy jej krewni i znajomi.
To wystarczyło?
Funkcjonariusze bezpieki mówili, że grozi mi dożywocie. Najpierw wysłano mnie do sprzątania toalet i podwórza. 17 maja 1969 r. umarł mój ojciec. Nikogo przy nim nie było. Tego nie potrafiłam sobie wybaczyć. Myślałam, że jestem niewdzięczną córką. Śmierć ojca umocniła mnie w przekonaniu, że powinnam uciec z miasta, by spotkać się z matką. Schwytano mnie już na dworcu w Pekinie i odesłano pod strażą z powrotem do Chengdu. Tam kazano mi nosić przed sobą tablicę z napisem „Córka kontrrewolucjonisty Zhang Bojuna”.
Prawdziwe więzienie było później.
W 1970 r. wydano wyrok 20 lat więzienia. Moja cela miała 20 mkw. Mieszkały w niej 52 osoby. Droga do więzienia prowadziła przez zwodzony most. Pilnowali go strażnicy. Most był opuszczany za okazaniem wyroku. Kiedy go przekraczałam, rozpłakałam się. Myślałam, że już nie uda mi się przejść na drugą stronę.