Dziennik "Sueddeutsche Zeitung" krytykuje w czwartek plany całkowitego zakazu aborcji w Polsce, zarzucając zwolennikom tej inicjatywy, że bardziej przejmują się losem płodu niż kobiet i kierują się religijnymi dogmatami zamiast rozsądkiem.

Autorka komentarza w największej niemieckiej gazecie opiniotwórczej, Nadia Pantel, pisze o liście pasterskim polskiego episkopatu, w którym biskupi "opowiedzieli się za referendum, które ma ustawowo zapisać, że kobiety mogą zostać ukarane za aborcję więzieniem nawet wtedy, gdy ciąża jest następstwem gwałtu lub kazirodztwa". "Taką ustawę poparliby zarówno premier Beata Szydło jak i szef jej partii Jarosław Kaczyński" - czytamy w "SZ".

"Wbrew pozorom spór o aborcję nie jest sporem medycznym o to, kiedy zaczyna się życie" - uważa Pantel. Zamiast dyskusji o zapłodnionych komórkach jajowych przedmiotem debaty są "poglądy moralne, uczucia religijne i wizerunek kobiet" - czytamy w "SZ". Role w tej dyskusji są zdaniem autorki jasno rozdzielone - "konserwatyści są przeciwko aborcji, liberałowie za". "Przedstawiciele obu obozów krzyczą na siebie tak długo, aż zaczyna się wydawać, że jedni są za dziećmi, a drudzy przeciwko" - ocenia komentatorka.

"Nowa prawica zagospodarowała ten krzykliwy temat" - twierdzi Pantel. "Amerykanin Donald Trump, Polak Kaczyński i Francuzka Marine Le Pen, a także niemiecka Alternatywa dla Niemiec są dowodem na to, że ten, kto uważa muzułmanów za problem, i sądzi, że Zachód, prowadząc politykę leseferyzmu, sam się likwiduje, jest też najczęściej przeciwko aborcji" - czytamy w "SZ".

"Ta retoryka pochodzi z USA. Niewielu ludzi bronionych jest przez republikańskich jastrzębi tak żarliwie jak ci, którzy się jeszcze nie narodzili" - zauważa autorka komentarza.

"Płód nie jest rzeczywiście niczemu winien" - uważa Pantel, dodając, że problem polega na tym, że "rozwija się on nie w probówkach, lecz w kobietach". "Ochrona kobiet wydaje się Trumpowi, Kaczyńskiemu, Le Pen i Storch (polityk niemieckiej Alternatywy dla Niemiec) mniej ważna" - krytykuje komentatorka.

Powołując się na dane Instytutu Guttmachera, pisze, że w 2008 roku 20 mln kobiet musiało przerwać ciążę bez pomocy lekarza i ryzykowało życiem, ponieważ nie miały legalnej alternatywy. "Ci sami politycy, którzy ze względu na złą sytuację kobiet w Iranie, Arabii Saudyjskiej czy Pakistanie ostrzegają przed islamem, zalecają politykę rodzinną, która kieruje się religijnymi dogmatami zamiast rozsądkiem" - pisze Pantel.

Jak dodaje, jedyną proponowaną przez nich formą zapobiegania ciąży jest seksualna wstrzemięźliwość, jednak "dla większości ludzi nie jest to żadnym wyjściem". "Przeciwnicy seksu nie zdobędą wyborców" - uważa komentatorka "SZ".

"Dlatego prawicowa kampania wyborcza w sprawach seksu koncentruje się nie na zachowaniu mężczyzny i kobiety, lecz ukierunkowana jest wyłącznie na kobiety. Róbcie, co chcecie, lecz gdy kobieta zajdzie ciążę, musi urodzić" - czytamy w "SZ".

Komentatorka przyznaje, że istnieją powody skłaniające do zastanowienia się nad zaostrzeniem przepisów o aborcji, chociażby obawa, że wskutek prenatalnych testów "dar życia" otrzymywać będą tylko "dzieci zdrowe w 100 procentach". Przedmiotem dyskusji nie może być jednak kwestia, czy zgwałcone kobiety powinny być zmuszane do urodzenia dziecka - zastrzega Pantel.

Publicystka zwraca uwagę, że w krajach, gdzie "jako tako funkcjonuje edukacja seksualna", liczba aborcji stale spada, gdyż zmniejsza się liczba niechcianych ciąż.

"O co więc chodzi w całym tym wzburzeniu?" - pyta Pantel i odpowiada: "Ma ono więcej wspólnego z ideałem rodziny pielęgnowanym przez nową prawicę niż z realnymi problemami. Ani kawaler Kaczyński, ani rozwódka Le Pen, ani też kolekcjoner kobiet Trump nie byli zadowoleni ze swojej dożywotnio małej rodziny. Z tym większym rygoryzmem uważają teraz, że muszą przeforsować swoją wersję prywatnego szczęścia".