Zagrożenie ze strony Państwa Islamskiego jest tak duże, że zachodnie mocarstwa zaczęły ponownie rozważać zaangażowanie militarne na północy Afryki. Właściwie już tam walczą żołnierze jednostek specjalnych.
Przerzut – tego słowa używali dotychczas dyplomaci na określenie możliwości powstawania komórek Państwa Islamskiego w innych krajach. I chociaż pojedyncze grupy na całym świecie (m.in. w Afganistanie, Egipcie, Jemenie, Nigerii i na Kaukazie) deklarowały wierność syryjskiej organizacji matce, to żaden z tych przerzutów nie zakończył się takim sukcesem jak w Libii.
Według szacunków Pentagonu islamiści dysponują w kraju siłami liczącymi ok. 6 tys. bojowników. Główną bazą stało się dla nich portowe miasto Syrta. Stąd udało im się rozepchnąć po okolicy, przejmując kontrolę nad 250-kilometrowym pasem wybrzeża. Obecnie głównym celem dżihadystów jest przejęcie infrastruktury naftowej. Kiedy im się to uda, zdobędą stałe źródło finansowania swojej działalności (powielając w ten sposób model, jaki dżihadyści z powodzeniem stosują w Syrii).
Obecność Państwa Islamskiego w Libii stała się na tyle poważna, że zachodnie mocarstwa wróciły do dyskusji nad zastosowaniem opcji militarnej. Amerykańskie, brytyjskie i francuskie lotnictwo przeprowadza nad tym krajem misje rozpoznawcze. Nie dalej jak w niedzielę Amerykanie przeprowadzili udany nalot na konwój, którym według Departamentu Obrony podróżowało 40 bojowników. Na miejscu znajdują się również żołnierze jednostek specjalnych. Francuski dziennik „Le Monde” poinformował w ubiegłym tygodniu, że Paryż prowadzi w Libii tajną wojnę. Prezydent Francois Hollande zaordynował wysłanie do kraju żołnierzy sił specjalnych, a także komandosów podległych francuskiemu wywiadowi DGSE. Część miała zostać zakwaterowana w bazie na północy Nigru, tuż przy granicy z Libią. Część trafiła na wybrzeże Morza Śródziemnego w charakterze doradców wojskowych i szkoleniowców.
Z punktu widzenia Państwa Islamskiego Libia to niezwykle łakomy kąsek. Po pierwsze, sytuacja jest niemal identyczna jak w Syrii. Państwo targane wewnętrznym konfliktem dwóch stron o władzę daje doskonałą możliwość zastosowania w praktyce zasady „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Po drugie, zarówno Syria, jak i Libia dysponują zasobami ropy naftowej, co w przypadku przejęcia kluczowej infrastruktury daje możliwość finansowania bieżącej działalności. Po trzecie, przejęcie kontroli nad częścią kraju zapewni schronienie wszystkim bojownikom, którzy chcieliby uciec z Syrii i Iraku – gdyby zaszła taka konieczność. Niemałe znaczenie ma przy tym położenie kraju – znacznie bliżej jest do Europy. Daje ono również możliwość eksportu dżihadu do sąsiednich państw: Tunezji, Algierii, Nigru, Czadu, Sudanu i Egiptu.
Zachodnie mocarstwa mają świadomość, że – podobnie jak w Syrii – kluczowe dla pokonania dżihadystów jest uformowanie rządu jedności narodowej. Tylko to pozwoli wypełnić próżnię, jaka powstała w wyniku walki o władzę między dwoma ośrodkami – jednym z siedzibą w Tobruku (wspieranym przez Zachód) i drugim z siedzibą w Trypolisie. Jak na razie strony nie są w stanie porozumieć się co do składu nowego rządu; jedną z kluczowych kwestii spornych pozostaje m.in. dowództwo nad siłami zbrojnymi. Jednak nawet ten wstępny sukces polityczny może się nie przełożyć w prosty sposób na intensyfikację działań przeciw Państwu Islamskiemu.
Taką opinię wyraził w ubiegłym tygodniu na forum Parlamentu Europejskiego specjalny wysłannik Organizacji Narodów Zjednoczonych w Libii Martin Kobler (odpowiedzialny za mediację między stronami w kwestii powołania nowego rządu). Przestrzegał on eurodeputowanych przed zmuszaniem nowego libijskiego rządu do poparcia obcej interwencji przeciw Państwu Islamskiemu. Jego zdaniem osłabi to w oczach Libijczyków i tak rachityczny mandat, jakim na początku będzie dysponować nowy gabinet. Podobnego zdania jest włoska minister obrony Roberta Pinotti. W wywiadzie udzielonym telewizji Canale 5 mówiła, że zbrojna interwencja Zachodu spowoduje tylko wzrost popularności islamistów. Podobnego zdania musi też być Paryż, skoro po publikacji materiału dotyczącego obecności francuskich komandosów w Libii przez „Le Monde” minister obrony Jean-Yves Le Drian miał wszcząć dochodzenie w sprawie przecieku.
Włoski rząd może się też obawiać losu swoich naftowych interesów w Libii, którym z pewnością nie pomogłyby antyzachodnie sentymenty wśród lokalnej ludności. Przed upadkiem Muammara al-Kaddafiego Libia wydobywała 1,6 mln baryłek ropy dziennie. Wartość ta obecnie spadła do ok. 400 tys. baryłek dziennie; to jednak oznacza, że kraj znajdujący się w stanie wojny domowej produkuje dziennie tyle czarnego złota, ile Syria w czasach pokoju poprzedzających arabską wiosnę.

Drugi front kryzysu migracyjnego

Jeśli konflikt z Państwem Islamskim w Libii się zaogni, może się to przyczynić do większej liczby imigrantów starających się przedostać z tego kraju do Włoch. Tymczasem sytuacja staje się coraz bardziej napięta na szlaku bałkańskim, który podczas kryzysu migracyjnego pełnił funkcję głównej drogi tranzytowej dla uchodźców z Bliskiego Wschodu. Wczoraj migranci koczujący na granicy grecko-macedońskiej staranowali stalowe ogrodzenie oddzielające oba kraje. W stronę macedońskiej policji posypały się kamienie; funkcjonariusze odpowiedzieli, wystrzeliwując naboje z gazem łzawiącym. Sytuacja na szlaku bałkańskim zrobiła się napięta, odkąd Austria zdecydowała się wprowadzić dzienny limit przyjęć migrantów – zaledwie 80 osób. To spowodowało efekt domina i ograniczenia w przepuszczaniu przez granicę w innych krajach. Własne ograniczenia krótko po Austrii wprowadziła Macedonia, nie wpuszczając obywateli afgańskich. W efekcie według rządu w Atenach w Grecji jest teraz uwięzionych ok. 22 tys. migrantów. Część z nich zakwaterowano tymczasowo w nieużywanych obiektach wybudowanych z okazji igrzysk olimpijskich w 2004 r. Na skutek braku skoordynowanej polityki migracyjnej na szczeblu europejskim sprawy w swoje ręce postanowili wziąć Austriacy. Nie tylko wbrew intencjom Berlina wprowadzili dzienny limit przyjęć, lecz także postanowili we własnym zakresie koordynować działania antykryzysowe z państwami bałkańskimi. Rząd w Atenach obawia się, że w kraju wybuchnie kryzys humanitarny. Kanclerz Angela Merkel w wywiadzie udzielonym w weekend uspokajała, że nie po to w 2015 r. walczyła o utrzymanie Grecji w strefie euro, żeby teraz pozwolić krajowi pogrążyć się w chaosie.