Nie zrozumiesz drugiego człowieka w pełni, dopóki nie spojrzysz na rzeczy z jego punktu widzenia – dopóki nie wciśniesz się w jego skórę i tak odziany nie przejdziesz się po świecie” – powiedział kiedyś największy autorytet moralny Ameryki. Czyli kto, zapytacie, Thomas Jefferson? A może Martin Luther King Jr.? Otóż nie, z nimi jest taki problem, że istnieli naprawdę, więc na pewno mieli coś za uszami. Taki prezydent Jefferson, na przykład, dlaczego nie obalił niewolnictwa? Czyż King nie dopuszczał się plagiatów; czy nie był niepoprawnym kobieciarzem? No właśnie. A autorytet, o którym mowa, został jakieś pół wieku temu, specjalnie w celu bycia moralnym autorytetem, wykuty w spiżu, a właściwie opisany na kartach książki, co – zważywszy na ostateczny i niezmienny wymiar wszelkiego druku – miało uodpornić go na zrzucenie z piedestału. Książkę napisała Harper Lee, tytuł tej książki to „Zabić drozda”, a moralny bohater nazywał się Atticus Finch.

Ach, Atticus. Mieszkaniec amerykańskiego Południa lat 30., prawnik, ojciec samotnie wychowujący dzieci. Jego córka Jean Louise, znana jako Smyk, narratorka, naiwnymi oczami obserwuje segregację i systemową niesprawiedliwość rasową w miasteczku Maycomb. Powiedzieć, że czarni mają tam gorzej, to mało – powieść dzieje się jakieś 20 lat przed tym, jak bohaterska Rosa Parks odmówiła ustąpienia miejsca w autobusie białemu pasażerowi. Czarnymi pomiatają, czarnych wykorzystują, sądy skazują czarnych za przestępstwa białych. Na szczęście jest Atticus. Jedyny, który widzi jasno poprzez mgłę nawyku społecznego i rozumie spiżową naturę sprawiedliwości. Gdy Tom Robinson, czarny mieszkaniec Maycomb, zostaje bezpodstawnie oskarżony o gwałt na białej dziewczynie, Atticus podejmuje się jego obrony. To oczywiście walka z wiatrakami, zupełnie jakby Atticus chciał się domagać sprawiedliwości od aparatu bezpieczeństwa w PRL-u. Biała ława przysięgłych z miejsca potwierdza wyssaną z palca wersję białego oskarżyciela, a biały sędzia potwierdza wyrok uderzeniem białego młotka. Ale przynajmniej byliśmy właśnie świadkami odwagi, wielkości ducha i tego, że Prawda prześwieca nawet przez sypane latami hałdy fałszu.
Inne cytaty, które Atticus wprowadził do codziennego języka, to na przykład: „Odwaga to nie mężczyzna z bronią w ręku” czy „Jest rzecz, która nie słucha się głosu większości: sumienie”. Liczba prawników, którzy poszli w zawód zainspirowani Atticusem: setki tysięcy („W kręgach prawniczych – pisze literaturoznawczyni Alice Petry – Atticus stał się czymś w rodzaju bohatera ludu; traktuje się go zupełnie, jakby faktycznie istniał”). Liczba Amerykanów, którzy czytali o Atticusie: wszyscy, oprócz tych, którzy w ósmej klasie chadzali na wagary. Liczba kobiet, które wzdychały do Atticusa pod postacią Gregory’ego Pecka ze słynnej ekranizacji: mniej więcej taka sama jak liczba mężczyzn, którzy chcieli zostać Atticusem, gdy w końcu kiedyś dorosną.
Nagle – świst!, jakby powiedział Tuwim, chcąc zaznaczyć nagły zwrot akcji, bo oto otworzyła się szafa Kiszczaka i z zaciśniętych kurczowo rąk umierającej Harper Lee, w sposób wskazujący na pewne nadużycia moralne i generalną chęć zysku, wyciągnięto maszynopis innej powieści, o tytule „Idź, ustaw wartownika”. A w „Wartowniku” ten sam Atticus Finch, do którego jednym głosem wzdychali prawnicy, rodzice, moraliści, prawicowi piewcy siły charakteru i lewicowi sympatycy ruchu praw obywatelskich, ma o 20 lat więcej i jest – tu właśnie rzeczony świst – białym supremacjonistą. O zgrozo! Odwiedzająca ojca, dorosła już Smyk, wychowana przecież przez Atticusa, jakiego wszyscy znamy, doznaje ciężkiego szoku, gdy wśród jego szpargałów znajduje ulotkę zatytułowaną „Czarna plaga”. Dobrze, że nie nakrywa go w białym kapturze i z pochodnią. Atticus 20 lat później uważa, że czarni na prawa obywatelskie gotowi nie są i że przyznanie im ich zrujnuje Amerykę.
Nie da się chyba zrozumieć, jak ciężkim ciosem dla popkulturowej świadomości amerykańskiej jest duchowa detronizacja Atticusa Fincha. Atticus miał wiele funkcji: dla czarnych był zaufanym świadkiem opresji, dla białych wzorem „dobrego białego”, dla wszystkich naraz moralnym kompasem. Dość powiedzieć, że pewna para, która nazwała syna „Atticus” w nadziei na charakterologiczne bingo przez imienną osmozę, zdecydowała się pozwać wydawcę „Wartownika” za straty moralne. A że „Wartownik” literacko nie dorasta „Drozdowi” do pięt, niezadowoleni z obrotu sprawy są nawet krytycy, których przecież na co dzień nic nie podnieca tak bardzo, jak „odbrązawianie”, „demitologizacja” i „wielowymiarowość”.
Co robić, jak dawać na imię dzieciom? Nie wiadomo, bo jak się okazuje, już nawet fikcyjność w tym pełnym zwrotów akcji kosmosie nie jest w stanie zabezpieczyć człowiekowi miejsca na piedestale. Wokół jak muchy giną kolejne drozdy, symbole niewinności. Ale nie dajmy się skołować. Co z tego, że stary i niewiele wart maszynopis, którego autorka zresztą nie chciała publikować, opisuje starcze zdziczenie Atticusa i jego niemożność zaakceptowania społecznych zmian? Czy naprawdę przekreśla to jego bohaterską i twardą obronę Toma Robinsona, prawość jego młodości, moc moralnego wychowania Smyka – Smyka, która dzięki swojemu młodemu ojcu jest w stanie oburzyć się na swojego starego ojca? Czy dziecko o imieniu Atticus nie ma już wyjścia i musi zostać rasistowskim bucem? Czy należy natychmiast zmienić nazwę lotniska im. Atticusa Fincha? Przepraszam, zagalopowałam się.
Profesor Michael Eric Dyson, autor głośnej „odbrązawiającej” biografii Martina Luthera Kinga Jr., pisze tak: „Jeśli będziemy się zwodzić, że nasi liderzy, a nawet nasi bohaterowie, nigdy nie upadli, to pozbawimy się potężnej w swej sile lekcji o tym, jak się dąży do dojrzałości moralnej”. Dlatego Smyk tak naprawdę dojrzewa dopiero wtedy, gdy odjeżdżając z domu, przy końcu „Wartownika” jednak przebacza ojcu rasiście. Zakładać spiżowość ojca, złościć się i tupać, gdy ten spiż się kruszy – to wszystko obrona przed dojrzewaniem, próba uniknięcia odpowiedzialności za własną moralność. A przecież to nie ojciec jest strażnikiem jej charakteru, ona tym strażnikiem musi być sama. I jakkolwiek niewdzięczne byłoby to zadanie, pomóc w nim może jedynie trzeźwe spojrzenie na jego duszę, spojrzenie krytyczne, ale takie, które nie przekreśli tego, co jej dał. Bohater nie musi być ze spiżu.
A ja bym jeszcze chciała dołożyć: „Nie zrozumiesz drugiego człowieka w pełni, dopóki nie wciśniesz się w jego skórę i tak odziany nie przejdziesz się po świecie”. Kto z nas miałby siłę, by nawet na starość nie pozwolić sobie przesiąknąć toksyczną atmosferą Południa, skażonego systemową nienawiścią rasową, niech pierwszy rzuci czym tam chce, najlepiej jakąś teczką.