Rząd miał na przygotowanie sejmowych wystąpień tylko dwa dni. Dlatego przeważały w nich znana już wcześniej retoryka i krytyka rządów PO.
Premier Beata Szydło i jej ministrowie niemal przez cały wczorajszy dzień rozliczali z mównicy sejmowej swoich poprzedników z PO-PSL. W części wystąpień, np. szefa resortu finansów Pawła Szałamachy czy wicepremiera Mateusza Morawieckiego, pojawiły się duże kwoty dotyczące m.in. relatywnie niższych wpływów podatkowych niż w czasach rządów PiS. Ale sumy podawane przez poszczególnych ministrów trudno zsumować do 340 mld zł. A właśnie taką kwotę – według PiS – miały Polaków kosztować rządy PO. Wyliczenia obejmują zarówno złe wydawanie pieniędzy, jak i utracone korzyści oraz niezrealizowane zyski, które zdaniem PiS wystąpiłyby, gdyby PO rządziła inaczej.
Wystąpienia wszystkich ministrów oparte były na dwóch filarach. Pierwszy i zasadniczy to krytyka rządów PO znana jeszcze z opozycji. Tu nie było zaskoczenia – poprzedniemu rządowi oberwało się za politykę prywatyzacyjną, nadzoru właścicielskiego, fiskalną (za słabe wyniki we wpływach podatkowych), oświatową, za kłopoty z wydawaniem unijnych pieniędzy i politykę społeczną.
Mateusz Morawiecki krytykował założenia polityki gospodarczej nie tylko z czasów rządów PO, ale także wcześniejszych. – 65 proc. sektora bankowego jest w rękach zagranicy, dwie trzecie eksportu jest robione przez zagraniczne firmy, co oznacza, że dwie trzecie marży i zysku trafia do firm zagranicznych. Taki model to droga donikąd – mówił wicepremier.
Elżbieta Rafalska, minister rodziny, pracy i polityki społecznej, wskazywała, że polityka rodzinna była nieskuteczna, bo spadała liczba jej beneficjentów, m.in. z powodu niepodwyższania kryteriów przyznawania świadczeń rodzinnych. Doszło do polemiki z byłym szefem resortu pracy Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. – Poproszę o 5 minut przerwy dla pani minister, by ochłonęła i przypomniała sobie, ile żłobków i ile przedszkoli wybudowano w naszych czasach. Oraz jak długi był urlop macierzyński, gdy kończył rządzić PiS, a ile trwa obecnie. To wystąpienie to szczyt hipokryzji – mówił Kosiniak-Kamysz. – Chwali się pan, że wprowadziliście świadczenie rodzicielskie czy zasadę złotówka za złotówkę. A proszę powiedzieć, ile tych świadczeń pan wypłacił. Zero. Bo to wszystko robiliście w końcówce kadencji ze strachu przed utratą władzy – replikowała Rafalska.
Drugą osią wystąpień ministrów było pokazywanie, co zastali w podległych resortach i jakie z tego będą wyciągnięte wnioski. Lista zarzutów była bardzo różnorodna. Mariusz Kamiński nadzorujący służby specjalne wspomniał o działaniach ABW, m.in. inwigilacji uczestników manifestacji „Obudź się, Polsko” we wrześniu 2012 r. czy przeciwników aborcji – w której wykorzystywano tajnych współpracowników.
Z kolei Beata Kempa mówiła, że nie wyciągnięto wniosków z katastrofy smoleńskiej, jeśli chodzi o organizację lotów najważniejszych osób w państwie. Jeszcze po katastrofie lista delegacji VIP-owskich podróży była sporządzana po fakcie. Szefowa kancelarii premiera wyliczała, że wielu urzędników miało wynagrodzenia wyższe nie tylko od ministrów, ale także od premiera. Podała przykład dwóch doradców z gabinetu politycznego premiera, którzy w ciągu roku przeprowadzili rozmowy telefoniczne za 147 tys. zł.
Najważniejszym wnioskiem, zaprezentowanym przez premier Beatę Szydło, była zapowiedź powołania sejmowej komisji śledczej w sprawie Amber Gold. – Jest ono przykładem, że ujawnione w sprawozdaniu sprawy pokazują, że to nie tylko czysta polityka. To była realna krzywda konkretnych obywateli – mówiła szefowa rządu. Twórcy piramidy finansowej oszukali 19 tys. osób na kwotę ponad 850 mln zł. Mariusz Kamiński poinformował z kolei o 19 zawiadomieniach do prokuratury. – To efekt szeregu działań sprzecznych z prawem, wobec opozycji, dziennikarzy czy internautów – mówił koordynator służb. Chodzi m.in. o inwigilację dziennikarzy czy uczestników manifestacji. O wnioskach do prokuratury wspomniała także Beata Kempa, szefowa Kancelarii Prezydenta. Ale nie usłyszeliśmy konkretów.
Na sejmowej sali widać było, że audyt został przygotowany bardzo szybko. Po pierwsze nikt nie dostał go w wersji pisemnej. Szefowa kancelarii premiera Beata Kempa radziła posłom opozycji, którzy prosili o dostęp do dokumentu, by wystąpili o to w trybie dostępu do informacji publicznej. Jeden z członków rządu powiedział, że informacja o tym, że resorty mają przedstawić audyt, dotarła do nich w poniedziałek. Opozycja interpretowała więc wczorajsze wydarzenia jako reakcję na sobotnią manifestację KOD-u i partii opozycyjnych.
Ministrowie powtarzali, że to, o czym mówią, to tylko część nieprawidłowości i błędów poprzedniego rządu. A to każe podejrzewać, że serial z audytem będzie miał kontynuację.

Audyt powinien pokazywać dobre i złe strony

ROZMOWY

Audyt powinien pokazywać dobre i złe strony

Rafał Grupiński poseł PO, były szef klubu parlamentarnego PO i minister w kancelarii premiera

Chciałem pana zapytać o audyt...

To nie jest żaden audyt. W audycie są dwie zasady. Po pierwsze, że dokonuje go ktoś niezależny wobec instytucji, w której jest prowadzony, a nie ktoś zależny od strony zainteresowanej. Po drugie, audyt pokazuje dobre i złe strony, a nie wyłącznie złe. To jest po prostu polityczne zadanie, jakie wykonują politycy PiS, by wykazać jak najgorsze elementy z naszych ośmiu lat pracy i wykorzystać je wobec opinii publicznej na swoją rzecz.

Czy w tych zarzutach nie ma ziarna prawdy, np. w kwestii zwiększenia zadłużenia?

Kiedy wydawaliśmy duże unijne pieniądze na inwestycje drogowe, kolejowe czy inne, to nasz wkład też musiał być ogromny. Stąd też wzrost długu publicznego. Teraz mamy okres między perspektywami, gdy konkursy są rozstrzygane. Ale później, gdy będą na etapie realizacji, to wkład Polski będzie musiał być równie wysoki. Więc zapytajmy za rok, kiedy ruszą pierwsze projekty, jak będzie wyglądał stan zadłużenia. Zapytajmy o to premiera Morawieckiego, choć mam nadzieję, że już premierem nie będzie.

A spadek wpływów podatkowych w relacji do PKB?

To po pierwsze była kwestia kryzysu finansowego. Wiele firm miało wówczas słabsze wyniki. Także banki, mimo że wytrzymały i przeszły przez dekoniunkturę. Pobieraliśmy mniejsze dywidendy od firm państwowych, by nie osłabić ich pozycji. To wszystko przekładało się na mniejsze wpływy. Po drugie do tego dochodzi zjawisko oszukiwania przy VAT – tworzenia fikcyjnych spółek, z czym skarbówka walczy od lat. To jest problem w całej Europie, niezwykle trudny do zwalczenia. Zobaczymy, jak to się uda naszym następcom.

Jest jeszcze zarzut wicepremiera Morawieckiego: że prowadziliście polityki białej flagi za granicą, co miało przełożyć się m.in. na kwestie klimatyczne.

To znana sprawa, która ciągle wraca. Pierwsze ustępstwo w sprawach zrobił Lech Kaczyński przy okazji ustalania traktatu lizbońskiego. Potem premier Tusk musiał to odkręcać w Brukseli, niemal wetować, by nie wypełniać niebezpiecznych dla naszego przemysłu wydobywczego zobowiązań. Mówiliśmy to wielokrotnie. Zarzucanie nam dziś białej flagi w sprawach klimatycznych to bzdura.

W sprawach górnictwa dobra koniunktura została zmarnowana m.in. przez wybory.

Ja zawsze czekałem z niepokojem na listopad–grudzień, gdy związki zawodowe w kopalniach walczyły o premie i podwyżki, bo był w miarę dobry rok dla górnictwa. Potem okazywało się, że węgiel gromadzi się na hałdach, spadają ceny, surowca nie można eksportować, a mimo to związki żądały swego i za spokój społeczny zarządy spółek płaciły rozdawnictwem środków, których coraz bardziej brakowało. To oczywiście pytanie do wicepremiera Piechocińskiego, który nadzorował górnictwo.

PO nie ma się za co uderzyć w piersi po ośmiu latach?

Mamy. Na każdym spotkaniu mówię, że każdy rząd może, a nawet powinien być poddany krytyce. Ale były rzeczy słabsze i rzeczy dobre. Atutem, którym się chwaliliśmy, była np. szybka prywatyzacja, by jak najmniej osób szarpało politycznie posady w zarządach spółek. Dziś to jest przedmiotem oskarżenia, że to była dzika i niefrasobliwa prywatyzacja. Ale gdyby nie ona, to dziś towarzysz Jasiński i jego koledzy mogliby obsadzić ponad 700 spółek. Widać, że audyt to czysto polityczna sprawa, przygotowana o wiele gorzej niż ataki PiS na nas, gdy byliśmy u władzy. Zapewne dlatego, że przygotowywali go ostatnie dwa dni i dwie noce po sobotnim marszu.

Słabe alibi na wypadek obniżenia ratingu

Prof. Stanisław Gomułka główny ekonomista BCC i członek Narodowej Rady Rozwoju

Rząd PiS postanowił przedstawić publicznie zarzuty poprzednikom na dwa dni przed publikacją ratingu przez agencję Moody’s. Czy to nie zaszkodzi wizerunkowi Polski za granicą i tym samym nie wpłynie na decyzję agencji?

Nie przywiązywałbym do tego zbyt dużej wagi. Agencja ratingowa ocenia perspektywy kraju, a nie jego przeszłość z ostatnich ośmiu lat.

Czyli audyt nie ma znaczenia dla ratingu?

Nie powinien mieć. Analitycy dobrze wiedzą, że mamy w Polsce dwa zwalczające się obozy polityczne, a temperatura tego sporu jest wysoka. Informacje tego typu nie rzutują na ocenę, tym bardziej że trudno zweryfikować liczby podawane przez rząd PiS, bo nie ma żadnego dokumentu.

Ale czy rosnąca temperatura politycznego sporu nie będzie czynnikiem, który agencje będą jednak brały pod uwagę? Oceniają przecież tzw. ryzyko polityczne.

W przypadku Polski nie ma ryzyka np. jakichś masowych strajków czy konfliktu zbrojnego. W tej chwili podstawowe ryzyko, jakie agencje biorą pod uwagę, jeśli chodzi o nasz kraj, to ryzyko prawne związane z kryzysem konstytucyjnym. To jest coś, na co inwestorzy zagraniczni zwracają uwagę. To nie jest związane przecież z audytem. Drugie ryzyko mające wpływ na ocenę ratingową dotyczy finansów publicznych i efektu realizowanych przez rząd obietnic wyborczych. Może wcześniej zachodni analitycy zakładali, że idąc po władzę, PiS składa obietnice, ale po jej przejęciu przynajmniej z części z nich się wycofa, uzasadniając to złym stanem finansów publicznych. Tak się jednak nie stało, rząd zapowiada realizację obietnic, a w rozmowach z zagranicą udowadnia, że sytuacja w finansach publicznych jest dobra. Co zrobią z tym agencje ratingowe, to się dowiemy.

Czy ten przekaz ze strony rządu nie jest jednak niespójny? Z jednej strony próbuje on uspokajać zachodnich analityków, z drugiej minister finansów mówi w Sejmie o miliardowych ubytkach w dochodach podatkowych, które są winą poprzedników. To może sugerować, że sytuacja w finansach publicznych wcale nie jest taka dobra.

Stan finansów publicznych nie był głównym tematem kampanii wyborczej. Szkoda. Gdyby politycy PiS wcześniej zauważyli, że dług publiczny mocno wzrósł, że deficyt budżetowy jest bardzo duży, to może nie proponowaliby rozwiązań, które jeszcze dodatkowo mogą pogorszyć sytuację.

A może przedstawienie audytu to alibi dla rządu PiS na wypadek obniżenia ratingu przez Moody’s?

Nie wydaje mi się, żeby to było dobre alibi, bo te dwie sprawy trudno powiązać. PiS już wcześniej zapowiadał audyt, miał być on elementem konfrontacji politycznej. Natomiast rating – powtórzę – dotyczy przyszłości, czyli oceny potencjalnych konsekwencji działań obecnego rządu.

Czy Moody’s obniży nam jutro rating? Rząd zasługuje na tak surową ocenę?

W tej chwili rating u Moody’s jest o dwa stopnie wyższy niż ten nadany Polsce przez Standard & Poor’s. W obecnej sytuacji obniżenie jest możliwe, ale to nie będzie koniec świata. Bardziej szkodliwa byłaby jednoczesna zmiana perspektywy na negatywną. Bo to sugerowałoby kolejne pogorszenie ratingów w przyszłości.