Wiedziałam, że dwóch oddzielnych pogrzebów nie przeżyję. Zresztą żadnego pogrzebu już nie przeżyję, kolejnego bólu nie zniosę. Dobrze mi zrobiła ta rozmowa z panią. Te łzy też są dobre. Pani te łzy też nagrała
Magdalena i Maksymilian Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
Najpierw w życiu Marzeny był Andrzej. Pierwszy chłopak, pierwsza miłość, pierwszy mąż. Żołnierz. Zginął na wojnie w Iraku w 2004 r. Została sama z synami, 3,5-letnim Patrykiem i kilkumiesięcznym Erykiem.
Potem po latach pojawił się Michał. Pokochała go. On ją. I jeszcze synów jak swoich pokochał. Zaczęli nawet mówić do niego „tato”. Starszy Patryk długo się z tym zbierał. W czerwcu 2014 r. pierwszy raz „tato” powiedział do Michała. Ale w lipcu już Michała nie było. Zginął na miejscu. Wypadek samochodowy, zderzenie czołowe. Wiózł Eryka z obozu harcerskiego. Eryk żył jeszcze trzy dni po wypadku, a lekarze dawali mu trzy procent szans na przeżycie, prawie nic. Ale jednak. Ale nic, ale jednak. Marzena tych trzech procent trzymała się przez trzy dni. Patryk lubi, kiedy brat mu się śni.
Baliśmy się jechać. I ja, i Maksymilian. Nie, nie dlatego, że jesteśmy małżeństwem, mamy dwoje dzieci i że wszystko OK, i że ona kiedyś też była szczęśliwą żoną i mamą i wszystko było OK, ale dlatego, że nie damy rady, że nie wytrzymamy tego smutku, tego cierpienia. I chyba przez to spóźniliśmy się ze trzy godziny. Jechaliśmy tą samą trasą co Michał i Eryk. Marzena prosiła, żeby ostrożnie, że poczeka, że życie najważniejsze.
Jesteśmy. Uśmiechnięta. Patryk podaje rękę, spuszcza wzrok i znika w swoim pokoju. Jest Julka, dwuletnia córeczka Marzeny i Michała, śpi teraz, jest tata Michała, dziadek Julki. Remontuje pokój po Eryku.
Marzena: Już ponad rok minął, już doszłam do wniosku, że można. Tam będzie mój gabinet, pracownia taka. Na razie jest w pokoju Julki, bo Julka śpi ze mną. Może pani zajrzeć.
Uchyla drzwi. Na małżeńskim łożu maleńka śliczna dziewczynka.
Marzena: Pewnie jak będzie miała swój pokój, to i tak będzie ze mną spała. Nie, nie martwię się, że dziecko rozpieszczam. Gdyby Eryk był, też bym rozpieszczała. Chłopcy mieli osobne pokoje, ale i tak razem spali, w jednym łóżku, Eryk u Patryka. Kiedy się pokłócili, pobili, to mówiłam: za karę będziecie spali w osobnych pokojach, każdy w swoim łóżku. I szli do tych swoich łóżek, ale już po chwili słychać było, jak się drzwi otwierają, tup, tup, tup, i wiedziałam, że Eryk maszeruje do Patryka. Jak umarł, to wszyscy razem spaliśmy, ja, Patryk i Julka. Ciasno było, ale Patryk nie chciał spać sam.
Pokazuje zastępczy gabinet. Pełno w nim pluszaków, pieluszek, gąbeczek, oliwek, miseczek, smoczków, kocyków, ubranek. Wszystko dla noworodków. Opowiada, jak kilka tygodni przed urodzeniem Julki założyła z Michałem firmę. On sprawdzał statystyki, badał rynek, a ona szła na żywioł. Kupowała te wszystkie pieluszki, akcesoria, zabawki i trenowała. Pieluszkowe torty, dziecięce wyprawki wychodziły coraz lepiej. Zaczęli się ogłaszać w internecie, zamówień było coraz więcej.
Marzena: Tuż przed jego śmiercią to prawie się nie wyrabialiśmy z produkcją. A przecież firmę prowadziliśmy tylko cztery miesiące. Umarł na miejscu, miał tyle obrażeń, że ratunku nie było. Przez miesiąc nie pracowałam. Potem rzuciłam się w wir pracy, chodzi o to, żeby się męczyć, żeby nie myśleć. Już dwa tysiące tych tortów zrobiłam. I malutkich, i ogromnych. Nie potrafię usiedzieć. Jak tylko usiądę, skupię myśli, to zaczynają przychodzić wspomnienia, zaczynam się rozklejać. Mam 35 lat, miałam 24 lata, kiedy Andrzej zginął, 34, kiedy Michał i mój dziesięcioletni syn Eryk. Czuję się tak, jakbym przeżyła już całe życie. Teraz jestem zamrożona, nie rozkleję się, nie rozpuszczę, możemy rozmawiać. Dzieci w domu, muszę trzymać pion, działalność prowadzić, zarabiać coś.
Patrzę na jej uśmiech, słucham ciepłego, delikatnego głosu i czekam, aż spojrzy mi w oczy, aż się skupi, skoncentruje. Patrzy. Nie wiem, co w tych oczach jest, czarne takie, szkliste, jakby cały czas załzawione, puste.
Marzena: Tu zawsze było dużo ludzi. Była pełna rodzina. Dzieci, my, teraz zostaliśmy sami, z Patrykiem i małą Julką. On stara się być mężczyzną. Muszę go stopować, bo jeszcze dziecko, jeszcze chłopiec. Widzi, że Julka ma katar, to już mi każe do lekarza dzwonić, umawiać małą na wizytę. Julka poszła do żłobka, po trzech dniach już była chora, znowu na trzy dni i znowu chora, i tak w kółko. Ja się denerwuję, kiedy Julka choruje... W ogóle boję się o dzieci. Julka jeszcze sobie nie zdaje sprawy, co tu się, w tej naszej rodzinie, stało. Tak jak Eryk nie wiedział, że jego tata zginął. Był malutki. Patryk już rozumiał więcej.
Kiedy miał ponad trzy lata, powiedziała mu, że ludzie czasami umierają, czasami ze starości, czasami z powodu choroby. O wypadkach, o wybuchach nic nie mówiła. Raczej o tym, że Bóg chce ich mieć u siebie, ma dla nich jakieś zadania. Zabiera ich i stają się aniołkami. Mieszkają w niebie i czuwają nad bliskimi. I przyszli żołnierze i powiedzieli, że jego tata nie żyje. Nie był ani stary, ani chory. Miał 26 lat. Został po prostu zabity. Marzena płakała. Patryk pytał, dlaczego płacze, wytłumaczyła, że teraz tata jest takim aniołkiem i nad nimi czuwa. Płakał, ale nie zadawał więcej pytań. Pojawiły się później. Kiedy w przedszkolu zauważył, że nie tylko mamy przyprowadzają swoje dzieci. Kiedy ojcowie grali z synami w piłkę przed blokiem. Wtedy coś zaczęło nie pasować. Chciał, żeby mama bilet kupiła do nieba i przywiozła tatę z powrotem. Nie kupiła, to się obraził. I stwierdził, że sam sobie poradzi, że jak dorośnie, to zostanie pilotem i poleci do nieba po tatę. Za blokiem chciał budować lotnisko, tam miał postawić swój samolot. Bardzo tęsknił za tatą. Płakał, codziennie wieczorem prosił mamę, żeby mu opowiadała, dlaczego tata pojechał do Iraku. Nie chciał żadnych bajek, tylko o tacie. Mówiła, że tata bardzo ich kochał, ale był żołnierzem i musiał jechać, żeby być ze swoimi kolegami żołnierzami.
Marzena: Poszłam do psychologa, bo zaczęłam się bać o Patryka. Pani psycholog kilka razy wychodziła z gabinetu, zawołała inną panią psycholog i obie stwierdziły, że Patryk po prostu tęskni za tatą, za to ja potrzebuję pomocy. I to jak najszybciej. Wiedziałam, że na taki termin długo się czeka i zdziwiłam się, kiedy kazały przyjść pojutrze. Wyszłam z harmonogramem wizyt na kilka tygodni.
Nie poszła na pierwszą, nie poszła na drugą, bo w domu stwierdziła, że wystarczy, jak się zamknie w pokoju, powyje, pokrzyczy, popłacze. Przecież potem wychodzi jak gdyby nigdy nic. Ale po dwóch tygodniach zadzwoniła terapeutka i mówi, że na nią czeka, że nikogo na jej miejsce nie wpisuje. Poszła. Dziewięć miesięcy chodziła.
Marzena: Początki były ciężkie. Usłyszałam, że dobrym zakończeniem terapii będzie spokojne pójście na cmentarz. Miałam stanąć i powiedzieć do nagrobka męża: Żegnaj. Nigdy tego nie powiedziałam. Do tej pory mówię: Do zobaczenia. Analizowałyśmy sny, rozmawiałyśmy o wszystkim, wychodziłam z gabinetu zapłakana, uzewnętrzniona, w dziwnym stanie, ale z tygodnia na tydzień było coraz lepiej.
Patryk przestał prosić o wieczorne opowieści, choć zawsze lubił rozmawiać o tacie, nawet wtedy, kiedy już był Michał. Michał pojawił się w życiu Marzeny, gdy Eryk miał prawie pięć lat, a Patryk prawie osiem. Wiedział, że nie wiąże się tylko z nią, ale i z jej dziećmi, no i z Andrzejem, ze wspomnieniami o nim. Bo Andrzej to był pierwszy chłopak Marzeny, jej pierwsza miłość. Miała piętnaście lat, kiedy go poznała. Dwa lata później wyjechał do Lublińca, do komandosów. Mówił, że nie chce być zwykłym żołnierzem z zielonym beretem, który tylko ma maszerować i w niebo patrzeć. Marzył o akcjach specjalnych. Przeszedł wszystkie testy. Marzena codziennie pisała listy. Skrzynka pocztowa wisiała na jej bloku. Pisała i wrzucała każdego dnia. Kiedy wrócił z Lublińca, to te wszystkie listy miał złożone w pudełeczku. Został zawodowym żołnierzem. Najpierw w jednostce w Lęborku, potem w Elblągu.
Marzena: Zawsze mi mówił, że będzie jeździł na misje, do Kosowa, na wzgórza Golan, i jeśli chcę z nim być, to muszę to wiedzieć i się na to godzić. Wiedziałam, ale zawsze udawało mi się go od tych wyjazdów odwieść. Głównie szantażem emocjonalnym. Do Iraku też nie chciałam go puścić. Byłam wtedy w ciąży z Erykiem. Mówił, że jak nie pojedzie, to całe życie będzie żałował. Cztery i pół roku byliśmy szczęśliwi, a potem pojechał. Mieli stabilizować i miał być spokój. No i tylko baza, żadnego patrolowania terenu. Tuż przed wyjazdem mówi, że będzie kierowcą saperem. Pytam: po co kierowcy, po co saperzy, skoro macie być w bazie? I słyszę, że to lepsze pieniądze, a poza tym lepiej być kierowcą, niż siedzieć w bazie i patrzeć w niebo. Dzień przed wylotem, 27 stycznia, zadzwonił, że najchętniej by został w Polsce, że ma złe przeczucia. Byłam w siódmym miesiącu ciąży. Nie mogłam się denerwować. Tylko się codziennie modliłam. Nie oglądałam wiadomości. Bałam się, że coś się stanie. 1 kwietnia urodził się Eryk. Sama byłam. Eryk okazał się kopią Andrzeja, jak skóra ściągnięta. Wysłałam do Iraku siedem zdjęć synka. Andrzej zdążył je zobaczyć. Przez telefon Eryka słyszał, ale nigdy go nie zobaczył. Ja też Andrzeja nigdy nie zobaczyłam.
Andrzej zawsze mówił, że jest silny i nic mu nie grozi. Okazało się, że tam, w Iraku, codziennie ćwiczył, rzeźbił ciało, chciał wrócić odmieniony. Widziałam go takiego tylko na zdjęciach, bo ciała nie można było zobaczyć. Te zdjęcia, zresztą nie tylko te, do niedawna wszędzie wisiały. Cały dom był obwieszony Andrzejem. Michał nic nie mówił, choć wiem, że to nie było dobre dla naszego związku, te ciągłe rozmowy o tym, co było, a nie o tym, co teraz.
Zaraz przyjdzie mama Michała. Codziennie przychodzi, pomaga, jest ze mną. Kiedy się gorzej czuję, to zajmuje się Julką, przypilnuje Patryka. Zresztą cała moja rodzina całkowicie zmieniła swoje życie. Moja mama mieszkała z nami przez rok od śmierci chłopaków, zajmowała się nami, była, bez niej bym chyba nie przeżyła. Moja siostra pomagała mi w prowadzeniu firmy, rodzice Michała również codziennie są u nas. Michał jeździł z nami na cmentarz i chociaż nie znał Andrzeja, to pielęgnował pamięć o nim, rozmawiał z chłopcami o ich tacie. Wiem, że bardzo mocno ich kochał. Kiedy czasem w kłótni powiedziałam: To nie są twoje dzieci, to było mu przykro. Przecież się nimi zajmował, opiekował, wychowywał i je kochał.
Kiedy się pokłóciliśmy, to jechał do rodziców, już po chwili dzwonił jego tata i mówił, że wszystko jest w porządku i mam się nie martwić. Zawsze wracał z kwiatami.
Mama Michała: Tłumaczyliśmy Michałowi, że to nie jest związek na miesiąc ani na rok, tylko na całe życie. Mówiłam mu, że ani jej, ani tych dzieci nie może skrzywdzić. Chłopcy zaczęli do nas mówić „babciu” i „dziadku”. Nie umiem sobie wyobrazić, co ona przeżywa. W tym drugim wypadku zginął nasz syn, a jej partner, no i jej synek. Przeżyć można wszystko, tylko nikt nie wie, jak z taką traumą dalej żyć. Coś pęka, coś się zmienia, człowiek staje się inną osobą. Oczywiście, trzeba dalej żyć, bo są dzieci, trzeba wstać rano i działać. I cały czas się czeka, że wejdą, że wrócą. Ja czekam. Marzenka też czeka. Kiedy Michał się z nią wiązał, to mówiliśmy, że to jest też związek z jej wspomnieniami.
Marzena: Kiedy zaszłam w ciążę, to chłopcy tak się cieszyli. Chcieli mieć siostrę. Rozumieli, że jej tatą będzie Michał. Wcześniej się bali, że Michał odejdzie, zostawi nas. Nie mieli podstaw, był tylko strach. Nie chcieli znowu zostać bez mężczyzny, bez ojca. Eryk przez całą ciążę całował mój brzuch. Kiedy Julka się urodziła, przyszedł do szpitala, wziął ją na ręce, tak wprawnie, pewnie, jakby całe życie dziecko na rękach nosił. Szkoda, że go Julka nie będzie znała.
Kiedy Patryk skończył jedenaście lat, coś dziwnego zaczęło się z nim dziać. Wszędzie malował krzyże i nagrobki.
Marzena: Wystraszyłam się, że coś sobie zrobi, że go stracę, tak jak straciłam Andrzeja. Musiałam go ratować. Umówiłam całą rodzinę do psychologa, zaczęliśmy terapię. Psycholog tłumaczyła, że Patryk próbuje się odnaleźć. I że to jest moja wina, bo synom często powtarzałam, że tata patrzy na nich z góry, jest z nich dumny albo jeśli źle się zachowują, to widzi i jest mu smutno. Może dlatego Patryk nie chciał zaakceptować Michała. Bał się, że tę jego akceptację tata zobaczy. Nie chciał tacie pokazywać, że lubi Michała. Powiesił sobie w pokoju zdjęcie Andrzeja, w takim miejscu, że tata zawsze na niego patrzył. Potem schował je do pudła. Pod koniec czerwca 2014 r. zaczął mówić do Michała „tato”. W połowie lipca już Michała nie było.
Maksymilian: Chodźmy na balkon, co tam jest?
Marzena: O Jezusie, bałagan. Tam Julka latem miała swój plac zabaw.
Maksymilian: Chciałbym tu zrobić zdjęcia.
Marzena: No, dobrze. Pani Magdo, Patryk jest w swoim pokoju. Kiedy mówiłam, że pani przyjedzie, to usłyszałam: nie licz na mnie. Zamyka się. Gra, czyta, odrabia lekcje. Niech pani spróbuje.
Próbuję. Pukam. Zaprasza. W jego pokoju jest zimniej niż w reszcie mieszkania. Opowiadam mu o książce, o tym, że wiem, co się stało, słyszałam o tacie, o Michale, o Eryku. Mówi, że jest w drugiej klasie gimnazjum, ma piętnaście lat, że szuka dla siebie kurtki w internecie, dość dobrze się uczy. Lepiej niż w poprzednim roku. Bo wtedy to mu się nawet nie chciało otwierać plecaka, wyciągać zeszytów, nic. Teraz jest lepiej. No i dużo w kosza gra. Jest w klasie sportowej. Ciekawi mnie, czy w tym sygnecie, który ma na palcu, też gra. Szybko mówi, że grał, dopóki trener nie pokazał, co się stało z jego palcem podczas treningu, na którym była obrączka.
Patryk: Kiedy jestem w szkole, sygnet leży tu, na półce. Jak gram w gry komputerowe, to go zakładam, przynosi mi szczęście. Zawsze kiedy jest na palcu, to mam szczęście z doborem zawodników. Zacząłem go nosić w szóstej klasie, ale wiedziałem o nim dużo wcześniej. Mamę zapytałem, czy mogę. Zmierzyłem, był wielki, dużo za duży. Poszedłem do złotnika, żeby go zmniejszyć. Niedawno mi pękł, to też złotnik musiał naprawić.
Skąd go masz?
Był w pudełku, które przyjechało z Iraku. Po tacie. Tatę trochę pamiętam. Pamiętam, jak jeszcze na wsi mieszkaliśmy i tata z psem Szarikiem mnie na sankach ciągał. I jak oglądaliśmy „Hugo”, taki film dla dzieci w telewizji, i kiedy były przerwy reklamowe, to wychodziliśmy na dwór. Więcej już nic nie pamiętam. Dawno mamy nie pytałem o tatę. Niezbyt już mnie to interesuje. Ani jednego taty nie mam, ani drugiego.
Przykręca kaloryfer. W jego pokoju będzie jeszcze zimniej. Ma na sobie ciepłą, szarą, modną bluzę. Czuję, że nie chce zrobić mamie przykrości, dlatego ze mną rozmawia. Pokazuje mi akwarium, tłumaczy, że te ryby są tylko pokarmem dla jaszczurki. Pytam o Eryka, ale słyszę tylko: wypadek był. Policjanci przyszli do nas domu i powiedzieli. To było w wakacje, tak w środku wakacji. Powiedzieli, że Eryk jest w szpitalu. Z Michałem, z tatą jechał. Tata Michał też umarł. Eryk był trzy lata młodszy ode mnie. Fajny brat był.
I jeszcze że koledzy o to nie pytają, a on z nikim nie rozmawia.
Wychodzę.
Marzena: I co, rozmawiał z panią? On chyba woli słuchać, niż mówić. Teraz jemu jeszcze ciężej. Stracił wszystkich mężczyzn. I tatę Andrzeja, i tatę Michała, i brata. Przez jakiś czas nie chciał na cmentarz chodzić, bo mówił, że kamieni nie będzie odwiedzał, nie będzie do nagrobków mówił. Ale ostatnio zaczął rowerem jeździć na cmentarz. Sam. Już kilka razy. Zapytał, czy mi się Eryk śni, czy Michał też. A mnie się oni rzadko śnią. Chciałabym, żeby częściej, na zawołanie nawet, jak Andrzej. On w snach mówił: kochanie, wróciłem. Jak to wróciłeś, nie było cię tyle czasu i wróciłeś? A on, że to była tajna misja, nie mógł dzwonić, nie mógł się ujawniać, ale teraz już jest. Miałam wrażenie, jakby był obok mnie, czułam nawet ciepło, słyszałam kroki. Albo szłam na cmentarz, stawałam przy jego grobie i prosiłam, przyśnij mi się, powiedz, że mnie kochasz, tak mi tych słów brakuje. I w nocy się śnił, mówił, że kocha. A Eryk... Mimo że proszę, że się modlę, choć nie wiem do kogo, gdzieś w próżnię chyba, to prawie nie przychodzi. Może dlatego, że przestałam wierzyć w Boga, że jestem na tego Boga wściekła. Miałam nadzieję, że po śmierci Andrzeja będzie na mnie patrzył łaskawszym okiem, po czym zabrał mi dziecko. Jak można dziecko zabrać matce? Po śmierci chłopaków Patryk powiedział, że nie będzie chodził na religię i że albo ja go wypiszę, albo będzie uciekał z lekcji. Do kościoła też nie chce chodzić, tylko wtedy idzie, kiedy jest rocznica, msza zamówiona.
Patryk opowiada, że kiedy mu ciężko, to wszyscy przychodzą w snach. W jednym śnie tata Michał go przytulał. A Eryk przytulał się do nich. A mama Julkę trzymała na rękach. W innym śnie wszyscy razem, całą rodziną, spacerowali.
Marzena: Zazdroszczę mu takich snów. Mnie ostatnio Eryk śnił się wpięty w fotelik Julki. Ciałko miał w tym śnie małe. I strasznie płakał, bo go zostawiłam na kilka godzin w zamkniętym samochodzie. Przepraszałam go później. Dziwne to, bo za życia nigdy go w samochodzie nie zostawiłam, nigdy.
Wstaje Julia. Przygląda się nam. Sięga po ciasto. Leci do babci, zamykamy się w sypialni Marzeny. Zostajemy same, boję się tej rozmowy. Sama jestem mamą, nie chcę sobie nawet wyobrażać śmierci swojego dziecka.
Kiedy jechałam do szpitala w dniu wypadku, miałam wrażenie, jakby wołał: mamooo, mamooo! Już jadę, synku, poczekaj na mnie jeszcze chwileczkę, głośno mówiłam, do siebie, do niego. Wpuścili mnie na oddział, przytuliłam go, zagarnęłam. I jedna łezka mu spłynęła po policzku. Jedyna oznaka życia, już później nic. Lekarze mówili, że trzy procent szans na przeżycie, więc ja sobie wyobrażałam, że zaraz wyzdrowieje i do domu go zabiorę. Pytałam, kiedy go przewiozą do nas, do naszego szpitala, żebym mogła dzień i noc z nim być. Patrzyli na mnie jak na wariatkę. Mówili, że muszą zrobić operację i podczas operacji też może umrzeć. Miał krwotok wewnętrzny, musieli tamować. Tak go męczyli. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie, co to znaczy patrzeć na swoje umierające dziecko. Oddałabym całą siebie, żeby tylko mógł wstać i wrócić do domu. Byłam zła na Andrzeja i na Boga, że Eryka nie uchronili. Lekarze stwierdzili śmierć mózgu. Poprosiłam, żeby mi powiedzieli, na jakiej podstawie tę śmierć diagnozują. Jeszcze raz wszystko sprawdzili, stałam przy nich, pilnowałam. Mogłam się z nim pożegnać. Jak mu serduszko przestawało bić, to śpiewałam kołysankę. Nic więcej nie można było zrobić. Najgorsze jest żyć ze świadomością, że już nie przytulisz, nie pogłaszczesz.
Co się stało 12 lipca 2014 r., na siódemce, drodze z Krakowa do Gdańska, 92 km przed Elblągiem, do końca nie wiadomo. Padał mocny deszcz. Lało tak, że samochody się ślizgały. Wszyscy jechali wolno, najwyżej 60 kilometrów na godzinę. Przed samochodem prowadzonym przez Michała jechał policyjny radiowóz, kilkadziesiąt metrów za nim też. Doszło do zderzenia czołowego z samochodem jadącym z naprzeciwka.
Marzena: Od policjanta, który przyjechał powiedzieć nam o wypadku, usłyszeliśmy, że Michał wyprzedzał na trzeciego. Przez trzy miesiące wierzyliśmy w te bzdury. Dopiero potem przeczytałam akta. Nie wiem, mógł zasnąć, zasłabnąć, deszcz strasznie padał, jezdnia była śliska. Cały przód auta się wgniótł. Widziałam zdjęcia policyjne. Nie wszystkie, tylko te najmniej drastyczne. Na jednym Michał taki wysunięty, jakby chciał Eryka przytrzymać, jakby chciał go uratować. Pojechałam tam w rocznicę śmierci. Straszne miejsce, łzy same płyną.
Eryk umówił się z babcią, mamą mamy, że na koniec roku szkolnego babcia ugotuje mu rosół z makaronem i kopytka z sosem. Zawsze mówił, że tylko babcia taki dobry obiad umie zrobić. Ale nie mogła przyjechać na rozdanie świadectw. Zadzwoniła i obiecała, że będzie czekać na niego z tym rosołem i kopytkami, kiedy będzie wracał z obozu harcerskiego. Michał go zawiózł 28 czerwca, daleko, gdzieś pod Częstochowę. Marzena mówiła Michałowi, że ma jakieś złe przeczucia, że woli, żeby Eryk nie jechał. Ale chłopiec bardzo chciał. Plecak czekał spakowany, były naszykowane menażki, Eryk marzył o prawdziwym wojskowym płaszczu przeciwdeszczowym. Pojechał. Na obozie była jeszcze piątka dzieci poległych żołnierzy. 12 lipca rano Michał pojechał pod Częstochowę odebrać Eryka, liczył na to, że na 16, może 17 będą już w domu. Babcia już przed południem była w domu córki i zaczęła z tym rosołem, kopytkami. Jeszcze jakieś smakołyki szykowała.
Marzena: Potem mi powiedziała, że już nigdy rosołu nie ugotuje. Ale niedawno zadzwoniła, że Eryczek jej się przyśnił i powiedział: babciu, już możesz rosół zrobić. W tym gotowaniu, sporządzaniu bliskim, coś jest ważnego. Jak się traci dwóch mężów i dziecko, to gdzieś na koniec ma się pretensje do siebie. I myśli się o tym, że można było być lepszą matką, ale też o tym, że mogłam im częściej piec chleb, bo bardzo lubili, upiec im jabłka, bo też im smakowały. Nie myśli się o żadnych wielkich rzeczach, tylko o tych pieczonych jabłkach. Po śmierci Andrzeja myślałam sobie, a żeby tak szybko minęło ze 20 lat, Eryk będzie już dorosły, Patryk tym bardziej i wtedy ja będę mogła w spokoju umrzeć. Po śmierci Eryka i Michała też pomyślałam o takim spokoju bez bólu, bez cierpienia. Wiem, nie przerabiam tej żałoby, ale jak tu przerabiać.
Eryk i Michał są pochowani w jednym grobie. Grób Andrzeja jest kawałek dalej. Eryka mogła też pochować z Andrzejem. Ale przecież on Andrzeja nie pamiętał, nie znał wcale. Tylko z opowieści. Michał był dla niego tatą, więc dlatego z nim. W czwartek przed pogrzebem informacja ze szpitala, z prosektorium, że ciało Eryka można dopiero w poniedziałek odebrać, bo trzeba jeszcze sekcję zrobić.
Marzena: Koleżanka zainterweniowała w MON. Prokurator zadzwonił po godzinie, że ciało syna można odebrać. Sekcji już nie robili. Wiedziałam, że dwóch oddzielnych pogrzebów nie przeżyję. Zresztą żadnego pogrzebu już nie przeżyję, kolejnego bólu nie zniosę, limit się wyczerpał. Dobrze mi zrobiła ta rozmowa z panią. Te łzy też są dobre. Pani te łzy też nagrała.
Będę ich słuchać jeszcze raz, wszystko nagrałam.