Donald Trump – polityczny pożar w burdelu. Z pomarańczową pożyczką, pozbawionym twardej struktury grdykowolem i niewielkimi rączkami wygląda jak sterowany ręką szalonego kukiełkarza muppet.
Jego słowa o islamie (Wyrzucić! Bić rodziny terrorystów!), imigracji (Gwałcą! Postawić mur!) czy kobietach (nie przytoczę, bo czasem kolportaż to współudział) brzmią jak dalekie echo początkującego Hitlera. Jego ostatnia żona – piękna i młoda. Jego córka – lśniąca i blond. Jego domek – cały w złocie, do obejrzenia w internecie. Jego piesek... nie znam, nie widziałam, ale boję się góglować, bo na pewno jest skrzyżowaniem charta rosyjskiego Borzoj z miniaturowym prosięciem. No, pożar po prostu, klęska żywiołowa, i to nie w burdelu, ale w całej czerwonej dzielnicy, bo ludzie głosują na Trumpa w ilościach, o których jeszcze rok temu Partia Republikańska mogła tylko pomarzyć.
Ale właściwie dlaczego? To zdziwienie zasadniczo streszcza reakcję politycznych mędrców i komentatorów z obu stron politycznej barykady Ameryki. Pytają Republikanie: dlaczego? Dlaczego nikt nie chce wybierać naszych sensownych ludzi, a przynajmniej osobników nie do końca szalonych? Jeb Bush, co prawda z tych Bushów, ale od niesławnego Busha przecież o wiele sensowniejszy, został przez Trumpa bezlitośnie ośmieszony i poddał się walkowerem – to był zresztą miłosierny gest w stronę ludzi coraz bardziej przybitych jego polityczną impotencją. John Kasich, jedyny „umiarkowany” republikańskiego wyścigu, ciągnie się w jego ogonie, porzucony przez media na poboczu jak niechciany pies. Ben Carson, neurochirurg, miał być czarnym koniem wyścigu, tymczasem z debat zapamiętamy go mówiącego: „Hej, ja też tu jestem, zadajcie mi jakieś pytanie”. Chris Christie poparł Trumpa. Jako tako trzymają się tylko Ted Cruz i Marco Rubio, ale po pierwsze z Trumpem będzie im trudno wygrać, a po drugie umiarkowani nie są na pewno, bo na ustach mają tylko Chrystusa, a serce sprawiedliwie dzielą między koncerny naftowe, Wall Street i interwencję zbrojną. Wygląda na to, że wierchuszka partyjna straciła kontrolę nad wyborcami. Słoń, symbol Republikanów, się znarowił i poniósł przerażonych oficjeli prosto w ramiona Donalda T.
Pytają i liberałowie: dlaczego? Jakim cudem zaprzeczający sobie bez przerwy chamski narcyz z milionami na koncie cieszy się taką popularnością? Ci jednak, z powodu lepszych wtyk wśród tłumku akademickiego próbują poradzić sobie ze sprawą naukowo. Stawiają więc hipotezy: to biali mężczyźni, którym zagraża polityka promniejszościowa, kanalizują bunt poprzez nagły spazm trumpizmu, co potwierdza niniejszym taka a taka statystyka ukazująca rzeczone korelacje. To wzrost sympatii autorytarnych, potrzeba silnej ręki wzbudzona przez kryzys demokratycznej reprezentacji, co potwierdza profesor politologii X. To zgłupienie wyborców, to bunt przeciw ekonomicznemu wykluczeniu, to próba odzyskania godności odebranej przez niesprawne państwo, a może kryzys tożsamości konserwatywnej w ogóle. To choroba mediów, ich magnetyczna fascynacja pożarem, piszą z pogardą media takie jak „New York Times”, na którego stronie głównej naliczyłam dziś dziewięć malowniczych lamentów nad Trumpem i tylko jeden artykuł o innym kandydacie (Sanders).
Wypada się przyłączyć do tego lamentu i wznosić do nieba wielkie, retoryczne „Dlaczego?”, a także „Olaboga!”. Trochę się więc przyłączam i, jak Panu Bogu świeczkę, zapisuję niniejszym „Olaboga” (niech sprawozdawca odnotuje). Ale jako wierny widz amerykańskich debat kandydackich muszę przyznać, cicho oczywiście, że Trump nie wzbudza we mnie emocji jednoznacznie i całkowicie negatywnych. Powody są dwa.
Po pierwsze, głęboko w pomarańczowym sercu Trump jest najprawdopodobniej skrytym liberałem – i czasem mu się liberalnie „wypsnie”. Kiedy inni kandydaci mieszają z błotem reformę ubezpieczeń zdrowotnych Obamy, dzięki której do lekarza może pójść cała masa wcześniej zbyt na to biednych obywateli, Trump krzyczy na nich, że przecież nie można pozwolić ludziom umierać na ulicy, nawet w imię wolnego rynku. „Planned Parenthood”, czyli „Rozważne rodzicielstwo” to instytucja, której Republikanie nienawidzą za rozpowszechnianie środków antykoncepcyjnych i usuwanie ciąży – Trump zaś deklaruje, że to świetna organizacja, która pomogła całej masie kobiet. Owszem, dziś jest przeciwko samej aborcji jako takiej, inaczej nie wpuściliby go na scenę, ale historia jego aborcyjnego „nawrócenia” fabularnie kuleje. Konkurenci zarzucają mu też, że jego nowojorskość wyklucza prawdziwy konserwatyzm, a on twardo się Nowego Jorku nie wyrzeka. A jak najczęściej motywuje swoją niechęć do nielegalnych imigrantów? Nie Prawem i Sprawiedliwością czy Narodem, a wpływem imigracji na pensje zwykłych Amerykanów. Demokrata, panie i panowie, o czym pewnie najlepiej opowie nam Hillary Clinton, gość honorowy na weselu Donalda i Melanii. A gdzie Trump nie jest demokratą, tylko rasistą, ksenofobem i konserwą, od Teda Cruza czy Rubio nie różni się wcale poziomem radykalizmu, a jedynie radykalizmem stylu.
A po drugie, oglądając jedną z debat, miałam wizję. Wizję z gatunku egzystencjalnych, o charakterze poniekąd filmowym, która pozwoliła mi zobaczyć Trumpa nie jako źródło zła, ale jako jego symptom. Znacie koncept filmu z gatunku „Chrystus powraca na ziemię, ale nikt mu nie wierzy, że jest Bogiem i zostaje palącym marihuanę hippisem poddającym się terapii”, albo „Kartezjusz przenosi się w XXI w., gdzie próbuje dostać pracę na uniwersytecie, ale ma za mało publikacji, więc rozpija się i otwiera kebabownię”? Ten zabieg fabularny ma obnażać braki współczesnego świata, tak zepsutego, ogłupiałego czy pełnego pustki, że z konieczności korumpuje nawet wielkość. Otóż Trump gra w takim filmie i jest współczesnym Sokratesem.
Podobieństwa się mnożą i nie da się ich już ignorować. Sokrates był brzydalem – jak Trump. Miał ten rodzaj denerwującej charyzmy, który każe ci się zarazem złościć i słuchać – jak Trump. Celował w udawaniu idioty, rzucania w eter opinii szalonych i radykalnych, nie dlatego, że w nie wierzył, ale po to, by sprowokować przeciwnika – jak Trump. Wykłócał się publicznie, podważał autorytety Mędrców, nie słuchał się nikogo – jak Trump. Był obiektem drwin satyryków – Trump też ma swojego Arystofanesa, i jest nim John Oliver. Sokrates mówił o sobie: „...niełatwo znajdziecie drugiego takiego, który by tak, śmiech powiedzieć, jak bąk z ręki boga puszczony siadał miastu na kark; ono niby koń wielki i rasowy, ale taki duży, że gnuśnieje i potrzebuje jakiegoś żądła, żeby go budziło”. Kimże jest Trump, jeśli nie gzem gryzącym w kark zgnuśniałą Amerykę? Któż inny zmusił w ostatnich latach i Prawo, i Lewo do tak wzmożonej refleksji nad demokracją, nad Ameryką, nad systemem, nad porządkiem cywilizowanego świata w ogóle?
A więc mamy swojego Sokratesa, tego samego staruszka o wyglądzie satyra, który z dziką przyjemnością i żywą inteligencją wyzywa system na pojedynek. Tyle że ten, wychowany wśród mediów i w kapitalizmie, nie bardzo rozumie kwestię Prawdy czy Cnoty, natomiast jest, jak większość z nas dziś, narcyzem. Podpala więc ten burdel nie w imię Wyższych Celów, ale tak dla jaj. Może nie jest to Sokrates, jakiego nam potrzeba, ale taki, na jakiego zasługujemy. Jest ten nasz Sokrates symptomem spłycenia debaty publicznej, zidiocenia rozdrobnionych mediów, ale także rezultatem wykluczenia z debaty trudnych tematów i niewygodnych grup. Cóż, w końcu koń się budzi niezależnie od tego, czy gryzie go giez cnotliwy, czy cyniczny – i zaczyna rozumieć, że czas na reorganizację stajni, tfu, demokracji.
Może nie jest to Sokrates, jakiego nam potrzeba, ale taki, na jakiego zasługujemy. Jest ten nasz Sokrates symptomem spłycenia debaty publicznej, zidiocenia rozdrobnionych mediów, ale także rezultatem wykluczenia z debaty trudnych tematów i niewygodnych grup