Musimy wymazać tego Wałęsę z naszej historii. To nasz wyrzut sumienia. Do szewskiej pasji doprowadza nas myśl, że to on, wraz z garstką niezłomnych, miałby nie poddać się beznadziei lat 80. i chłopskim sprytem, przebłyskami politycznego geniuszu i zrządzeniem losu rozegrać najważniejszą bitwę naszej ostatniej historii.
Jego arogancja i egocentryzm wciąż nam o tym przypominają. Dziś wolelibyśmy pamiętać, że to my, naród, obaliliśmy komunę. Podczas gdy naród robił wtedy w porty ze strachu, wycierając sobie gębę frazesami o bezpieczeństwie i trosce o rodzinę. Byle się nie wychylić.
Współpracował, to prawie pewne. Podpisał papier, spotykał się, pewnie chlapał na lewo i prawo, jak to on, zawsze szybciej mówi, niż myśli. Dokumenty z szafy Kiszczaka obejmują lata 1970–1976, ten okres mamy udokumentowany. Choć on sam twierdzi, że nigdy nie donosił, pewne jest, że kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa były. Ale co zdarzyło się dalej? Owo „dalej” jest tu najistotniejsze, jest sednem problemu, kto by sobie zajmował głowę czasami Gierka, gdy tu idzie o Walkę (uwielbiamy słowa z dużej litery, więc się dostosowuję).
Powtarzamy, że gdyby przeprosił, ukorzył się, wyjaśnił i poprosił o przebaczenie, tobyśmy wybaczyli. Zrozumieli. Naprawdę? To by zamknęło temat? Tylko tyle? Niedoczekanie. Przecież nie bez powodu donosicielstwo obwołaliśmy grzechem najcięższym z ciężkich, z którego nikt, nawet sam papież, nie rozgrzeszy, bo jego władza tam nie sięga. Tylko nasza, PiS-owska.
Nie ma większych grzechów niż donoszenie? A co z jawną współpracą z komunistami i przynależnością do partii? Przecież te setki tysięcy własną gębą dawały świadectwo komunistycznej prawdzie, firmowały ten parszywy ustrój i robiły wiele złego, by go utrzymać przy życiu. Nie tylko wierchuszka, wisząca na moskiewskiej klamce, ale tysiące partyjnych bonzów mniejszego i większego kalibru, szefowie POP-ów (podstawowej organizacji partyjnej), członkowie egzekutyw. Ich rozgrzeszyliśmy. Same Wallenrody. A jeśli nie Wallenrody, to przecież takie były czasy, okoliczności, wydarzenia, trzeba było jakoś się ustawić, zapewnić byt, taki system... Tłumaczeń bez liku. A donosiciel? Jego okoliczności, system, wydarzenia i troska o byt nie rozgrzeszają. On to robił z najniższych pobudek. Dla zysku. Z zemsty. W żadnym razie pod przymusem, jak my. Przymus by go tłumaczył, a nic tłumaczyć go nie może.
Dziwna to hierarchia. Ale nieprzypadkowa.
Zróbmy najpierw małe ćwiczenia z logiki.
Pierwsze. Teza: Lech Wałęsa niczego nie podpisał, a ujawnione akta to esbecka fałszywka.
Wątpliwości: Po co w takim razie generał Kiszczak trzymał je w domu aż do śmierci? Po co napisał w niewysłanym nigdy liście z 1996 r. do szefa Archiwum Akt Nowych (ujawnionym dopiero teraz), że prosi o ich opublikowanie dopiero pięć lat po śmierci noblisty? Zemsta zza grobu? Tak był pewien, że są idealnie podrobione? Przecież, cokolwiek by mówić, to inteligentny człowiek był, miał świadomość, że technika nie stoi w miejscu, jeśli nie za pięć, to za dwadzieścia lat będzie można fałszerstwo wykryć.
Wniosek: To się kupy nie trzyma. Akta muszą być prawdziwe.
Ćwiczenie drugie. Teza: Akta są prawdziwe, Wałęsa w latach 1970–1976 współpracował z SB. Kiszczak i jego środowisko zrobiło z nich użytek w czasach przełomu, szantażując Wałęsę i wpływając na negocjacje przy Okrągłym Stole tak, by osiągnąć pożądany efekt. Oraz później, gdy Wałęsa został prezydentem.
Wątpliwości: Jeśli Kiszczak wykorzystał akta w latach 90., dlaczego nie zrobił tego w czasach Solidarności, gdy komuniści walczyli o przeżycie? Po co stan wojenny, skoro mieli bombę atomową, którą mogli załatwić Wałęsę i całą Solidarność, odbierając jej moralną wiarygodność? Albo podczas internowania Wałęsy w Arłamowie w stanie wojennym, gdy reżim Jaruzelskiego wszelkimi dostępnymi metodami próbował zmusić przewodniczącego Solidarności do współpracy? Tamta walka była mniej istotna? Kiszczak i spółka myśleli już wtedy o Okrągłym Stole, upadku komunizmu i podziale łupów?
Wniosek: To się kupy nie trzyma. Akta są fałszywe, podrobiono je w latach 80., próbując zablokować przyznanie Nagrody Nobla.
Ćwiczenie trzecie. Teza: Wałęsa był agentem SB od początku lat 70. do końca komuny. Podpisał zobowiązanie, donosił, brał pieniądze. Nie zerwał współpracy. Strajki w Stoczni w 1980 r. były inspirowane przez komunistów, a Wałęsa wykonywał tam zlecone przez nich zadania. Po wprowadzeniu stanu wojennego działał na ich rzecz, nie Solidarności. Okrągły Stół był od początku do końca zaprogramowany przez komunistów, rząd Mazowieckiego i prezydentura Wałęsy także.
Wątpliwości: Ale wynikiem tych zdarzeń jest wyprowadzenie radzieckich wojsk z Polski, nasza obecność w NATO i Unii Europejskiej, wolny rynek i mniejsza lub większa (niepotrzebne skreślić) niepodległość. Co by oznaczało, że komuniści przy pomocy Wałęsy wprowadzili w Polsce demokrację.
Wniosek: No to się dopiero kupy nie trzyma. Wałęsa nie współpracował w komunistami w latach 80.
Jak się Państwu podobają te ćwiczenia? Każdej z tych tez można bronić i każdą obalić. Bo poruszamy się w obrębie interpretacji, nie faktów. Te nie mają tu większego znaczenia.
Tak z ręką na sercu – czy ujawnienie zawartości szafy Kiszczaka i dokumentów dowodzących współpracy przywódcy Solidarności z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa zmieniło waszą opinię o samym Wałęsie? Było tak, że wcześniej docenialiście jego rolę w obaleniu komunizmu, a teraz uwierzyliście, że to wszystko komusze fałszerstwo i spisek w Magdalence? Albo odwrotnie – do tej pory uważaliście go za ostatnią szumowinę, wyniesioną zrządzeniem losu na piedestał, a teraz otworzyły wam się oczy i zrozumieliście, że to tylko polityczna gra w symbole, że to Kaczyński z Dudą i Macierewiczem próbują przywłaszczyć sobie cudze zasługi, wymachując esbeckimi fałszywkami i grzmiąc o niesprawiedliwości historii?
Zmieniło?
No właśnie.
W tej sprawie idzie o pamięć, nie o prawdę. Albo raczej: jeśli o prawdę, to tylko naszą. Przypisywanie tak wielkiej historycznej roli Lechowi Wałęsie drażni nas, bo obnaża naszą małość z przeszłości.
Jak napisał jeden z forumowiczów portalu Gazeta.pl pod tekstem o teczkach: „A ty co zrobiłeś dla wolności w PRL-u? Płakałeś, bo nie było Teleranka?”. Chcemy myśleć o sobie jako o wielkim narodzie, który bez jednego wystrzału obalił komunizm, ale rzeczywistość jest bardziej złożona. W 1980 i 1981 r. były nas miliony, to prawda, bo poszliśmy tłumem za tymi, którzy wykonali pierwszy krok. Ale gdy Jaruzelski w grudniu 1981 r. wyprowadził czołgi na ulice, została garstka. Dziś skłócona, wtedy goniła resztkami nadziei. To jej historia przyznała rację. My, naród, dostosowaliśmy się do okoliczności. Mamy tę umiejętność we krwi, wyssaliśmy z mlekiem matki Polki. Spędzaliśmy całe dnie w kolejkach, żebraliśmy o przydział na mieszkania, zbyt pochłonięci trudami codzienności, by walczyć. Daliśmy się stłamsić i tego stłamszenia bardzo się dziś wstydzimy.
Bardzo chcemy napisać tę historię na nowo. Wałęsa nam tu bruździ. Jeśli na jednej szali jest naród niezłomnych, a na drugiej niewykształcony elektryk, wybór jest oczywisty. Dlatego ta jego donosicielska przeszłość jest nam bardzo na rękę. Jak donosił, znaczy, że się ubrudził. Nie święty. A co to za bohater, jak ze skazą. Widać, że nie nasz.
W tej wersji rzeczywistości miejsce Wałęsy jest w ostatnim kręgu piekła, gdzie Dante umieścił Judasza oraz Brutusa i Kasjusza, zdrajców Cezara. Najnikczemniejszych z nikczemnych. Nic go nie tłumaczy. My, naród, oczywiście lądujemy w niebie, choć powinniśmy obok, w kręgu przedostatnim. Tam, gdzie hipokryci.
Na to wszystko nakłada się narracja polityczna. Dwa obozy, które nie mają prawie żadnych punktów stycznych: ani wspólnych wartości, ani historii, ani przyszłości. Oba sfrustrowane. Obóz narodowy przeszłością, bo wiadomo, że gdyby nie niecne knowania, byłaby lepsza, obóz modernizatorów teraźniejszością i przyszłością, bo wkurza go myśl, że może być gorszego sortu, czy to w kraju, czy w Europie. Jedno tylko je łączy – niechęć do kompromisu. Tu podział jest prosty: wyrzucasz Wałęsę z obrzydzeniem na śmietnik historii, jesteś obrońca prawdy i sprawiedliwości. Nie potępiasz w czambuł, szukasz usprawiedliwień i doceniasz zasługi, toś relatywista, dno moralne, obrońca złoczyńców i zdrajców. Aspekt moralny jest tu kluczowy, bo wskazuje, po której stronie są dobrzy, po której źli. Moralny znaczy gorszy. Nie musi mieć takich praw jak my.
Jeszcze kilka lat temu to był konflikt elit. Tłukły się one w gazetach, telewizorach i internecie, wyzywały od najgorszych, a społeczeństwo przyglądało im się z lekkim niedowierzaniem i większym obrzydzeniem. Dziś, po Smoleńsku, wojna zeszła na dół. Ojcowie wyklinają córki, bo te nienawidzą PiS, synowie przestają odwiedzać rodziców, bo do furii doprowadza ich wzmianka o zamachu. Gdy jedni klęczą przed Jarosławem Kaczyńskim, inni na niego plują. Bracia zrywają ze sobą kontakty, bo ważniejszy jest stosunek do III RP niż więzy krwi. Wojna polsko-polska w pełnym rozkwicie.
Ten konflikt musi wybuchnąć. Obozy patrzą na siebie z taką nienawiścią, że nie mają już ani ochoty, ani potrzeby, by rozmawiać. Mniejsza lub większa tragedia spowoduje, że rzucą się sobie do gardeł. To nieprawda, że w tak jednorodnym społeczeństwie jak nasze brakuje wyraźnej linii podziału. Ideologia to wielka namiętność. Wystarczy iskra, wtedy ci jeszcze niezaangażowani będą musieli się opowiedzieć po jednej ze stron. To nie będzie Majdan, bo my nie występujemy przeciw władzy. Występujemy przeciwko sobie.
Dla jednych Wałęsa to symbol nadziei, walki i niezłomności, dla drugich degrengolady i upadku. Każda strona chce go tylko dla siebie. Nie potrafi i nie chce się dzielić.
Bruździ nam ten Wałęsa, bo pokazuje, jacy jesteśmy pogmatwani. Kluczył, szedł krok do przodu i dwa w tył, przegrywał. Po co nam taka historia? Zbyt jest prozaiczna i bliska życiu, a my zwykłego życia nie cenimy, my w porywach gustujemy i w zrywach. W bajkach i spiskach. To Merkel z Putinem ustalili zamach w Smoleńsku, a Tusk to parafował. To nam pasuje, bo myśl, że samolot spadł przez bałagan i niekompetencję, niepolska jest zupełnie. W przenośni i dosłownie.
To się nie skończy. Nawet gdy już Wałęsy zabraknie, wciąż się będziemy o niego kłócić. Zbyt ważny był i zbyt wielki miał wpływ. A gdy już ustalimy i zapiszemy, że to 40 milionów Polaków obaliło komunizm, a nie garstka niezłomnych, gdy oczyścimy swoją pogmatwaną duszę z niestosownych wspomnień i wstydu, prawda będzie jedna i nieskazitelna. Taka, którą lubimy najbardziej. Bajka.
W wydanej w 2001 r. powieści Yanna Martela „Życie Pi” ocalały z katastrofy morskiej tytułowy bohater przez kilka miesięcy dryfuje po ocenie w szalupie ratunkowej z tygrysem bengalskim. Jego i drapieżnika łączy dziwna więź i to dzięki niej udaje im się przeżyć. Fascynująca to historia, choć wielce nieprawdopodobna. Ale na końcu Pi opowiada alternatywną wersję wydarzeń, w której ocalali z katastrofy rozbitkowie zabijają się nawzajem i zjadają, byle przeżyć.
Kluczowe pytanie tej powieści brzmi: w którą wersję wolisz wierzyć?
Nie ma większych grzechów niż donoszenie? A co z jawną współpracą z komunistami i przynależnością do partii? Przecież te setki tysięcy własną gębą dawały świadectwo komunistycznej prawdzie, firmowały ten parszywy ustrój i robiły wiele złego, by go utrzymać przy życiu. Partyjni bonzowie mniejszego i większego kalibru, szefowie POP-ów, członkowie egzekutyw. Ich rozgrzeszyliśmy. Same Wallenrody.