Amerykanie, tak jak i Polacy, poszukują kandydata na prezydenta, który jest konserwatywny i który roztacza wokół siebie aurę paternalizmu i do pewnego stopnia nawet totalitaryzmu, bo to wiąże się z poczuciem porządku i przewidywalności. O tym jak odczytywać wyniki prawyborów w USA mówi dla "DGP" James Petras, profesor socjologii na State University of New York w Binghamton.
James Petras profesor socjologii na State University of New York w Binghamton / Media / mat. prasowe
Eliza Sarnacka-Mahoney: Za nami superwtorek, czyli seria prezydenckich prawyborów w 11 stanach USA. Na pozycji lidera Partii Republikańskiej umocnił się Donald Trump, z kolei wśród demokratów – Hillary Clinton, choć Bernie Sanders jeszcze nie stracił szans. Taki wynik superwtorku skłonił część ekspertów do stwierdzenia, że Ameryka przeżywa właśnie łagodniejszą wersję Rewolucji Francuskiej. Oto społeczne doły dźwigają się z kolan i rzucają się do gardła establishmentowi.
Prof. James Petras: Nie posunąłbym się do tego, by używać słowa „rewolucja”, raczej mamy do czynienia z zaczynem rebelii. O rewolucji moglibyśmy mówić, gdyby na ulicach naszych miast dochodziło do demonstracji. Na dodatek kilka ważnych społecznych ruchów, które mogłyby takiej rewolucji przewodzić, uwiędło i na dobre przeszło do historii, jak choćby Occupy Wall Street. Jednak ruchy te zdołały odcisnąć na społecznej materii piętno i po ich zniknięciu wytworzyła się pustka, a jednocześnie wśród klasy średniej utrzymuje się poczucie rozczarowania, niezadowolenia i strachu. Dlatego elektorat buntuje się i zwraca się ku outsiderom, takim jak Trump czy Sanders.
Ale gospodarka Ameryki wygląda z miesiąca na miesiąc coraz lepiej. Co napędza uczucia rozczarowania i strachu, o których pan mówi?
Przede wszystkim globalizacja, która wywróciła nasz rynek pracy do góry nogami. Jedyny sektor gospodarki, który na niej skorzystał, to branża komputerowa. Czyli Dolina Krzemowa i tamtejsze korporacje. Ale małym i średnim przedsiębiorstwom coraz trudniej konkurować z tanimi azjatyckimi produktami. Do tego pracownicy masowo tracą etaty, bo na ich miejsce można zatrudnić imigrantów z Meksyku. Z badań wynika, że już 40 proc. pracowników w branży budowlanej oraz przemyśle spożywczym to imigranci, w tym nielegalni. Czy pani to sobie wyobraża? Kilkanaście lat temu stawka za godzinę pracy przy taśmie w masarni wynosiła 20 dol., dzisiaj – 9 dol. Za takie pieniądze nie da się przeżyć. Jednocześnie nikt dzisiaj pracownika nie broni. Tylko 7 proc. robotników jest reprezentowanych przez związki. Pracę jest trudniej zdobyć, za to stracić ją z dnia na dzień bez jakiejkolwiek odprawy łatwiej niż kiedykolwiek.
Czy to poczucie niestabilności dotyka jedynie robotników?
Skądże. Pracownicy sektora publicznego od lat są poddawani reformom polegającym głównie na optymalizacji i cięciach finansowych. Spokojnie nie mogą spać też osoby dobrze wykształcone, bo ich posady padają ofiarą outsourcingu czy importu talentów. Jesteśmy np. zalewani zagranicznymi fachowcami z branży IT, którzy godzą się pracować za ułamek pensji Amerykanina. I wreszcie mamy młodych wchodzących w dorosłe życie z tak wielkimi długami zaciągniętymi na edukację, że już na starcie mają związane ręce, jeśli chodzi o inwestowanie w swoje dalsze życie. To wszystko przekłada się na coraz mniejszą mobilność społeczną, która była jednym z najważniejszych i najpiękniejszych wyznaczników amerykańskiej ekonomii. Dzięki niej możliwy był amerykański sen. Bo człowiek pracowity, pomysłowy i przedsiębiorczy wiedział, że ma szanse na awans finansowy i społeczny. Przeciętny Amerykanin ma więc dziś poczucie, że obecny polityczny system kradnie mu szanse na lepsze życie.
Osiem lat temu Barack Obama zdobył Biały Dom, bo udało mu się przekonać elektorat, że jest „nadzieją na zmianę”. I faktycznie kilka zmian udało mu się wprowadzić w życie. Jednak dziś Amerykanie twierdzą, że nie chcą kolejnego Obamy.
Bo Obama okazał się kolejnym, by nie rzec typowym, politykiem establishmentu. Takim samym jak wszyscy. O podwójnej twarzy i stosującym podwójne standardy. Co innego mówił wyborcom, a co innego robił. Nie da się reprezentować interesu publicznego i jednocześnie pracować dla Wall Street. A Waszyngton pracuje dziś dla świata finansów. Cały Waszyngton. Wyborcy mają po dziurki w nosie takiego traktowania. Możemy powiedzieć, że wraz z końcem rządów Obamy umiera koncept polityki osobowości – przeświadczenia, że silna osobowość polityczna jest w stanie osłabić wpływy i siłę naszego sektora finansowego, militarnego, służb specjalnych czy lobby żydowskiego.
Jeśli nie polityka osobowości, to co?
Zastępuje ją koncept polityki klasowej. Bernie Sanders zbudował kampanię na hasłach powrotu do idei państwa egalitarnego, sprawiedliwego dla wszystkich. Nieprzypadkowo więc trafia w gusta klasy robotniczej i ludzi młodych. Z kolei Trumpa popiera klasa średnia, bo z jednej strony atakuje on bogaczy i elity – postrzeganych jako główni wrogowie tej warstwy społecznej – z drugiej jego osobiste bogactwo to symbol sukcesu w klasycznym wydaniu, a więc ukłon w stronę wartości, które tradycyjna Ameryka wyjątkowo ceni. Ponadto bogactwo wydaje się dla wyborcy gwarantem, że Trump nie będzie się musiał nikomu podporządkowywać. Że nie da się kupić.
Ale ze wszystkich kandydatów Trump wzbudza najwięcej kontrowersji. Jak ktoś o poglądach tak skrajnych może cieszyć się tak wielką popularnością?
Akurat Polacy znają odpowiedź na to pytanie, bo przecież niedawno oddaliście władzę w ręce ludzi, którzy używali podobnej retoryki co Trump. Poparcie dla niego to bunt przeciwko efektom polityki neoliberalizmu, która niewiele dała zwykłym zjadaczom chleba, i wyciągnięcie oskarżycielskiego palca w kierunku tych, którzy się na tej polityce dorobili i którzy sprawują władzę. Amerykanie, tak jak i Polacy, desperacko poszukują kandydata, który jest konserwatywny i którego można szanować, który do tego roztacza wokół siebie aurę paternalizmu i do pewnego stopnia nawet totalitaryzmu, bo to wiąże się z poczuciem porządku i przewidywalności. Trump zręcznie manipuluje tęsknotą za przeszłością, tymi jej elementami, które kojarzą się wyborcy z poczuciem stabilności i dobrobytem. Przeciwstawia tę wizję nuworyszom, którzy dorobili się milionów, wykorzystując pracę ciężko pracujących ludzi, tych nigdy niedocenianych i nienagradzanych szaraków.
Ale przecież Trump sam jest nuworyszem. A paternalizm i totalitaryzm też nie należą do kanonu tradycyjnych amerykańskich wartości.
Zgoda, Trump jest nuworyszem, ale każdym swoim słowem podkreśla, że za swój sukces odpowiada wyłącznie sam. I to go upoważnia – w jego własnych oczach – do krytykowania elit, które dorabiają się w sposób szemrany, doprowadzając resztę społeczeństwa do bankructwa. Ale nie mylmy dwóch rzeczy. Trump nie jest przeciwko kapitalizmowi, on obiecuje, że weźmie pod swoje opiekuńcze skrzydła tych, którzy w tym świecie się nie odnajdują. Przemawia do nich, używając słów współczucia i pocieszenia. Już dawno ktoś bardzo trafnie to podsumował, mówiąc: Trump sprawia, że ci bezsilni i których głos był niesłyszalny, znów czują się silni i ważni. Problem, oczywiście, polega na tym, jakiego języka używa do osiągnięcia swojego celu. Jest to język nienawiści, odwetu i pogardy.
Ale program polityczny Trumpa ociera się miejscami o szaleństwo. Amerykanie tego nie widzą?
Trump jest produktem czasów, w których żyjemy. Są to czasy kultu celebrytyzmu i jednostki. Trump zbudował swój polityczny sukces na nieustępliwym, nachalnym kulcie swojej osoby. Mówi tłumom: program to ja. I ludzie to kupują, zakładając, że jeśli wygra, to tak samo jak się teraz promuje, będzie wykorzystywał wszystkie przysługujące mu jako prezydentowi prawa, by wprowadzać zmiany, które zapowiada.
Dożyliśmy czasów, że Amerykanie chcą być rządzeni przez dyktatora?
Aż tak źle na pewno nie będzie, zresztą daleka jeszcze przed nim droga do Białego Domu. Gdyby jednak wygrał, to mielibyśmy całkiem nowe realia w polityce. I nie chodzi tylko o zachowanie i działania samego Trumpa. Po raz pierwszy w historii mielibyśmy prezydenta, z którym nie utożsamia się żadna z partii. Inny bardzo prawdopodobny scenariusz to rozpad Partii Republikańskiej (GOP). Są już tego zresztą pierwsze zwiastuny. Trump otrzymał poparcie od gubernatora New Jersey Chrisa Christie, co było szokiem dla wielu republikańskich notabli. Teraz o ruchach wewnątrz GOP będzie decydowała dynamika dalszej części wyborów – mamy na to określenie bandwagon effect (zasada podczepienia). Im popularniejszy będzie się stawał Trump, tym więcej osób i ugrupowań będzie do niego dołączać. A jego elektorat będzie rósł, bo do obozu Trumpa stopniowo będą przechodzić wyborcy, którzy będą tracić swoich umiarkowanych faworytów, i ci, którzy za nic w świecie nie chcą widzieć w Białym Domu kolejnego Clintona. Republikanie jako ugrupowanie polityczne stoją przed wielkimi wyzwaniami.
Wróćmy do Berniego Sandersa. Młodzież o demokratycznych przekonaniach, zwłaszcza ta dobrze wykształcona, niemal w całości jest pod jego urokiem. Za co go tak kochają?
By zrozumieć tę miłość, musimy spojrzeć na to, jak wygląda stratyfikacja naszego społeczeństwa. Najbardziej negatywne trendy społeczne, zawodowe i finansowe, które spędzają Amerykanom sen z oczu, dotykają najbardziej ludzi poniżej 40. roku życia. Za ich młodego życia doszło do rozwarstwienia dochodów i nierówności społecznej na skalę dotąd nieoglądaną w amerykańskiej historii. 80 proc. ludzi z tego przedziału wiekowego uważa, że bogaci są za bogaci i za bardzo wpływowi. A brak perspektyw na poprawienie własnej sytuacji przekłada się na poczucie coraz silniejszego zakotwiczenia w tej warstwie dochodowej, w której człowiek się urodził lub akurat się znajduje. Współczesny rynek zatrudnienia nawet dla absolwentów uczelni wyższych jest brutalny. Nie daje gwarancji na żadną stabilizację, coraz częściej nie oferuje żadnego spadochronu w postaci choćby ubezpieczenia medycznego. Żadne młode pokolenie w historii nie żyło w tak wielkim strachu o ekonomiczną przyszłość co obecne. Sanders przedstawia dość konkretny plan, jak to zmienić. I naturalnie zbiera też punkty wyłącznie za to, że nie jest Hillary Clinton.
Postępowa młodzież nie chce widzieć w Białym Domu pierwszej w historii prezydentowej?
Chciałaby bardzo, ale nie Hillary. Bo Hillary to establishment, a wyborcy po obu stronach politycznej barykady urządzają właśnie rebelię przeciwko politykom związanym z Wall Street. Hillary jest do tego kojarzona z wojnami w Iraku oraz Afganistanie, wreszcie ma zbyt zażyłe, jak na nerwy młodych amerykańskich demokratów, relacje z premierem Izraela Beniaminem Netanjahu. Nawet młodzi amerykańscy Żydzi zastanawiają się, dlaczego nigdy nie skrytykowała wojennych zbrodni Izraela. Jej stronniczość jest dla nich podejrzana i zwyczajnie niestosowna. Od Hillary, podobnie jak i resztę społeczeństwa, odpycha ich też afera serwerowa. Trudno reagować entuzjastycznie na polityka, byłego szefa Departamentu Stanu, który znajduje się w centrum dochodzenia kryminalnego i od miesięcy szuka sensownych argumentów, by wyjaśnić, dlaczego przechowywał informacje wagi państwowej na trzech prywatnych komputerach.
Jakie znaczenie ma dla młodzieży fakt, że Sanders ma opinię socjalisty?
Pozytywne. Słowo „socjalizm” nie ma już w USA, zwłaszcza w tej grupie wyborczej, tej samej negatywnej konotacji, którą posiadało jeszcze ćwierć wieku temu. Młodzi nie kojarzą socjalizmu ze Związkiem Sowieckim, lecz z państwami zachodniej Europy, w których, tak im się wydaje, żyje się lepiej niż w USA. Zazdroszczą wam m.in. publicznej służby zdrowia, tej zdobyczy wysoko rozwiniętego świata wszędzie prócz Ameryki. Tu dochodzimy do jednego z największych paradoksów rządzących zachowaniami naszego elektoratu. Brzydzimy się wszystkim co państwowe, lecz na pytanie, czy powinno się sprywatyzować Social Security, odpowiednik waszego ZUS, bo przecież wolny rynek gwarantuje efektywniejsze zarządzanie pieniędzmi, to siedem na dziesięć osób, i to w grupie elektoratu republikańskiego, odpowiada, że nigdy w życiu.
Po superwtorku większe powody do radości ma jednak Hillary Clinton niż Bernie Sanders.
Zadecydowały o tym dwa czynniki. Poparcie ludności kolorowej, która jest jej przychylna z tego prostego powodu, że polityczne organizacje ludzi kolorowych bardzo mocno polegają na finansowaniu przez partyjny establishment. A ten, nie jest to przecież dla nikogo tajemnicą, stawia na nią. Po drugie Hillary ma silną bazę wśród klasy średniej na północy. Zresztą prawda jest też taka, że jeśli partia zechce, to partia namaści. Machina partyjna może zrobić Hillary kandydatką do nominacji, stosując jeden nieciekawy trik. Oddając jej głosy megadelegatów. To osoby nominowane na konferencjach partyjnych, nikt ich nie wybiera. Ich liczba nie jest błaha, mówimy o kilku setkach takich delegatów. Jak więc widzimy, proces nominacji po stronie demokratów nie jest zbytnio demokratyczny.
Jeśli doczekamy się finałowego starcia Trump – Hillary, to czego możemy się spodziewać?
Bardzo małego marginesu przewagi u zwycięzcy. Gdyby mnie pani zapytała dwa miesiące temu o to, kto wygra, odpowiedziałbym, że 45. prezydentem USA zostanie Hillary Clinton. Dziś nie można wykluczyć, że w trakcie wyścigu prezydenckiego sąd wyda na nią wyrok. Czy więc prezydentem będzie mogła zostać osoba z przeszłością kryminalną? Z kolei Trump zyska w oczach wyborców, jeśli poprze go więcej republikańskich notabli. Ale najważniejsza lekcja, którą wyciągniemy z tych wyborów, nie będzie jednak miała nic wspólnego z osobą nowego prezydenta, ale z informacją o kondycji amerykańskiego narodu.
Czyli?
Mamy do czynienia z całkiem nowym rodzajem elektoratu. Takiej polaryzacji, tak silnej rebelii przeciwko establishmentowi i status quo nie było od co najmniej pół wieku. Świadczy to o tym, że naród amerykański nie ma już wspólnego zdania na temat kierunku ani polityki krajowej, ani zagranicznej. To z kolei wskazuje, że nie jest organizmem stabilnym i przewidywalnym, a więc łatwym do zarządzania. Politycy powinni wziąć sobie te wszystkie wnioski głęboko do serca.