W poniedziałek Barack Obama przyjeżdża do Hawany. Nie mogę powiedzieć, że to ja jeden doprowadziłem do przełomu, bo było nas kilku. Ale nikt tak dobrze z Polaków nie zna rodziny Castro, jak ja – mówi Przemysław Hauser, były ambasador Zakonu Maltańskiego na Kubie.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Jedzie pan na Kubę?
Jadę, w sobotę. Bo w poniedziałek Raul Castro spotyka się z Barackiem Obamą.
Obama panu podziękuje? A może już podziękował?
Następne pytanie proszę.
Przecież pan do tego spotkania doprowadził.
Grupa ludzi. No i była wola polityczna.
Grupa ludzi związanych z Kościołem?
Kościół, Watykan, w tym Zakon Maltański, odegrał w naprawianiu stosunków pomiędzy Kubą a Stanami Zjednoczonymi dużą rolę.
Pan jest ambasadorem Zakonu Maltańskiego.
Przez cztery lata, do 2011 r., byłem ambasadorem Zakonu na Kubie, kolejne cztery lata w Waszyngtonie, a teraz jestem na Karaibach.
Jacyś polscy politycy czy biznesmeni z panem jadą?
Na Kubę? Nie. Przylecą ze mną biznesmeni włoscy, z wielkiej firmy produkującej słodycze. Oni chcą tam robić interesy. Zresztą wszyscy chcą tam robić interesy. Oprócz Polski.
Żartuje pan?
Nie. Próbowałem rozmawiać z polskimi biznesmenami, ale... KGHM wysłał nawet takie zapytanie, czy mógłbym sprawdzić, czy złoża miedzi, o które zabiegali w latach 90., jeszcze są dostępne. Sprawdziłem, okazało się, że KGHM miał już prawie umowę na stole do podpisania i nagle się wycofał. I weszli w to Rosjanie, niezrozumiała akcja. A Anglicy już inwestują tam ogromne pieniądze w energię odnawialną, Kanadyjczycy też, Amerykanie, Włosi. Wszyscy oni mają wsparcie swoich rządów. Bo robienie interesów na Kubie bez autorytetu państwa jest niemożliwe. Kuba nie podpisze umów wyłącznie z prywatną firmą, tylko z firmą, która ma poparcie rządu. Proszę zauważyć, co robią Amerykanie. Oni wspierają swój biznes systemowo.
A my?
Podam przykład polskiej działalności, którą mogę śmiało nazwać dwulicową. Kiedy Radosław Sikorski był ministrem spraw zagranicznych, to mówił o komunistycznym kubańskim reżimie.
Czyli prawdę.
Prawdę, ale dyplomata musi wiedzieć, kiedy i po co się coś mówi, bo przecież w tym samym czasie prezydent Bronisław Komorowski leciał z oficjalną wizytą do Chin. I nikomu nie przeszkadzało i nie przeszkadza, że w Chinach mają miejsce publiczne egzekucje, że ludzie rozstrzeliwani są w sposób katyński, strzałem w tył głowy, a rodzina musi zapłacić za kulę. Nie przeszkadza, że katolicy żyją w podziemiu, a księża siedzą w więzieniach. Dla naszych polityków w Chinach warto robić interesy, a Kuba, która okres największych represji ma za sobą, jest komunistycznym reżimem, z którym nie można współpracować. Nie sądzę, że z punktu widzenia interesów Polski to jest dobre myślenie. Jednak, żeby była jasność, kubańscy politycy od początku wiedzieli, że nie będą mieli we mnie sojusznika, który będzie przychylał się do twierdzenia, że istnieje socjalizm z ludzką twarzą. Bo nie istnieje. A wracając do pani wcześniejszego pytania, to papież Franciszek doprowadził do normalizacji stosunków z Kubą. Ale sam by tego nie zrobił. Od tego ma współpracowników. Jego najbliżsi współpracownicy to Angelo Becciu, były nuncjusz apostolski na Kubie.
Pana przyjaciel.
Tak. Drugi jego współpracownik to Pietro Parolin, sekretarz stanu w Watykanie, wcześniej nuncjusz w Wenezueli. I nie ma pytań. Między innymi dzięki nim Franciszek ma świetne relacje z Raulem Castro, który przyjechał nawet z oficjalną wizytą do Watykanu, a potem papież poleciał na Kubę. Oni doprowadzili do spotkania zwierzchnika Kościoła prawosławnego z papieżem w Hawanie. Kościół wie, jak komunikować, jak rozgrywać takie rzeczy. Kuba zawsze była punktem zapalnym. Dla USA normalizacja stosunków z Kubą jest zlikwidowaniem wielu ognisk zapalnych w całej Ameryce Południowej. Z drugiej strony – każdy reżim musi mieć wroga. Tym wrogiem na Kubie zawsze była Ameryka. Dzisiaj, kiedy na Kubę przyjeżdża Obama, wróg znika, więc jak uzasadnić pustki w sklepach, jak uzasadnić istnienie więźniów politycznych, niedostępny dla zwykłego Kubańczyka internet. Nie ma jak, bo nie ma wroga. Na tym polega mądrość Obamy, że wbrew temu, co mówi większość w Kongresie, on konsekwentnie realizuje politykę polegającą na wytrąceniu Kubie argumentów.
W Hawanie poznał pan nieformalnego ambasadora USA na Kubie Jonathana Farrara.
Rozmawialiśmy godzinami, uwielbialiśmy grać w bilard. Jego żona powiedziała mi, że on nie znosi przegrywać, więc wygrywał.
A pan mówił, że reżim potrzebuje wroga i jak tego wroga nie będzie...
Mówiłem. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Wiem, że Jonathan raportował do Białego Domu.
A pan do Watykanu.
Tak, do Watykanu.
Kim pan jest, panie Hauser?
Lubię duże wyzwania. No i jeszcze, pracując, staram się spełniać swoje marzenia.
Czyli marzył pan o pogodzeniu Kuby z USA?
To nie jest takie proste.
Uff, bo już myślałam. To pan prowadzi negocjacje w imieniu Kościoła w sprawie Światowych Dni Młodzieży.
Ale to nie jest żadna tajemnica. Mam nawet oficjalną wizytówkę.
To pan pośredniczy w załatwianiu spraw pomiędzy Kościołem a światem świeckim.
Dość dobrze orientuję się w tych dwóch światach.
Jest pan świeckim zakonnikiem?
Ambasadorem Zakonu Maltańskiego, państwa, które funkcjonuje od ponad 500 lat. W 2006 r. dostałem propozycję zostania ambasadorem na Kubie. Pełniłem tę funkcję do 2011 r.
Jak się zostaje ambasadorem?
To bardzo ciekawe. Odbywa się to podobnie jak poszukiwanie kandydatów do dyplomacji watykańskiej. Żeby zostać nuncjuszem, czyli ambasadorem Watykanu w danym kraju, trzeba ukończyć Akademię Dyplomatyczną w Rzymie, ale żeby w niej studiować, nie można o to zabiegać ani złożyć podania, tylko jest się po prostu wybieranym. Watykan szuka po całym świecie uzdolnionych księży i kieruje ich do tej akademii. Z diecezji zabierani są najlepsi. Potem zostają nuncjuszami.
Józef Wesołowski był nuncjuszem na Dominikanie.
I to, co zrobił, jest ciosem podwójnie bolesnym, bo rana, którą zadał Kościołowi, nigdy się nie zagoi. Zadał ranę też polskiemu Kościołowi. Widziałem go w Rzymie, mieszkał u franciszkanów. Mijałem się z nim w kuchni i powiem pani szczerze, że z reguły jest mi żal ludzi, którzy są osaczeni medialnie, natomiast Józefa Wesołowskiego nie było mi żal. Ba, byłem wściekły, że Watykan nie doprowadził do postawienia go przed cywilnym sądem.
Nie był pan na tyle silny, żeby przekonać kardynała Dziwisza, wysokich urzędników watykańskich do tego, by inaczej z nim postąpiono?
Z kardynałem mogliśmy wymieniać jedynie prywatne opinie. Rozmawiałem z wieloma osobami, ale w tym wypadku decyzje podejmują najwyższe poziomy watykańskie.
Ale pan ma na te poziomy wpływ.
Wpływ to jest za dużo powiedziane. Są słuchane moje opinie. W Watykanie jest jasna hierarchia. Jest papież, potem sekretarz stanu i dwóch wicesekretarzy. Jeden zajmuje się sprawami zewnętrznymi, drugi wewnętrznymi. Ten, który się zajmuje sprawami wewnętrznymi, to mój przyjaciel – Angelo Giovanni Becciu, Włoch z Sardynii, z którym spędziłem kilka lat na Kubie. Ja byłem ambasadorem Zakonu Maltańskiego, a on nuncjuszem. Tam się poznaliśmy, tam się narodziła nasza przyjaźń. Wytrawny dyplomata, wcześniej nuncjusz w Angoli, którą odwiedził Benedykt XVI.
Panie ambasadorze, ale jak Zakon pana znalazł?
Przez innego mojego przyjaciela, Arturo Mariego.
Fotografa Jana Pawła II.
Tak. On jest dla mnie jak starszy brat. Pamiętam, jak pierwszy raz go zobaczyłem, to poruszał się jak duch, żeby tylko nie przeszkadzać Janowi Pawłowi II w modlitwie. Pomyślałem wtedy, że chciałbym z nim porozmawiać. Po kilku latach byliśmy przyjaciółmi, do tego stopnia, że jak jestem w Rzymie, to zatrzymuję się w jego rodzinnym domu. Kiedy jest w Polsce, to jest u mnie. Do Polski przyjeżdżał na rehabilitację kręgosłupa. Arturo poznał mnie ze swoim przyjacielem, byłym ambasadorem Argentyny przy Watykanie, który jest pod takim wrażeniem papieża, że zapragnął być jak najbliżej jego i kupił dom w Castel Gandolfo, z którego widział papieską rezydencję. Po czym został ambasadorem Zakonu Maltańskiego w Watykanie.
I pana polecił?
Zorganizował kilka kolacji z bardzo nobliwymi przedstawicielami Zakonu Maltańskiego, w tym Wielkim Kanclerzem.
Już wtedy sobie pana upatrzyli.
Członkowie Zakonu szukają ludzi, którzy spełniają odpowiednie warunki. W styczniu 2007 r. dostałem nominację i do wyboru dwa kraje: Maltę lub Kubę. Malty nie przyjąłem, ponieważ jestem rezydentem na Malcie, mam tam swoje mieszkanie. Wybrałem Kubę.
To płatna funkcja?
Nie. Ambasador pracuje charytatywnie i jest zobowiązany do charytatywnej działalności w kraju, w którym jest ambasadorem.
Czyli musi być majętny.
Samowystarczalny. Wszystko musi zorganizować sobie sam.
Musi być katolikiem?
Oczywiście. Mnie za młodu ukształtował ruch oazowy, wtedy bardzo awangardowy. Jan Paweł II napisał, że idea Światowych Dni Młodzieży wywodzi się z jego kontaktów z ruchem oazowym.
Pan jest człowiekiem kardynała Dziwisza.
Można tak powiedzieć. W pewnym momencie życia wszedłem w różne gremia, różne drzwi się przede mną otworzyły i sam nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem.
Kościelne gremia?
Różne. Choć najpierw przyjęło mnie otoczenie Jana Pawła II, potem Benedykta XVI, a teraz Franciszka. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego kiedyś ksiądz Stanisław Dziwisz obdarzył mnie tak wielkim zaufaniem. Wszystko zaczęło się w 1991 r. Wtedy rozpocząłem naukę poruszania się po Watykanie. Zaprowadził mnie tam, i to od razu na salony, bo do apartamentu Jana Pawła II, mój przyjaciel, nieżyjący już ojciec Jan Góra. Zaprosił mnie do współpracy przy organizacji Światowych Dni Młodzieży w Częstochowie. Naoglądałem się mnóstwa jasnych i ciemnych stron...
Watykanu?
Nie. Mówię o organizowaniu wielkiego przedsięwzięcia. Zrozumiałem wtedy, jak łatwo można dać się wmanewrować w różne dziwne, nieprzyjemne sytuacje. Proszę sobie wyobrazić, że wtedy Światowe Dni Młodzieży były zagrożone, bo w pewnym momencie odpadł główny sponsor tego wydarzenia, a mianowicie ART-B. Szczęście, że Bagsik i Gąsiorowski uciekli do Izraela przed Dniami Młodzieży, szczęście, że nie zdążyli przekazać żadnych pieniędzy. Wtedy miałem pierwszy kontakt z wówczas prałatem Stanisławem Dziwiszem i wtedy też pierwszy raz mogłem porozmawiać z Janem Pawłem II. Przywiozłem mu kasety magnetofonowe z piosenkami nagranymi przez młodzież skupioną wokół poznańskich dominikanów. Wśród tych utworów był „Abba Ojcze”, skomponowany przez Jacka Sykulskiego ze słowami ojca Góry. Pamiętam, że sprzedaliśmy w Poznaniu dziewięć kaset.
Wtedy już pan robił biznesy.
Robiłem. Wydawałem kursy języków obcych na kasetach magnetofonowych. Kiedy zaczęła padać komuna, zrozumiałem, że Polacy będą chcieli porozumiewać się z ludźmi ze świata. Wydanie tych kursów to był naprawdę wielki interes. Kaseta z piosenkami na początku interesem nie była. Kiedy Ojciec Święty zobaczył te kasety, położył rękę na moim ramieniu i pyta: Drogie są te kasety? Odpowiedziałem, że najtańsze w Europie Środkowo-Wschodniej. A on na to: A zarabiasz ty coś na tym?
No i nakłamał pan?
Nie, wtedy zacząłem się wspinać na wyżyny dyplomacji, bo powiedziałem: Staram się nie dokładać. Każde słowo było prawdą. Usłyszałem od niego: To dobrze, bo nie chciałbym, żebyś przeze mnie musiał dokładać do interesu. To było jak proroctwo, bo kilka miesięcy później, kiedy pod wałami Jasnej Góry gruchnął utwór „Abba Ojcze”, to sprzedałem ok. 100 tys. kaset.
I wtedy Watykan pana pokochał.
Piraci sprzedali z pół miliona. Potem zaczęły się czasy spełniania marzeń. Bo już w 70. latach marzyłem o tym,, żeby poznać Watykan, napisać o nim książkę, nakręcić film. Przeczytałem chyba wszystkie książki na temat Watykanu.
Ale pan założył firmę sprzedającą szczotki, poduszki i miksery przez telewizję.
Ale zostawiłem jej prowadzenie moim współpracownikom, a sam zacząłem robić rzeczy, które ich przyprawiały o trwogę, czyli wydawać pieniądze na produkcję filmów dokumentalnych. Po pewnym czasie okazało się, że na filmach też można zarobić.
Na „Świadectwie” pan zarobił?
Wyszedłem na zero, ponieważ koszty promocji były kolosalne. Premiera w Watykanie z udziałem Benedykta XVI, wspaniały bankiet. Szaleństwo. Michael York był narratorem w filmie, do tej pory jesteśmy w przyjaźni. Prawie milion czterysta tysięcy ludzi ten film obejrzało w kinach. Na dokument tyle ludzi... Rekord nie do pobicia.
Rok 2008 – wtedy już był pan cywilną prawą ręką kardynała Dziwisza?
Jestem osobą, której kardynał ufa i powierza mi wiele rzeczy, których nikomu innemu by nie powierzył, jak choćby negocjacje z firmami zewnętrznymi dotyczące Światowych Dni Młodzieży. Ale także materiały wideo z wypraw górskich z Ojcem Świętym.
Wykorzystał je pan w filmie „Apartament”.
Tak. Materiały osobiste, zdjęcia prywatne. Dostałem kilka kartonów zdjęć – razem 13 kg. Tych zdjęć nie widział nikt na świecie. Kardynał wiedział, że ja je wykorzystam mądrze. Myślę jednak, że momentem przełomowym w naszych relacjach było wydanie książki „Świadectwo”, rok po śmierci papieża. Wszystko odbywało się w przeciekawych okolicznościach. Kardynał przekazał wszystkie prawa watykańskiemu wydawnictwu, ono z kolei podpisało globalną umowę z wielkim włoskim wydawnictwem, które zajmowało się wydaniem „Świadectwa” na całym świecie, z wyjątkiem Polski.
Bo pan się zajął Polską.
De facto wygrałem przetarg.
Ale gdyby nie kardynał, toby pan nie wygrał.
Wygrałbym. Wszyscy, którzy brali udział w przetargu, mieli w zaklejonych kopertach złożyć informacje o minimalnym pierwszym nakładzie. Napisałem 250 tys. i wygrałem. Zagwarantowałem duże środki na kampanię promocyjną.
I tym się pan wkupił do Watykanu.
Nie. Dotrzymałem słowa. Poza tym włoskie wydawnictwo zapytało kardynała Dziwisz, kto to jest ten Hauser, i dostałem jego pełne poparcie. Książka sprzedała się w milionie egzemplarzy.
Pan ma głowę do interesów, również tych watykańskich.
Chyba tak. Wszystkie tantiemy przysługujące autorowi, czyli kard. Dziwiszowi, poszły przez Watykan na budowę Centrum Jana Pawła II w Łagiewnikach.
Już wtedy był pan w Zakonie Maltańskim.
Książka miała ukazać się w poniedziałek, a ja w piątek zostałem poinformowany, że dostałem nominację na ambasadora Zakonu Maltańskiego. Pojechałem na Kubę i myślę, że dzięki temu, że miałem obycie watykańskie, nie wybiłem sobie zębów jako dyplomata. Przecież to było moje pierwsze dyplomatyczne doświadczenie.
Wtedy powierzono panu misję?
Jakie przełożenie na rodzinę Castro może mieć facet z Polski?
Jak jest z Zakonu, to może mu łatwiej.
Mój poprzednik bywał tam raz na pół roku, więc trafiłem na spaloną ziemię. Kubański Zakon Maltański był w Miami i był przeciwny mojej działalności. Pierwsze, co zacząłem robić, to pomoc charytatywna dla Kuby, pomógł mi bardzo Caritas poznański, moi przyjaciele.
Już znał pan synów Fidela Castro?
Nie, jeszcze nie. Władza kubańska chciała, żebym pomoc przekazywał np. do ministerstwa zdrowia i ono będzie ją dystrybuowało. Wymigałem się. Pomoc trafiała do biskupów kubańskich i była przez nich rozdysponowywana. Oni mnie traktowali jak swojego. Przez konto ambasady przechodziły też pieniądze. Wszystko trzeba było robić bardzo ostrożnie. Władze kubańskie wiedziały, kto do mnie przyjeżdżał – Arturo Mari albo szef ochrony papieskiej gen. Domenico Giani, kardynał Bostonu Sean O’Malley, ten, który robił porządek po tym wielkim pedofilskim skandalu w Bostonie. O’Malley, świetny kandydat na papieża, najbardziej wpływowy kardynał amerykański.
Kubańczycy musieli szybko zrozumieć, że jest pan kimś bardzo ważnym.
Kiedy nuncjuszem został Becciu, to było wiadomo, że w mojej ambasadzie nie ma podsłuchów, można bezpiecznie rozmawiać. Choć czasem, żeby porozmawiać z Angelo Becciu, ubieraliśmy się na turystę i chodziliśmy do pizzerii.
Co z tymi Castro?
Opowiadać?
Tak.
Zająłem się pomocą dla szpitala dla trędowatych, w którym było 200 pacjentów. Ściągnąłem dla nich sprzęt medyczny z Polski. Prosty, używany, bardzo potrzebny. Nowego nie chcieli. Zależało im na czymś, co mogli sobie sami naprawiać.
Fidel o tej pana działalności wiedział?
Okazuje się, że się dowiedział.
Od kogo?
Wszystko idzie przez Watykan. Pewnego dnia zostałem poproszony do siedziby głównej Zakonu Maltańskiego w Rzymie na pożegnanie ambasadora Kuby przy Watykanie. Tam poznałem pierwszego sekretarza Ambasady Kuby przy Watykanie.
Człowiek Castro?
Oczywiście. Był bardzo dobrze poinformowany. Dużo o mnie wiedział. Zaczęliśmy rozmawiać, umówiliśmy się na lunch. Spotkaliśmy się, a on, że dochodzą do władz informacje o mojej działalności charytatywnej i kłopotach z zakonnikami w Miami. Zapytał, kiedy wracam do Hawany, powiedziałem, że za trzy tygodnie. On na to, że jego zięć chciałby się ze mną spotkać. Dał mi jego numer i napisał nazwisko: Antonio Castro. Pytam, czy to z tych Castro. On, że to syn Fidela, lekarz, jego zięć. Na Kubie zatelefonowałem, zaprosiłem go na kolację, wszystkich poprosiłem, żeby o ojca nie pytali. Na koniec, w ogrodzie, mój drugi sekretarz nie wytrzymał, klepie Antonia po plecach i mówi: Toni, a jak tam tata się czuje. Dyplomatycznie odpowiedział, że jak na swój wiek to dobrze. Antonio jest światowcem.
Fidel naród więzi, synkowi pozwala.
Toni jest wiceprezydentem Światowej Federacji Bejsbolowej i lekarzem kubańskiej drużyny.
Rozumiem, że w innym świetle zobaczył pan Fidela.
Chyba tak. Spodziewałem się, że poznam rozkapryszonego synka przywódcy zrujnowanego państwa. A spotkałem skromnego, sympatycznego lekarza. Nigdy nie usłyszałem od Kubańczyków, by on albo jego czterej bracia nadużywali nazwiska Castro. Poznałem wszystkich. Ich żony, dzieci. Bywali u mnie całymi rodzinami na kolacjach.
A Fidel?
Proszę o następne pytanie.
Raportował pan Watykanowi?
Oczywiście, że raportowałem Zakonowi, oczywiście, że rozmawiałem na ten temat z nuncjuszem. Z kubańskim klerem nie, bo on jest dość mocno spenetrowany przez służby.
Z kardynałem Dziwiszem?
Oczywiście. Zresztą kardynał przyjął moje zaproszenie i przyjechał na Kubę w 2010 r. Był z wizytą prywatną. Opowiedział mi wtedy o spotkaniu Fidela z Janem Pawłem II, podczas którego papież wręczył mu różaniec. Fidel powiedział, że będzie go nosił aż do śmierci.
Wierzy w Boga?
Myślę, że im bliżej ma do końca, tym bardziej.
Jak Jaruzelski.
To jest bardzo podobny kazus. Z tym że Fidel ma więcej krwi na rękach. Przeszkadza mi na Kubie debilizm turystów zachodnich chodzących w koszulkach z Che Guevarą. Każdemu z nich przeczytałbym kilka opisów egzekucji i tortur, których dopuścił się Che. Wracając do Castro, to po pierwszej wizycie powiedziałem Toniemu, że zorganizowałem wystawę zdjęć papieskich Mariego z wizyty Jana Pawła II w Hawanie. Najpierw wystawę aresztowano, potem oddano i do dzisiaj jeździ po Kubie. Jeden z fotogramów chciałem przez jednego z ministrów przekazać Fidelowi, ale minister nie chciał pośredniczyć. Zdjęcie przedstawia Fidela rozmawiającego z papieżem. Wsłuchani w siebie. Toni mówi: daj mi to zdjęcie, zaniosę ojcu. Teraz wisi u Fidela w domu.
W strefie Zero.
Hmm.
Był pan tam?
Byłem. Nikt z Polaków tak jak ja nie zna rodziny Fidela Castro. Strefa Zero – dziewięć domów, jednokierunkowe ulice, ochrona.
Tam pan będzie teraz nocował?
Nie wiem jeszcze. Przychodziła do mnie cała piątka braci Castro. Kiedyś zadzwoniła ich mama i powiedziała, że jej się nieczęsto udaje zgromadzić całą piątkę. Fidel jest od niej psychicznie uzależniony, jak nie ma Dalii, on czuje się niepewny. Proszę pamiętać, że ja nigdy ich nie wykorzystałem. Oni mnie też nie. Opowiadali mi, jak byli małymi chłopcami, jaki reżim w domu panował, jak matka obwijała klamki ręcznikami, żeby nie trzaskali, bo to ojcu przeszkadzało. Opowiadali, jak podpijali ojcu trunki z całego świata. O tych relacjach opowiedziałem nieformalnemu ambasadorowi USA Jonathanowi Farrarze. Przekonałem go do tego, że nie wszystko, co mówi opozycja kubańska, należy przyjąć za prawdę i pewnik. Uświadomiłem, że w opozycji mogą być też konfidenci, i zaproponowałem, że warto zaryzykować.
Kto miałby to zrobić?
USA. Obama w 2009 r. pewne gesty wykonał, łagodząc sankcje.
Za pana radą?
Nie mogę powiedzieć, że za moją radą, tylko że to było zgodne z tym, o czym rozmawiałem z Jonathanem. Z pewnością docierało to do Białego Domu, ponieważ on raportował bezpośrednio Hillary Clinton, o czym się później przekonałem, po wybuchu afery WikiLeaks w 2010 r.
Znalazł pan w tych dokumentach swoje nazwisko?
Tak. Brytyjski „Guardian” o tym napisał. Już pani mówiłem, że w zabiegi ocieplające relacje Kuba – USA zaangażowani byli kard. O’Malley, abp Becciu i jeszcze kilka innych osób. Jednostka nie byłaby w stanie. To gra zespołowa.
Papież wiedział o wszystkim?
Wiedział. Benedykt XVI spotkał się ze mną na Kubie, a potem, następnego dnia, Fidel Castro z rodziną. Od dawna wiadomo, że bez Stanów Kuba umrze.
Powiedział panu: misja zakończona, a pan: melduję wykonanie zadania?
Wie pani, współczesny Kościół ma ogromną siłę, ale ja byłem tylko jednym z narzędzi. Dyplomacja watykańska to potęga.
Ale nie nosi pan żadnej obroży na udzie?
Nie, proszę spojrzeć. Nie należę do Opus Dei. Obama obiecał, że zlikwiduje Guantanamo, że znormalizuje stosunki z Kubą. Ledwo usiadł na fotelu prezydenckim, dostał pokojowego Nobla, teraz próbuje na tego Nobla zapracować. Myślę, że Raul Castro i Obama mają sobie dużo rzeczy do powiedzenia, choć Raul w rozmowach jest trudny, bo to żołnierz. Nie ma charyzmy jak Fidel. A Fidel, cóż, chyba nie będzie miał siły, choć umysł ma jak żyleta.