Duża część zarzutów wobec ekipy Donalda Tuska i Ewy Kopacz dotyczyła kwestii gospodarczych. Gdzie rząd PiS trafiał celnie, a gdzie chybił?
Paweł Szałamacha / PAP / Paweł Supernak
Sejm audyt PO-PSL / PAP / Paweł Supernak
Minister skarbu Dawid Jackiewicz / PAP / Paweł Supernak
Andrzej Adamczyk / PAP / Paweł Supernak
Brak MiFID i spadek dochodów
Minister finansów przedstawił dwa główne zarzuty. Pierwszy: przez opieszałość poprzedniej władzy zbyt późno wdrożono unijną dyrektywę MiFID. To regulacja, która chroni klienta instytucji finansowych przed podejmowaniem nadmiernego ryzyka. Według Szałamachy było to jedną z przyczyn kryzysu opcyjnego w przedsiębiorstwach i ich strat z tego tytułu na poziomie 9 mld zł. Wdrożenie MiFID powinno było nastąpić do końca stycznia 2007 r. Prace nad projektem ustawy ruszyły dopiero we wrześniu 2006 r., pod obrady Sejmu rząd PiS skierował go w marcu 2007 r. Ale uchwalił go dopiero parlament kolejnej kadencji, we wrześniu 2008 r., w przeddzień wybuchu kryzysu finansowego. Rządzące wówczas PO z PSL postanowiły przy okazji osłabić pozycję ówczesnego prezesa NBP Sławomira Skrzypka i przyjęły w ustawie zapis wykreślający NBP z akcjonariatu Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. W reakcji prezydent Lech Kaczyński zaskarżył ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. TK wydał wyrok w lipcu 2009 r., ustawa weszła w życie w październiku 2009 r.
Problem jest też z kwotą podaną przez ministra. Rzeczywiście, KNF wyliczyła, że niekorzystne zmiany kursowe spowodowały tzw. negatywną wycenę opcji będących w posiadaniu firm na poziomie 9 mld zł. Ale Komisja podkreślała, że nie jest to równoznaczne ze stratami, bo w dużej części przypadków – tam, gdzie opcje rzeczywiście były traktowane przez eksporterów jako zabezpieczenie przed niekorzystnymi zmianami kursowymi – negatywna wycena z opcji została zniwelowana korzystnym (z punktu widzenia eksportera) osłabieniem złotego.
Drugi zarzut ministra finansów to rozdęcie tzw. luki podatkowej, która – według wyliczeń ministra – może wynosić nawet 60 mld zł rocznie. Szef resortu doszedł do tego wyniku, porównując udział wpływów podatkowych w PKB w 2007 r. (22,7 proc.) i 2015 r. (19,8 proc.). Ale obarczenie za spadek udziału podatków w PKB tylko rządów PO-PSL jest uproszczeniem. To również efekt kryzysu finansowego, który wybuchł pod koniec 2008 r. A z początkiem 2009 r. weszła w życie obniżka podatku PIT, przygotowana jeszcze przez rząd PiS i uchwalona przez Sejm wcześniejszej kadencji. Na dzień dobry zostawiło to w kieszeniach podatników około 8,5 mld zł.
Kłopoty z rozliczeniem unijnej perspektywy
– Odziedziczyliśmy po 8 latach i poprzedniej perspektywie budżetowej taką sytuację, że 9 mld euro było zagrożonych, a 31,5 mld zł niewydanych. Dzisiaj zostało ok. 3–4 mld zł z tych autentycznie zagrożonych – tak wicepremier Mateusz Morawiecki podsumował błędy poprzedniego rządu w zakresie wykorzystania środków UE. Nowy rząd musiał więc opracować plan naprawczy. Eksperci oceniają go jako skuteczny.
Ale twierdzą też, że obraz nie jest aż tak tragiczny, jak próbuje go rysować PiS. – Mieliśmy bardzo wysoki budżet na lata 2007–2013, a mimo to Polska była wskazywana w Europie jako dobry przykład wykorzystania środków unijnych – przypomina Ewa Nowińska z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Jej zdaniem zasługą poprzedniego rządu jest także to, że wymogi konkursowe na obecny okres programowania są ściślej określone. – Fundusze są kierowane na cele, w których rzeczywiście mamy braki, np. innowacje, nowoczesne technologie czy projekty „miękkie”, jak dzienne domy opieki medycznej – wskazuje. Poważnym uchybieniem poprzedniej ekipy jest niewypełnienie przez Polskę wszystkich warunków wstępnych pod nową perspektywę (tzw. warunki ex ante), np. z zakresu nowelizacji prawa zamówień publicznych czy prawa wodnego. A to powoduje ogromne opóźnienia w uruchomieniu funduszy na lata 2014–2020. Nowy rząd próbuje te zaległości nadgonić. – Kiedyś na ocenę wniosków mieliśmy miesiąc. Dzisiaj bywa, że mamy kilka dni – skarży się nam jeden z ministerialnych ekspertów.
Ministerstwo wyprzedaży i złoty mercedes
– Pazerność, niegospodarność, rozrzutność, łamanie procedur, wykorzystywanie spółek do celów politycznych, działanie na szkodę interesów państwa i prywata – grzmiał minister skarbu Dawid Jackiewicz, wymieniając grzechy poprzedników w zarządzaniu majątkiem publicznym. W najbliższych dniach do prokuratury mają trafić wnioski ws. „kilku znanych prywatyzacji”. Piętnował wysokie zarobki byłych już prezesów spółek publicznych. Jak podkreślał, pomimo obowiązującej ustawy kominowej były prezes grupy Lotos Paweł Olechnowicz rocznie zarabiał 1,5 mln zł, bo dorabiał w spółkach zależnych. – Były i takie spółki, w których wynagrodzenia prezesów przekraczały 3 mln zł rocznie, a z odprawami nawet 6 mln – mówił.
Jackiewicz krytykował też inne praktyki. Na przykład jedna ze spółek zleciła przygotowanie strategii rozwoju – za 50 stron opracowania zapłaciła zewnętrznej firmie 900 tys. zł, a następnie za przyjęcie tej strategii członkowie zarządu otrzymali 200 tys. zł premii. Według obecnego szefa resortu skarbu prezesi mieli wydawać pieniądze spółek m.in. na całodobową ochronę posiadłości, usługi rekreacyjne, kosmetyczki, fryzjerów, zakupy. – Chcę powiedzieć o złotym mercedesie, którego zażyczył sobie jeden z prezesów spółek – mówił minister.
Zarzucił też poprzednikom to, że uczynili z Ministerstwa Skarbu Państwa ministerstwo wyprzedaży. Według niego prywatyzacje firm sprzedawanych poniżej ich wartości spowodowały straty Skarbu Państwa w wysokości ponad miliarda złotych. Niegospodarna według szefa MSP była sprzedaż spółek Ruch i Ciech. – Podejrzewam, że w wielu przypadkach sprzedawaliśmy tanio. Ale tylko podejrzewam. W wielu innych transakcjach trudno jest ocenić, czy gdybyśmy czegoś nie sprzedali, dziś ta spółka tak by się rozwinęła. Takim przykładem jest Ciech – komentuje Piotr Kuczyński z DI Xelion.
Problemy z infrastrukturą
Minister infrastruktury wypomniał poprzednikom zrealizowanie tylko 65 proc. planu drogowego. Eksperci przyznają mu rację, ale też zauważają, że podczas rządów PO-PSL dróg szybkiego ruchu przybyło najwięcej w historii. Dzisiaj sieć szybkich dróg liczy ponad 3,1 tys. km, co oznacza, że od 2007 r. rozrosła się trzykrotnie.
Zdaniem Adamczyka autostrady budowaliśmy najdrożej w Europie: 1 km za prawie 10 mln euro. – Pod względem cen za kilometr jesteśmy w połowie europejskiej stawki. Podobne ceny są w Irlandii, a drożej jest np. na Węgrzech (12 mln euro) – komentuje Adrian Furgalski z ZDG „Tor”. Nawet trasa S8 przez warszawskie Bemowo – za ponad 40 mln euro za km – nie jest rekordzistką. Więcej wydano choćby na obwodnicę Pragi – 65 mln euro za km.
Najbardziej widowiskowym fragmentem wystąpienia Adamczyka było rozwinięcie przez niego listy roszczeń firm drogowych za lata 2008–2015. To spadek po okresie szybkiej budowy, ale też konfliktów wykonawca-inwestor i bankructw z okresu, kiedy na czele GDDKiA stał Lech Witecki. Zdaniem dyrekcji większość spraw w sądach jest przez stronę publiczną wygrywanych. Według Furgalskiego ok. 40 proc. może być zasadnych. To oznaczałoby, że program drogowy trzeba będzie przyciąć albo poszukać nowego źródła finansowania.
Zarzuty dotyczyły również kolei: po 8 latach rządów PO-PSL spółka PKP PLK jest niezdolna do realizacji inwestycji z funduszy unijnych. Niewydane przez nią pieniądze na infrastrukturę w latach 2007–2015 poszły na tabor kolejowy, tramwaje i metro. Zaniedbania przekładają się na nową perspektywę. W PKP PLK zamiast dokumentacji technicznej były puste szafy. – Ale teraz sytuacja się powtarza. Nowa perspektywa trwa już dwa lata, a kolej jest dopiero w blokach startowych. Jest mała szansa, że do 2023 r. wydadzą 67 mld zł, więc część pieniędzy znowu może trafić np. na tabor – ocenia Adrian Furgalski.