Kim jest David Cameron? Premierem Wielkiej Brytanii, zwycięzcą trudnej reelekcji, politykiem zdecydowanym i sprawnie rozgrywającym swoich oponentów, zwolennikiem większej integracji na Wyspach, ale niekoniecznie w ramach projektu europejskiego, partnerem Unii i USA w „wojnie z terroryzmem” i projektów dalszej współpracy gospodarczej i obronnej. Ale czy jest sojusznikiem Polski? Na to pytanie musi odpowiedzieć sobie dziś przede wszystkim premier Beata Szydło.
Politycy prawicy i konserwatywna część opinii publicznej próbują sami siebie i nas – trochę na wyrost – przekonać o tym, że sojusz jest możliwy, a między Warszawą (i stolicami Grupy Wyszehradzkiej) a Londynem da się utworzyć alternatywną oś Unii, konkurencyjną wobec tej między Paryżem a Berlinem. To jednak mocno lukrowana wizja. Różnice między interesami i polityką Partii Konserwatywnej w Wielkiej Brytanii oraz Prawa i Sprawiedliwości w Polsce są liczniejsze niż punkty wspólne. I powinno być to widoczne niezależnie od ideowych sympatii. Dla trzeźwych obserwatorów w Polsce, i na lewicy, i prawicy, jasne jest, że ewentualny sojusz może być co najwyżej doraźny. I długotrwale wcale nie musi nam się opłacać kształtowanie polityki zagranicznej pod chwilową przyjaźń z Cameronem, a na złość Angeli Merkel. Na czym więc miałby się oprzeć i czemu służyć taki sojusz?

Mało wspólnego

Łatwiej być może zacząć od tego, co Polskę pod rządami PiS i Wielką Brytanię drugiej kadencji gabinetu torysów rzeczywiście łączy. Obie partie należą do tej samej politycznej rodziny – na prawo od europejskiego centrum i chadecji, gdzie Prawo i Sprawiedliwość znalazło się w dość naturalny sposób, a torysi przesunęli. W europarlamencie oznacza to przynależność do grupy Konserwatystów i Reformatorów (ECR), której przewodzi polityk partii Camerona, Syed Kamall. To on bronił rządu Beaty Szydło i krzywił się na wszystkie możliwe sposoby, gdy retoryczne szarże przeciwko polskiemu rządowi podejmował liberał Guy Verhofstadt. Trzecią co do wielkości frakcję charakteryzuje – wspólne dla PiS-u i Torysów – chłodne nastawienie wobec eurokratów, zdecydowanie piętnują przede wszystkim zbyt dużą ich zdaniem kompetencję UE do ingerowania w sprawy rozstrzygane przez rządy i parlamenty narodowe krajów członkowskich. Często odbijają piłkę w stronę Francji, a przede wszystkim Niemiec. Polska i Wielka Brytania na europejskiej arenie wyrażają podobnie krytyczne opinie o projekcie relokacji uchodźców i systemie kwotowym – negatywne nastawienie do pomysłu w ogóle łączy europejską prawicę w niechęci do Angeli Merkel. PiS i torysi mówią: „Uchodźcy, owszem, ale na naszych zasadach, według naszych kryteriów i dobrowolnych planach opracowywanych na krajowym poziomie”. David Cameron podkreśla, że Wielka Brytania już przyjęła tysiące uchodźców z Syrii; Beata Szydło ogranicza się do deklaracji, że dochowa zobowiązań poprzedniego rządu. Retorycznie może Cameron nie porusza się w rejestrze Witolda Waszczykowskiego, ale i Anglikowi zdarza się zagrzmieć o „chmarach imigrantów”.
Na arenie krajowej Cameron szczególnie bezpardonowo obchodzi się z aktualnym liderem lewicowej opozycji Jeremym Corbynem. Ostatnio właśnie w kwestii imigrantów i uchodźców: podczas debaty parlamentarnej Cameron zarzucił Corbynowi, że ten pojechał do Calais – gdzie setki uchodźców i migrantów koczują na granicy francusko-brytyjskiej, próbując się przedostać do Zjednoczonego Królestwa – i „obiecał bandzie imigrantów, że wszyscy mogą przyjechać do Wielkiej Brytanii”. Przy innej okazji stwierdził zaś, że lider opozycji jest „zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego”. Standardem zaś jest też obwinianie za wszystkie bolączki brytyjskiej gospodarki i budżetu poprzedników, choć ci nie rządzą już od dobrych kilku lat. Tyrady delegitymizujące opozycję, szczególnie tę z lewej strony parlamentu, muszą brzmieć znajomo dla polityków PiS, którzy podobną retorykę także wynoszą na europejską arenę.
Ale i tak najważniejszy wspólny front obu partii dotyczy Unii – Bruksela powinna przestać się wtrącać w krajowe sprawy, porzucić mrzonki o wielkich wspólnych projektach (poza wspólnym rynkiem) i odstąpić od zapisanej w traktatach „głębszej integracji”, a już szczególnie na podstawie wspólnej waluty, której nie życzą sobie ani na Downing Street, ani w Alejach Ujazdowskich. Poza tym punkty wspólne to już w większości symbolika i historia – bitwa o Anglię, Enigma, rząd polski na uchodźstwie.

Cameron mówi: prywatyzować

Co w praktyce rządy Polski i Wielkiej Brytanii oddala od siebie nawzajem? Przede wszystkim realne interesy. Główna sprawa, która może poróżnić polityków w Warszawie i Londynie, jest bardzo konkretna – możliwość pobierania zasiłków przez imigrantów z UE na Wyspach. David Cameron chce ich ograniczenia, a umożliwienie mu tego przez Unię uznaje za jeden z najważniejszych celów do osiągnięcia przed referendum w sprawie wyjścia lub pozostania Wielkiej Brytanii w strukturach europejskich, które odbędzie się najprawdopodobniej w przyszłym roku. Polacy są jednak bardzo liczni wśród migrantów zarobkowych do Wielkiej Brytanii i ważną grupą wyborców dla każdej partii w kraju. Beata Szydło w każdym prawie wystąpieniu podkreśla, że dobro i bezpieczeństwo Polaków jest dla niej najważniejsze, zarówno w kraju, jak i poza granicami. W poprzek tym deklaracjom byłoby ułatwienie Cameronowi negocjacji z UE, dzięki którym będzie mógł on odebrać prawa do zasiłku – świadczenia wedle założeń projektu będzie można otrzymywać dopiero w piątym roku pracy na Wyspach – dziesiątkom czy setkom tysięcy obywateli i obywatelek naszego kraju mieszkającym w Anglii. Krytycyzm, jaki spadł na ministra Waszczykowskiego za „sprzedanie Polaków za bazy NATO” – co rzekomo ma zrobić polski rząd – dobrze pokazuje, jakiego rodzaju dylemat ma tu premier Szydło.
Nawet jeśli jakimś salomonowym sposobem uda się w tej kwestii Polsce sytuację wygrać, to pozostaje wiele innych spraw, począwszy od odmiennych wizji gospodarki. Cameron i torysi jasno opowiadają się za Transatlantyckim Partnerstwem Inwestycyjno-Handlowym (TTIP) między Unią a Stanami – wielką umową, która ma znieść bariery celne, ułatwić dostęp do rynków zbytu producentom po obu stronach oceanu i otworzyć rynek zamówień publicznych, a także wynieść kontrowersyjny system arbitrażu państwo–firma na unijny poziom. Politycy liberalni w większości krajów Europy i USA zdają się przekonani, tak jak przekonana była Platforma Obywatelska, ale akurat politycy Prawa i Sprawiedliwości wyrażali w przeszłości wobec umowy swój sceptycyzm. W Polsce, także po stronie konserwatywnej, nie brakuje głosów, które podkreślają, że akurat gospodarki słabsze, skrępowane choćby większymi kosztami energii i mniejszą zdolnością ekspansji, mogą wcale nie wygrać na ogólnoeuropejskiej, negocjowanej w Brukseli, umowie z Waszyngtonem.
Nawet optymistycznie do umowy nastawiony minister w rządzie Ewy Kopacz, Rafał Trzaskowski, podkreślał, że wielkie polskie branże – cementowa, chemiczna, drobiowa – będą potrzebowały okresów przejściowych i początkowych udogodnień, by nie przegrać z amerykańską konkurencją. Wielka Brytania ma natomiast w TTIP wielki interes i jest – bez znaczenia z Polską czy bez – za jak największym zbliżeniem obu rynków. Gdyby tylko Amerykanie się zgodzili, Cameron byłby prawdopodobnie za umową bilateralną Wielkiej Brytanii z USA, bez Unii w ogóle. Także w sprawie roli banków i instytucji finansowych inny interes ma Cameron, a o innych celach mówi Prawo i Sprawiedliwość. Brytyjscy konserwatyści chcą w oczywisty sposób wzmocnić rolę londyńskiego City, ekspansja sektora finansowego jest w interesie torysów, zdanie Prawa i Sprawiedliwości o zagranicznych bankach i kapitale jest dokładnie odwrotne. Brytyjczycy chcieliby mniejszego budżetu UE, w interesie Polski jest, aby był on jak największy. Prywatyzacja usług publicznych i europejskie reguły dotyczące niedozwolonej pomocy spółkom publicznym? Cameron mówi „prywatyzować”, PiS – przynajmniej na poziomie deklaracji – jest przeciwny prywatyzacjom, a Beata Szydło obiecała górnikom, że nie zlikwiduje ani jednej kopalni.
Jest coś jeszcze, co jasno różni Camerona i Szydło: wartości. Jedna i druga partia inaczej rozumieją swoje zobowiązania wobec tradycji i idei, a rozdźwięk między pojęciem prawicowości w Polsce i Wielkiej Brytanii dobrze unaoczniają słowa angielskiego premiera: „Nie popieram małżeństw gejowskich pomimo bycia konserwatystą. Popieram je dlatego, że jestem konserwatystą”. W swoim głośnym wystąpieniu w połowie pierwszej kadencji powiedział, że konserwatyści wierzą w silniejsze więzy, w przysięgę małżeńską i przywiązanie, a do tego równość – i dlatego jako konserwatysta popiera małżeństwa osób tej samej płci. Dla wielu osób polskiej prawicy oznaczało to po prostu zdradę, a słowa Camerona sprowokowały do pytań, czy w zachodniej Europie konserwatyzm jeszcze w ogóle istnieje. Dziś oczywiście to nie związki partnerskie będą wyznaczały linię porozumienia między rządami, ale i o tych słowach Camerona warto pamiętać, gdy szuka się naturalnych obszarów zgodności na prawicy. Tych wcale nie ma aż tak wiele, jak chcieliby zwolennicy „nowej, zreformowanej Europy”. I nie wiadomo, czy na wspólnych kurtuazyjnych rozmowach o Dywizjonie 303 uda się je zbudować.

Oś niechęci

Bo ta nowa oś między Londynem i Warszawą mogłaby się tak naprawdę oprzeć tylko na wspólnie wyznawanej niechęci: do Angeli Merkel i Berlina, do Brukseli i eurokratów, do imigrantów i uchodźców. Byłby to, owszem, całkiem funkcjonalny pomysł, ale zbudowany właściwie wyłącznie na zgodności co do tego, czego w Europie i u siebie, na krajowym podwórku, nie chcemy. Co potencjalnie udałoby się osiągnąć? Być może ograniczenie lub wycofanie się Europy z planu relokacji uchodźców – ten jednak na razie i tak nie działa. Może udałoby się skuteczniej zawalczyć o bazy NATO, ale to i tak sprawa w toku, a jej rozstrzygnięcie zależy tyleż od Camerona, co pozostałych NATO-wskich partnerów: USA, ale także Niemiec. Czy można by dzięki wspieraniu Camerona uzyskać coś więcej gospodarczo albo na polu energetyki czy handlu? Nic, czego Polska nie próbowałaby już z innymi krajami, nic, czego spokojnie, za dużo mniej, nie udałoby się ustalić z Niemcami. Na końcu tej drogi – wspólnie z Cameronem z dala od Berlina – nie czeka żaden skarb, nikt na Downing Street nie zdeponował hojnych prezentów dla Polski, już prędzej Brytyjczycy będą licytowali w dół, nie w górę. A Polska przecież i tak jest pierwszym krajem Grupy Wyszehradzkiej, do której Cameron udaje się na rozmowy. Nawet ten sojusz nie jest oparty na relacjach między Polską i Wielką Brytanią, ale raczej Europą Wschodnią, którą dla powodzenia swoich planów Cameron i tak traktuje en bloc.
Niewiele jednak – poza zaspokojonym poczuciem dumy części polityków – dobrego dla Polski wynikłoby ze ziszczenia planów tak „zreformowanej” Europy. W wyścigu egoizmów i tak zwycięzcą byłaby Wielka Brytania, której zdolności do prowadzenia autonomicznej polityki w każdym z obszarów – od obronności po imigrację – są po prostu większe. A i spojrzenie na faktyczne uwarunkowania naszej pozycji w Europie powinno ochłodzić entuzjazm wobec osi Londyn – Warszawa. Czy się to Prawu i Sprawiedliwości podoba, czy nie, to Niemcy są głównym partnerem gospodarczym Polski w UE, to polityka spójności i inwestycje unijne były najważniejszym bodźcem rozwojowym dla naszego kraju w ostatnich latach, to kolejne – owszem, niedoskonałe – plany dalszego zacieśniania Unii pozwalały nam skorelować nasz interes z ruchami silniejszych partnerów. Polska próbująca dogadywać się z – to najgorszy z możliwych scenariuszy – wychodzącą z UE Wielką Brytanią będzie w oczach Londynu nie w pierwszym i nie drugim, ale dalekim szeregu partnerem do budowy nowych relacji w dużo bardziej pokawałkowanym pejzażu interesów. Nawet jeśli oba rządy chcą mniej Unii, to w swojej wizji Unii mniejszej i zreformowanej według konserwatywnych standardów różnią się diametralnie. I, mimo wielkich ambicji, raczej nie wydaje się, żeby Polska miała sobie dzięki temu poradzić lepiej. Obie konserwatywne partie stać dziś na przyjaźń, ale Polska zapłaci za nią większą cenę. A jeśli jeszcze ma być to przyjaźń na złość innym, to jest to sojusz na granicy absurdu.
Politycy prawicy i konserwatywna część opinii publicznej próbują sami siebie i nas – trochę na wyrost – przekonać, że między Warszawą a Londynem da się utworzyć alternatywną oś Unii, konkurencyjną wobec tej między Paryżem a Berlinem. To jednak mocno lukrowana wizja