O tym, że fundamentalnym kłopotem Polaków nie jest brak sprawnego państwa, dobrego prawa, innowacyjnej gospodarki i zasobnego społeczeństwa. Te słabości dałoby się pokonać, gdyby nie deficyt kapitału historycznego
Na mapie świata Europa to niewielki półwysep przylepiony do ogromnej Azji. I to tam powstały pierwsze cywilizacje. Podobnie pismo, cyfry, prawo czy religie monoteistyczne. A jednak współczesny nam świat był tworzony na europejską modłę. Rolę wzorca odgrywają idee: trójpodziału władzy Monteskiusza, rynkowego kapitalizmu Adama Smitha i praw człowieka z czasów rewolucji francuskiej. To Europa dała światu empiryczną naukę i oddzieliła państwo od Kościoła.
Wszystkie te rewolucyjne pomysły napędzały rozwój cywilizacji, technologii i ewolucję społeczeństwa. Jeszcze w 1793 r., gdy brytyjskie poselstwo przybyło do Pekinu, tylko Chiny – jak oszacował historyk Angus Maddison – dysponowały ponad dwukrotnie większym potencjałem ekonomicznym niż Stary Kontynent. Cesarz Qianlong po obejrzeniu tego, co zaprezentowała mu setka brytyjskich artystów, polityków i kupców, podsumował pogardliwie: „Nie ma rzeczy, której byśmy nie posiadali”. Ale minęło ledwie kilkadziesiąt lat i Europa tak daleko wysforowała się do przodu wobec reszty świata, iż go zdominowała.
Polska, choć geograficznie znajduje się w sercu Europy, w tym ogromnym skoku niestety nie wzięła udziału. Najpierw tkwiąc w marazmie, jaki charakteryzował wegetację krajów kolonialnych. A potem sprowadzona do takiej właśnie roli. Tracąc trzy najważniejsze europejskie stulecia.
Myślenie zmienia przyszłość
„Cogito, ergo sum” – zapisał w „Rozprawie o metodzie” wydanej w 1637 r. René Descartes. Kartezjusz sławił siłę rozumu, dostrzegając jego moc sprawczą. To ludzka myśl kreuje byt, bo można ją przeoblec w materialny kształt. Ale trzeba tego chcieć i wiedzieć, jak to zrobić.
Kartezjańska idea zmieniała mentalność Zachodu, ponieważ budowała wiarę w możliwość kształtowania świata. A nawet przebudowania go wedle ludzkiego planu. A jednocześnie osłabiała znaczenie Boga. Ledwie czterdzieści lat później Isaac Newton odkrył zasady dynamiki i ogłosił teorię powszechnego ciążenia. Opisywała prawa rządzące wszechświatem, które dawało się zrozumieć. A co więcej – przedstawić pod postacią matematycznych wzorów. Świat Newtona okazywał się przewidywalny i pozbawiony mistycznej otoczki. Fakt ten tak przeraził uczonego, że resztę życia poświęcił szukaniu matematycznego dowodu istnienia Stwórcy. Zaś na jego nagrobku wyryto napis ułożony przez Alexandra Pope’a: „Bóg rzekł: Niech stanie się Newton”.
Jednak rosnąca wiara w możliwości człowieka osłabiała ideę Boga. Doszło do tego, że matematyk Blaise Pascal sformułował oparty jedynie na logice zakład, iż warto wierzyć w istnienie Wszechmogącego, bo tak można wygrać życie wieczne. Jeśli zaś człowiek się pomyli, to nic przecież nie traci. Słabnięcie religii miało ten skutek, że kruszyło stary porządek. Monarchowie przestawali być traktowani jak pomazańcy boży, a występowanie przeciwko ich władzy uznawane za świętokradztwo. Wprawdzie XVIII stulecie zdominowali francuscy encyklopedyści, z wielkim zaangażowaniem oddający swoje usługi władcom absolutnym (zwłaszcza dobrze płacącej carycy Katarzynie II), lecz głoszone przez nich idee przyspieszyły kruszenie starego porządku. „Trzeba przetrząsnąć do gruntu wszystkie przestarzałe dziecinady, obalić światła, których rozum nie ustanowił, i oddać wiedzy i umiejętnościom wolność, która im jest tak potrzebna” – zapisał w 1746 r. wydawca „Encyklopedii” André François Le Breton.
Europa Zachodnia laicyzowała się i rewolucjonizowała. W tym czasie Polska doświadczała niespotykanego w swoich dziejach intelektualnego regresu. Jego kwintesencją była rodzima odpowiedź na francuskie dzieła Woltera, Diderota i Rousseau, czyli „Nowe Ateny” księdza Benedykta Chmielowskiego. Autor ponadczasowej definicji konia, którego nie trzeba opisywać, „ponieważ jaki jest, każdy widzi”, płynnie mieszał fakty z magią i baśniami, nie potrafiąc rozróżnić między nimi. W encyklopedii Chmielowskiego roi się od demonów oraz zjawisk nadprzyrodzonych: afrykańskie pustynie zamieszkują bazyliszki, a jadąc w głąb nich, koniecznie należy zabrać ze sobą koguta. Ponieważ bazyliszek z „natury boi się koguta, dlatego w Afryce miast oręża, na tego nieprzyjaciela noszą kurów podróżni”. Kartezjusz miał rację – stan umysłów społeczności kształtuje otaczającą ją rzeczywistość. A umysły Polaków połowy XVIII w. trwały w baśniowym bezwładzie „Nowych Aten”, podczas gdy na Zachodzie agresywnie kontestowały stary porządek, pragnąc zmian. Te musiały więc nadejść.
Odrzucenie dotychczasowego prawa wymagało stworzenia nowego, podobnie rzecz się miała z ustrojem politycznym czy relacjami społecznymi. Zachodząca zmiana mogła przebiegać w różny sposób. W stylu francuskim, gdy po rewolucji skracano o głowę przedstawicieli starej elity. Albo w stylu brytyjskim, gdzie zachowano ciągłość systemu prawnego, a władzę w ręce „ludu”, czyli klasy średniej, przekazywano stopniowo. Zwiększając z każdą reformą systemu wyborczego liczbę osób uprawnionych do wybierania Izby Gmin. Ważne było to, że raz zainicjowane zmiany okazały się permanentne, co owocowało doskonaleniem prawa, sprawności funkcjonowania państwa, systemu rządów.
Polacy w końcu też się obudzili i próbowali ścigać Zachód, lecz ościenne mocarstwa nie pozwoliły im przejść podobnej ewolucji, likwidując pod koniec XVIII stulecia Rzeczpospolitą. Tym sposobem jej mieszkańcom nie było dane doświadczyć sporu między tradycją a nowoczesnością. Zamiast dyskursu na temat kwestii naukowych czy ustrojowych Polacy z konieczności musieli skupić się na problemie, jak odzyskać państwo. Ewentualnie czyje ono potem będzie. A do etapu, jak powinno funkcjonować, nie dotarli aż do dziś.
Brzemię pobojowiska
„Podejmij brzemię Białego Człowieka/ Wyślijcie najlepszych, jakich spłodziliście/ Skażcie własnych synów na wygnanie,/ By zadowalali waszych niewolników;/ By obsługiwali w ciężkim jarzmie,/ Niespokojne i dzikie, Posępne ludy, któreście niedawno podbili” – apelował do świata Zachodu wierszem Rudyard Kipling. Pod koniec XIX w. jego Anglia, którą zamieszkiwało 30 mln obywateli, rządziła imperium o powierzchni 36 mln km kw., co stanowiło czwartą część powierzchni wszystkich lądów. Aby panować nad trzystumilionowymi Indiami, wystarczało niespełna 100 tys. mieszkających tam Brytyjczyków. Przy czym oprócz urzędników i żołnierzy były to też ich żony oraz dzieci.
Gdy Wielka Brytania wspinała się na szczyty swojej potęgi, zaś kraje europejskie zdominowały świat (z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych – choć stworzyli je potomkowie europejskich emigrantów), Rzeczpospolita pozostawała jedynie historycznym wspomnieniem. Dla jej mieszkańców wymazanie z mapy Europy miało wymiar nie tylko politycznej tragedii. Luty 1793 r. przyniósł krach finansowy, który cofnął polskie społeczeństwo w rozwoju o kilkadziesiąt lat. W Warszawie zniknęły wszystkie domy bankowe. Padły manufaktury i huty. Rozczłonkowanie państwa przecięło nici powiązań gospodarczych i główne szlaki komunikacyjne. Ale straty ekonomiczne nigdy nie są ostateczne i nie do odrobienia. Pomimo braku własnego państwa Polacy, jeśli tylko otrzymywali znośniejsze warunki życia, potrafili szybko nadrabiać zapóźnienie gospodarcze.
Po upływie stu lat wystarczy spojrzeć na listę noblistów i porównać ją z siłą gospodarczą poszczególnych państw. 357 laureatów nagrody to Amerykanie, a 117 to Brytyjczycy. W Polsce na świat przyszło piętnastu noblistów, z czego sześciu uznawanych jest za Polaków. Co gorsza, jedynie Maria Skłodowska reprezentuje dziedziny naukowe, a reszta to pisarze, poeci i działacz związkowy
Namiastkę tej prawidłowości stanowiło utworzone pod egidą cara Aleksandra I Królestwo Polskie. Autonomiczne państewko za sprawą polityki ministra skarbu Franciszka Druckiego-Lubeckiego w kilkanaście lat doświadczyło gwałtownej industrializacji. Odbudowano huty i kopalnie w Zagłębiu Staropolskim, burzliwie rozwijało się Zagłębie Dąbrowskie, rozpoczęła się wielka kariera Łodzi jako włókienniczej stolicy Europy Środkowej. Wprawdzie dwa powstania przyniosły regres, lecz w drugiej połowie XIX w. nastąpiło ponowne gospodarcze odrodzenie ziem zaboru rosyjskiego. Wówczas to wielkie fortuny zbudowali m.in. Leopold Kronenberg i Jan Bloch, zaś stare rody ziemiańskie zaczęły koligacić się z żydowskimi milionerami. Obszar Królestwa Polskiego stał się najszybciej rozwijającą się gospodarczo prowincją Imperium Romanowych. Doszło nawet do tego, że najważniejsze organizacje rosyjskich przedsiębiorców zdominowali polscy biznesmeni.
„Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku w społeczeństwie polskim obudziło się jakieś żywiołowe dążenie do interesowania się życiem politycznym, gospodarczym i kulturalnym” – zapisał Andrzej Wierzbicki we wspomnieniach „Żywy Lewiatan”. Jeśli tylko pojawiała się szansa, by robić dobre interesy, Polacy potrafili ją bezbłędnie wykorzystać. Potwierdzał to również przykład zaboru pruskiego, gdzie władze państwowe konsekwentnie próbowały uczynić z Wielkopolski rolnicze zaplecze Rzeszy oraz miejsce niemieckiego osadnictwa. Tymczasem miejscowa ludność potrafiła sprostać wyzwaniu i nie przegrywać konkurencji ekonomicznej z bardzo wymagającym przeciwnikiem.
Ale rewolucja przemysłowa niosła ze sobą bardzo istotny aspekt, z którego zniewolone polskie społeczeństwo nie mogło czerpać doświadczeń. Burzliwy rozwój gospodarczy szedł w parze z szybkim doskonaleniem funkcjonowania aparatu państwa. Mając do dyspozycji administrację, urzędników oraz prawo, świetnie zorganizowana Wielka Brytania była w stanie podporządkować sobie jedną czwartą świata. Choć przecież była tylko małą wyspą. Jej siła brała się także z daleko posuniętej samoorganizacji społeczeństwa, zrzeszającego się w partie, kluby czy stowarzyszenia. Anglicy mogli spierać się między sobą, lecz wobec każdego innego państwa okazywali jedność i dumę ze Zjednoczonego Królestwa. Narzucanie mniej cywilizowanym nacjom własnych porządków traktowali jako swoją misję, co zupełnie nie przeszkadzało w czerpaniu z tego jak największych korzyści, przykrywanych nieskończonymi zasobami hipokryzji.
Pozostałe państwa europejskie szły w ślady Londynu, eksploatując pozostałe kontynenty z niczym nieograniczoną bezwzględnością. O tym, jak gigantyczna była wówczas przewaga Zachodu nad resztą ludzkości, najlepiej obrazują dokonania króla Belgii Leopolda II. Gdy europejskie mocarstwa dały mu przyzwolenie, by w sercu Afryki utworzył Wolne Państwo Kongo, do rozmów zaprosił miejscowego króla Msiriego. Była tylko jedna runda negocjacji, która zakończyła się zastrzeleniem lokalnego władcy przez belgijskiego oficera. Po czym poddani Leopolda II zaczęli zaprowadzać własne porządki. Posiadając karabiny i parostatki, łatwo przemieszczające się afrykańskimi rzekami, Belgowie podporządkowali sobie olbrzymie obszary. Potem ułatwili sobie komunikację, budując linię kolejową. Inwestycja okazała się opłacalna, bo w Kongo rosły kauczukowce, a popyt na gumę z kauczuku był olbrzymi. Znaleziono też bogate złoża metali szlachetnych. A gdy miejscowi stawiali opór, brutalnie go dławiono. Kiedy Leopold II przejmował Kongo, zamieszkiwało je 25 mln ludzi. W ciągu dwóch dekad wymordowano ok. 8 mln (czyli więcej niż wszystkich żyjących wówczas Belgów ), co uznawano jedynie za koszty uboczne. Jednocześnie belgijski monarcha potrafił wykreować się przed opinią światową na światłego postępowca, ofiarującego mieszkańcom Afryki zdobycze cywilizacji oraz zwalczającego arabskich handlarzy niewolników. Do dziś jego pomnik stoi w sercu Brukseli.
Takimi sposobami przez XIX stulecie społeczeństwa Zachodu ćwiczyły się w budowaniu struktur ekonomicznych nakierowanych na ekspansję. W tym samym czasie Polacy poznawali codzienność obywateli drugiej kategorii, zmagających się z aparatem administracyjnym państw zaborczych. To wykształciło w nich dwie postawy. Jedna nazywana pozytywistyczną lub pragmatyczną, sprowadzała się do szukania za wszelką cenę możliwości kooperowania z rządzącym reżimem. Bez oglądania się na koszty. Druga, nazywana patriotyczną, miała na celu nieustanne przygotowywanie walki zbrojnej. Również bez oglądania się na koszty. Oba modele społecznej aktywności były ze sobą diametralnie sprzeczne, a ich promotorzy darzyli się śmiertelną wrogością, usiłując zdominować bezwolną większość społeczeństwa oraz wyeliminować drugą stronę.
W efekcie ukształtował się naród przypominający nieco epileptyka. Osobę z pozoru zdrową, jednak skazaną na regularne ataki drgawek. W XIX wieku miały one formę powstań narodowych. Zarówno listopadowe, jak i styczniowe wybuchły przez przypadek, bo zbuntowali się radykałowie i to w najmniej odpowiednim momencie. Po czym władzę od nich przejmowali zwolennicy ugody. Wierzący w szanse na sukces, tak jak książę Michał Gedeon Radziwiłł, który po nominowaniu go przez Sejm na stanowisko naczelnego wodza powstania listopadowego zakrzyknął: „Ja wodzem? Na miłość Boga. Niech tego nie czynią!”. Przystępując następnie do szukania ugody z carem, w momencie gdy już tylko bicie się do upadłego dawało cień szansy na sukces.
Jeździec bez głowy
„Jeśli teoria względności okaże się prawdziwa, to Niemcy nazwą mnie wielkim Niemcem, Szwajcarzy – Szwajcarem, a Francuzi – wielkim uczonym. Jeżeli teoria względności okaże się błędna, Francuzi nazwą mnie Szwajcarem, Szwajcarzy – Niemcem, zaś Niemcy – Żydem” – żartował w 1918 r. Albert Einstein. Pierwsza wojna światowa dobiegła końca. Zachód wyciągnął z niej bardzo trafny wniosek: aby mieć pewność zwycięstwa, to poza potężną gospodarką, perfekcyjną organizacją państwa i zjednoczonym społeczeństwem potrzebny był jeszcze jeden czynnik – innowacyjność.
Kolejne stulecie miało należeć do tych, którzy potrafili osiągać najwięcej na niwie naukowej, a następnie przełomowe odkrycia spożytkować w życiu codziennym. Już nie wodzowie, lecz wielcy uczeni, jak Einstein, lub wynalazcy na miarę Edisona i Tesli, pobudzali wyobraźnię społeczeństw, a także odmieniali ich życie. To ludzie wykształceni określali przyszłość.
Po upływie stu lat wystarczy spojrzeć na listę noblistów i porównać ją z siłą gospodarczą poszczególnych państw. 357 laureatów nagrody to Amerykanie, obok nich wyróżnia się 117 Brytyjczyków oraz 102 Niemców. W Polsce na świat przyszło piętnastu noblistów, z czego sześciu uznawanych jest za Polaków. Co gorsza, jedynie samotna Maria Skłodowska reprezentuje dziedziny naukowe, a reszta to pisarze, poeci i działacz związkowy Lech Wałęsa.
Natomiast aż jedenastu urodzonych w Polsce przyszłych noblistów zostało Amerykanami lub Anglikami. Co nie było dla nich takie trudne z racji żydowskiego pochodzenia. Europa Środkowa ma to do siebie, że od dwustu lat co bardziej przedsiębiorczy Żyd wynosił się stąd za ocean. Tak jak absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego Leonid Hurwicz, który w drugiej połowie lat 30. nie miał szans na karierę akademicką w Polsce, od kiedy Uniwersytet Warszawski, pod naciskiem młodych narodowców, wprowadzał getto ławkowe. Hurwicz wybrał więc praktyki w London School of Economics u Friedricha Hayeka. Stamtąd trafił na Uniwersytet Chicagowski, gdzie stworzył teorię dowodzącą, że ubóstwiana przez liberałów „niewidzialna ręka rynku” potrzebuje inteligentnego sterowania. Za prace nad metodami pozwalającymi zastosować równania matematyczne i algorytmy do oceny prawidłowości funkcjonowania rynków otrzymał Nagrodę Nobla w 2007 r. z dziedziny ekonomii. Po uroczystości w Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk 90-letni laureat stwierdził, że miał w życiu wiele szczęścia. „Gdyby wojna zastała mnie w Polsce, pewnie skończyłbym w Auschwitz” – podsumowywał. I trudno mu nie przyznać racji.
O ile stulecie wcześniej w polskim społeczeństwie wykształciła się inteligencja, o tyle w XX w. wieku była ona regularnie dziesiątkowana. Upust krwi dokonywał się często na własne życzenie. W Polsce tak to już jest, że najbardziej patriotycznie nastawieni i skorzy narażać się dla kraju są ludzie wykształceni. Udowadniali to legioniści Piłsudskiego, uczestnicy wojny z bolszewicką Rosją czy żołnierze AK. W każdym wypadku nadreprezentacja ludzi po uniwersytetach była bardzo widoczna. O ile więc największym atutem II Rzeczypospolitej okazały się intelektualne elity, edukowane jeszcze w krajach zaborczych oraz młode pokolenie, o tyle wkrótce zostały one bezpowrotnie stracone. Oczywiście największy udział mieli w tym Niemcy oraz Sowieci, którzy za cel postawili sobie wytępienie elity podbitego kraju. Do 1945 r. zginęło 37,5 proc. obywateli II RP legitymujących się wyższym wykształceniem oraz 30 proc. z wykształceniem średnim. „Jeśli uwzględnić także grupę wysokich urzędników, korpus oficerski, ludzi wolnych zawodów, którzy opuścili kraj w 1939 r. i w większości postanowili do niego nie wracać, to oznacza, że w 1945 r. w liczącym niespełna 24 mln społeczeństwie mogło być około 60–70 tys. osób mających dyplom ukończenia studiów i nie więcej niż 300 tys. absolwentów szkół średnich” – opisuje w monografii „Wielka Trwoga. Polska 1944–1947” Marcin Zaremba. „Innymi słowy, w wojennych migracjach i eksterminacjach, na polach bitew zginęła »Polska A«: wykształcona, opiniotwórcza, urzędnicza, której bliskie były wartości i symbole II RP. Dziś powiedzielibyśmy: klasa średnia, podstawa stabilności ładu społecznego” – dodaje.
Kiedy stulecie innowacyjności nabierało rozpędu, Polska została spustoszona (ale straty ekonomiczne zawsze są do odrobienia) oraz zdekapitowana. Po czym na pół wieku trafiła do komunistycznej zamrażarki. Wzmacniającej wszystko, co małostkowe i destrukcyjnie. Jako produkt otrzymano społeczeństwo indywidualistów umiejących wspólnie działać jedynie w momentach najwyższego zagrożenia. Podzielone na śmiertelnie nienawidzące się obozy. Zupełnie nierozumiejące, dlaczego fundamentami nowoczesnego państwa są: prawo, instytucje i procedury. Bez umiejętności toczenia sporów i osiągania kompromisów.
Końcowym efektem trzech straconych stuleci jest więc papierowe państwo zaludnione przez epileptyczne społeczeństwo. Ale choć w dużej mierze przyczynili się do tego sąsiedzi, jednak samych Polaków jak najbardziej można winić za taki stan rzeczy, ponieważ rzadko starają się diagnozować przyczyny własnych słabości. O próbach naprawy nie wspominając. No bo przecież o wiele prościej jest urządzić kolejną porcję drgawek.