W sześć lat po katastrofie smoleńskiej wciąż nie dyskutujemy o słabości instytucji i procedur naszego państwa, jaką obnażyła - uważa Bartłomiej Radziejewski, dyrektor Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego i redaktor naczelny "Nowej Konfederacji".

Ten stan rzeczy był dotąd korzystny zarówno dla PiS, jak i dla PO, ale nie tracę nadziei, że do instytucjonalnego wymiaru katastrofy powrócimy - dodaje.

Czy katastrofa smoleńska doprowadziła do trwałych jakościowych zmian w polskiej polityce? Czy przez ostatnie 6 lat zmieniły się w istotny sposób zasady gry politycznej, tożsamość poszczególnych aktorów albo np. pojawiły się w naszej polityce nowe treści?

Bartłomiej Radziejewski: Myślę, że w sensie jakościowym rewolucji nie było, ale były zmiany mniejszego kalibru. Katastrofa na pewno bardzo mocno przeformatowała PiS i tę partię wzmocniła. Warto przypomnieć sobie, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym Smoleńsk PiS był bardzo słaby, a Platforma Obywatelska znajdowała się w pełni sił. Wyraźnie widoczne były też wtedy dążenia PO do zdobycia pozycji hegemonicznej, do stworzenia na polskiej scenie politycznej odpowiednika szwedzkiej partii socjaldemokratycznej czy japońskiej partii liberalno-demokratycznej - ugrupowań, które były w stanie rządzić po kilkadziesiąt lat, mając naprzeciwko siebie niewybieralną opozycję. Takie nadzieje ewidentnie w PO były i wydawały się wtedy niebezpodstawne. Katastrofa smoleńska to znacząco zmieniła w tym sensie, że dała PiS-owi nową tożsamość i nowy mit polityczny, na którym mógł się oprzeć po zarzuceniu agendy antykomunistycznej.

Jednocześnie oczywiście katastrofa bardzo osłabiła formację Jarosława Kaczyńskiego pod względem kadrowym - w Smoleńsku zginęło mnóstwo absolutnie czołowych pod względem intelektualnym i organizacyjnym przedstawicieli związanego z PiS establishmentu, i wydaje się, że te straty do dziś nie zostały odrobione.

Katastrofa z pewnością obnażyła też słabości Polski; pokazała nas jako kraj dramatycznie słaby, z państwem "istniejącym tylko teoretycznie". Sprawa Smoleńska przez lata służyła dwóm głównym stronom konfliktu politycznego przede wszystkim do delegitymizowania swoich przeciwników przed wyborcami. Z jednej strony PO i zaprzyjaźnione z nią ośrodki i komentatorzy używali jej do dyskredytowania PiS jako partii niepoważnej, wariackiej i oszołomskiej, z drugiej PiS wykorzystywał katastrofę do prezentowania PO jako partii kompradorskiej i nieodpowiedzialnej. Obu stronom sporu umykał zarazem kluczowy instytucjonalny wymiar katastrofy.

Jakie są te instytucjonalne aspekty Smoleńska?

B.R.: Brak jasnej odpowiedzialności za organizację lotu, martwe w rządowej pragmatyce przepisy i procedury, kompromitacja Biura Ochrony Rządu, którego funkcjonariusze okazali się kompletnie nieprzygotowani do działań w sytuacji kryzysowej, i - jak wprost mówili - zdawali się po prostu na "bardziej doświadczonych" Rosjan. Te instytucjonalno-proceduralne patologie uwidocznione przez katastrofę można by jeszcze długo mnożyć; tymczasem są one niemal kompletnie nieobecne w debacie i nie wyciągnięto z nich wniosków. Z tego, co wiem, w sferze procedur i instytucji po Smoleńsku wprowadzono zmiany co najwyżej kosmetyczne, co zdaje się zresztą potwierdzać niedawny przypadek prezydenta Andrzeja Dudy. To jest prawdziwy dramat. W tym sensie katastrofa wciąż trwa.

Zepchnięcie tych aspektów katastrofy na drugi plan przekazu politycznego i skupienie się na delegitymizacji przeciwnika to - w przypadku PiS - błąd czy wyraz politycznego realizmu? Sam pan powiedział, że Smoleńsk dał Prawu i Sprawiedliwości nowy mit polityczny.

B.R.: Trzeba podkreślić, że wskazując na osobistą odpowiedzialność polityków rządu Tuska za katastrofę PiS ma dużo racji. Taka współodpowiedzialność - w przypadku np. Tomasza Arabskiego czy b. szefa BOR gen. Mariana Janickiego - jest dla mnie rzeczą oczywistą i nie można od niej w tego typu sprawie abstrahować. W sensie politycznym sprawa Smoleńska obciąża również takich polityków, jak Radosław Sikorski czy Donald Tusk, którzy przyjęli jako swój suflowany przez Władimira Putina scenariusz rozdzielenia wizyt, wiążący się z degradacją wizyty prezydenckiej.

Współodpowiedzialność personalna jest więc ważna i warta podnoszenia, ale to tylko jeden, nie najistotniejszy element układanki. Myślę, że marginalizacja wątków instytucjonalnych była decyzją racjonalną z perspektywy politycznego PR, bo wątki te są trudne, złożone i nie wywołują wielkich emocji społecznych, a przede wszystkim wiążą się z pewną komplikacją prostego obrazu ze zdemonizowanym przeciwnikiem na pierwszym planie. Strategia ta - wbrew wielu nawoływaniom komentatorów, by PiS był bardziej umiarkowany i "grzeczniejszy" - okazała się skuteczna wyborczo.

Jednak w kampaniach wyborczych - od wyborów prezydenckich w 2010 r. poczynając, na ostatniej elekcji parlamentarnej kończąc - PiS raczej chował Macierewicza i "kwestii smoleńskiej" unikał.

B.R.: A jednak Macierewicz się w niej pojawił, hipoteza zamachu również. Można uznawać to za przypadek, można – za granie na różnych fortepianach.

Ofiarą tego wyboru (strategii delegitymizacji zamiast analizy patologii instytucjonalnych) - po obu stronach sceny politycznej - padło jednak państwo, bo pod względem instytucjonalnym konsekwencji z katastrofy do dziś nie wyciągnięto. Nie tracę nadziei, że to się zmieni. Choć strategia delegitymizacji przeciwnika może wciąż przynosić pewne korzyści, to PiS jako partia rządząca nie może sobie pozwalać na taką dezynwolturę jak PiS w opozycji; wyciągnięcie wniosków instytucjonalnych byłoby dziś racjonalne i pożądane także z perspektywy interesów tego ugrupowania.

Tymczasem jednak wydaje się, że silniej niż kwestie instytucjonalne, wybrzmiewają te wypowiedzi przedstawicieli rządu i parlamentarnej większości, które wskazują na zamach jako prawdopodobną przyczynę katastrofy smoleńskiej. Czy i w tych wypowiedziach można dopatrywać się jakiegoś rodzaju kalkulacji politycznej? Jaki jest dla PiS bilans "gry zamachem"?

B.R.: Mówienie o hipotezie zamachu samo w sobie jest racjonalne, dlatego że wciąż nie mamy - w mojej ocenie - wiarygodnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Raport Komisji Millera był propagandowy, pomijał wiele ważnych wątków sprawy, promował tezy, które zostały później zdyskredytowane przez poważnych ekspertów, takie jak ta o "pancernej brzozie". W związku z tym dziś nie możemy wykluczyć żadnego wyjaśnienia, choć osobiście skłaniam się do przekonania, że to był tragiczny wypadek, do którego przyczyniła się suma bardzo wielu zaniedbań, braków i słabości - personalnych i politycznych. Ale wykluczyć tego, że to był zamach lub innego rodzaju zdarzenie nie mogę. W tym sensie mówienie o tym, że tak mogło być nie jest bezpodstawne. Choć jednocześnie trudno oczywiście zaprzeczyć, że ma miejsce polityczna instrumentalizacja tej hipotezy. Nic dziwnego - żyjemy w końcu w demokracji medialnej.

Z tego, co pan mówi, można by wysnuć wniosek, że właściwie PO powinna być w dyskusji na temat katastrofy smoleńskiej na straconej pozycji.

B.R.: Nie wiem, czy Platforma jest na straconej pozycji, ale w bardzo trudnej - na pewno. Jest to konsekwencją podstawowego błędu politycznego, jaki moim zdaniem popełniła. Rząd Donalda Tuska powinien był podać się do dymisji i poddać demokratycznej weryfikacji - również po to, aby śledztwo mogło być przeprowadzone już po nowym rozdaniu. Ponieważ zamiast tego poszła w zaparte, w bajki o „państwie, które zdało egzamin”, w negowanie podstawowych faktów - wypija dziś piwo, które sama sobie naważyła. Dzisiaj wznowienie badania sprawy Smoleńska, o ile skończy się ustaleniem nowych faktów, może okazać się dla PO niezmiernie bolesne i obciążające. Grozi jej w związku z tym zapędzenie do narożnika jeśli nie wiecznej, to długotrwałej opozycyjności, do którego wcześniej próbowała zagonić PiS.

Czy - paradoksalnie - temat Smoleńska, budząc obawy części elektoratu przed sugestiami dotyczącymi zamachu czy zemstą PiS na politykach opozycji, nie zapewnia jednak PO także paliwa politycznego?

B.R.: Taki mechanizm też niewątpliwie działa. To wynika zresztą z elementarnych prawideł demokracji liberalnej: konflikt i polaryzacja jest w tym systemie bardziej korzystna dla głównych ugrupowań aniżeli merytoryczna dyskusja i kompromis. Również w polskim przypadku polaryzacja jest korzystna dla obu głównych partii. Trudno się w związku z tym dziwić, że katastrofa smoleńska jest przez sztaby propagandowe PO i PiS "opowiadana" w taki sposób, aby zaostrzać konflikt.

Czy - inaczej mówiąc - katastrofa smoleńska jest tematem, który sprzyja dwubiegunowości polskiej sceny politycznej i utrudnia innym niż PO i PiS ugrupowaniom wzmacnianie swojej pozycji? A może wspomniane przez pana braki w narracjach obu ugrupowań, związane m.in. z instytucjonalnymi przyczynami katastrofy, dają szansę na wejście do gry innym podmiotom?

B.R.: Do tej pory problematyka Smoleńska sprzyjała dwubiegunowości. Przełamanie jej byłoby możliwe, gdyby jakieś ugrupowanie z potencjałem podjęło właśnie poważną agendę propaństwową w tej sprawie. Tak się jednak nie stało, a i dziś innych niż PiS zawodników w tej konkurencji nie widać.

Rozmawiał Marceli Sommer