„E-learning” to słowo wytrych: gigantyczny rynek klientów, usługa tańsza od świadczonej przez stulecia, dostępna w każdym miejscu na globie – byleby było podpięte do sieci. Ale w świecie edukacji online kryje się tak wiele pułapek, że na dłuższą metę mogą one podciąć cały ten rozkwitający rynek. Kto da więcej? Analitycy z firm badawczych rywalizują na prognozy dla rynku edukacji online.
W połowie ubiegłego roku eksperci Global Industry Analysts zapowiadali, że w tym roku wartość branży „cyfrowej edukacji” sięgnie 107 mld dol. Krok dalej – w tym przypadku warta prawie 60 mld – zrobili specjaliści z Market Research Store. W opublikowanym we wrześniu raporcie „Global E-Learning Market Outlook (2014–2022)” ocenili, że już w ubiegłym roku branża była warta 165 mld dol. A to dopiero początek, bo kwota ta ma rosnąć przeciętnie o 5,08 proc. rocznie, by finalnie osiągnąć 243,8 mld dol. w 2022 r. I już jeden na ośmiu chętnych do zdobycia tytułu MBA rozważa kształcenie online.
Nic więc dziwnego, że na firmy z tej branży inwestorzy chętnie łożą pieniądze. Jeden z pionierów tego rynku – Lynda.com, posiadający w tej chwili ponad 4 tys. kursów edukacyjnych, które tworzy ponad 100 tys. klipów wideo – dwa lata temu zdobył od inwestorów 103 mln dol. (18 lat po powstaniu), a wiosną 2015 r. został przejęty przez LinkedIn, portal społecznościowy dla profesjonalistów. Za, bagatela, półtora miliarda dolarów. W zeszłym roku podobny portal – Pluralsight – błyskawicznie wyprzedawał kolejne emisje akcji, do dziś uzbierał od funduszy venture ponad 169 mln dol. I znowuż nie ma tu zaskoczenia: firma uznawana jest za jedną z najszybciej rozwijających się w Stanach Zjednoczonych, zatrudnia – jeśli można to tak nazwać – 600 „prelegentów”, z reguły ekspertów w swoich dziedzinach, którzy nagrali dla niej ok. 4 tys. kursów, a dostęp do serwisu wykupiło ok. 6 tys. przedsiębiorstw i 750 tys. klientów indywidualnych.
Największe rynki dla tej branży to Stany Zjednoczone i Indie. Ale i Polska goni za tymi trendami: zgodnie z opublikowanym w zeszłym roku badaniem Fundacji Obserwatorium Zarządzania nastąpił skokowy wzrost zainteresowania profesjonalnymi szkoleniami online: w 2012 r. do takiej formy dokształcania pracowników przyznawało się 32 proc. ankietowanych firm, rok później było to już 65 proc. 48 proc. korzystało z webinariów, 41 proc. – z innych form szkoleń e-learningowych.
To skala makro. W skali mikro Anthony Green codziennie o wpół do ósmej rano siada przed laptopem ustawionym na kuchennym stole. Po wypiciu porannej kawy łączy się przez Skype’a z dziećmi topowych amerykańskich biznesmenów, by szlifować z nimi angielski i matematykę na egzaminy SAT i ACT. Trzeba się sporo namęczyć, nastolatka trudno zagonić do nauki, a Green w końcu obiecuje na swojej witrynie konkretne wyniki testów. Dlatego też nalega, żeby każda sesja tych cyfrowych korepetycji trwała co najmniej półtorej godziny. Stawka za każde 90 minut – 1500 dol.
Jak wypas, to umiarkowany
Tyle dobrych wieści. Bo im bardziej świat skłania się ku tańszej i wygodniejszej metodzie zdobywania kwalifikacji, tym lepiej widać jej słabe strony. Pierwsze ciosy na branżę e-learningu spadają ze strony naukowców.
– Uczeniu online nieodłącznie towarzyszą wyzwania związane z utrzymaniem zaangażowania ucznia – kwituje Brian Gill, współautor badania „National Study of Online Charter Schools” przeprowadzonego przez naukowców uniwersytetów w Waszyngtonie, Stanforda (ten drugi słynie skądinąd z eksperymentów z e-learningiem) oraz grupy Mathematica Policy Research. Autorzy badania zajęli się niezależnymi szkołami finansowanymi ze środków publicznych, tzw. charter schools. Od kilkunastu lat koncepcja tego typu niezależnych placówek mających zapełniać luki w amerykańskim – i nie tylko – systemie edukacyjnym przenosi się do internetu. Na amerykańskim rynku edukacyjnym z usług wirtualnych charter schools korzysta już ok. 200 tys. dzieci – i choć uczniowie nie płacą za zajęcia, to koszty funkcjonowania takich placówek sumują się w 39 mln dol. Wspomniane badania nie pozostawiają wątpliwości: do pewnego stopnia są to pieniądze wrzucone w błoto. – Uczniowie tych szkół mają wyraźnie słabsze wyniki akademickie – jednoznacznie podsumowują przeprowadzone w 17 stanach USA badania ich autorzy. Jedynie w 2 proc. takich e-placówek odnotowano wyniki przewyższające szkoły z realu. W dziedzinie matematyki wszystkie szkoły online wypadły słabiej od swoich niecyfrowych odpowiedników, w 88 proc. znacznie słabiej.
W nieco łagodniejszy sposób sekundują amerykańskim naukowcom specjaliści OECD. W sygnowanym przez specjalistów tej organizacji studium z dużą ostrożnością potraktowano postępującą technicyzację szkół. – W komputeryzacji szkół pokładamy zbyt wiele fałszywych nadziei – kwituje szef pionu badań edukacyjnych OECD i koordynator słynnego testu PISA Andreas Schleicher. Jak podkreśla, w testach PISA badających umiejętności 15-latków nie widać żadnej przewagi uczniów ze szkół bardziej skomputeryzowanych od konkurencji. Ba, zdaniem części badaczy komputery napędzają wręcz zjawiska negatywne: rozpraszają uwagę i służą do łatwego przepisywania prac domowych z internetu. A kto poszukiwał w sieci odpowiedzi na pytania typu „wymień substancje higroskopijne”, wie, że internet dostarcza pod tym względem wyjątkowo wielu, kompletnie mylnych, odpowiedzi.
Dlatego też Schleicher do entuzjastów komputerów nie należy. – Gdy spojrzymy na systemy edukacji o najlepszych wynikach, jak te w Azji Wschodniej, przekonamy się, że są one bardzo ostrożne we wprowadzaniu nowych technologii do klas – podkreśla. – Uczniowie, którzy często używają tabletów czy komputerów, radzą sobie gorzej od tych, którzy sięgają po te urządzenia w umiarkowany sposób – dodaje. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że umiarkowanie oznacza tu raz – dwa razy w tygodniu – uczniowie, którzy w taki sposób korzystają z technologii, wypadają lepiej od tych, którzy z nich nie korzystają lub robią to rzadko. Innymi słowy, komputery w szkole dają może większą szansę na lepsze wykształcenie dziecka – ale nie tak wielką, jak mogłoby się wydawać. W siedmiu krajach o największym „usieciowieniu” zajęć szkolnych znalazły się trzy – Australia, Nowa Zelandia i Szwecja – w których mocno pogorszyły się wyniki nauczania rodzimego języka, a także trzy, w których doszło do stagnacji: Hiszpania, Norwegia i Dania.
Z trendem na niepohamowane unowocześnienie szkół trudno jednak walczyć: nauczyciele chcą mieć większe możliwości korzystania z multimediów – w nadziei na przykucie uwagi uczniów, a czasem i po to, by złapać chwilę oddechu w czasie lekcji; szkoły zabiegają o uwagę i sympatię rodziców, traktując nowinki technologiczne jako atut w tym konkursie; rządy zabiegają o wyborców, dofinansowując modernizację i cyfryzację szkół; firmy wreszcie zabiegają o ten rynek, bo trudno o lepszego klienta w hurcie niż szkoły. Globalne roczne wydatki sektora edukacyjnego na technologiczne nowinki sięgają 90 mld dol.
Najsłabsze ogniwo: człowiek
Na coś takiego instytucja o takiej pozycji jak Goldman Sachs nie mogła sobie pozwolić. Firma, która jest chętnie umieszczana w centrum najmroczniejszych teorii spiskowych, w listopadzie przyznała, że musiała wyrzucić 20 początkujących analityków finansowych. Nie chodziło tym razem o ryzykowne inwestowanie pieniędzy klientów ani tworzenie jakichś oszukańczych narzędzi finansowych. Adepci zawodu bankiera oszukiwali na testach.
W lecie Goldman Sachs postanowił sprawdzić w nowojorskich biurach stan wiedzy o firmie i świecie finansów u świeżo zatrudnionych – z pensją 85 tys. dol. rocznie – absolwentów najlepszych amerykańskich uczelni. Kandydaci do zawodu finansisty przeszli wcześniej serię kursów (również online) wtajemniczających ich w realia Goldman Sachs, a także opowiadających o meandrach zawodu. Kilka dni przed testem jego uczestnicy otrzymali jeszcze komplet materiałów do powtórki. Żeby zdać, należało uzyskać 70 na 100 punktów; kto testu nie zaliczył, dostawał szansę zdawania w następnym terminie. Nad przeprowadzeniem testu miała czuwać zewnętrzna firma, ale sprzęt, z którego mogli korzystać uczestnicy, należał już do banku.
I wyniki testu wypadły całkiem nieźle. Gorzej z analizą sprzętu, z którego korzystali uczestnicy. Jak się okazało, spora grupa szukała odpowiedzi nawet na najbanalniejsze pytania w Google. Szokujące, tym bardziej że o posadę analityka w Goldman Sachs w ubiegłym roku ubiegało się 43 tys. chętnych (na 1900 wakatów).
Tu właśnie tkwi kolejny haczyk. Słabości edukacji online nie są wielką tajemnicą – do najpowszechniejszych należy brak kontroli nad procesem uczenia się i jego skutkami; brak elastyczności w podejściu do ucznia – jednym wystarczy przeczytanie odpowiedniego tekstu, inni potrzebują rozmowy albo ilustracji; izolacja sprowadzająca się do tego, że nauczyciel przygotowuje wideo w godzinach pracy, a uczący się oglądają je po godzinach, co zmniejsza zainteresowanie i motywację do przyswajania wiedzy; bariery technologiczne wynikające z tego, że niektóre pomoce naukowe mogą być oparte na programach, do których uczeń nie ma dostępu lub nie są one dostosowane do urządzenia, jakie posiada; na koniec dochodzą też „kompetencje komputerowe” – uczący się może mieć sprzęt i wymagane oprogramowanie, ale to nie znaczy, że umie skorzystać z wszystkich możliwości, jakie one dają.
Ale najsłabszym ogniwem pozostaje człowiek. – Wiele osób oszukuje troszkę – twierdzi David Pritchard, fizyk z Massachusetts Institute of Technology. – Ale jest też ta mała grupka, która oszukuje bardzo – dorzuca. Bernard Bull z Concordia University Wisconsin idzie krok dalej. – W przypadku uczniów, którzy studiują online, rośnie prawdopodobieństwo oszukiwania – mówi. Wśród ankietowanych przez niego studentów aż 40 proc. przyznawało, że oszukuje na ćwiczeniach prowadzonych w sieci, a tylko 13 proc. ujawniło, że kombinuje podczas zajęć w uczelnianych salach.
Wbrew pozorom nie jest to problem banalny. Gdyby e-learning sprowadzał się do efemerycznych uczelni egzystujących wyłącznie w sieci, łatwo byłoby oddzielić ziarna od plew. Ale kursy online uruchamiają zarówno firmy krzaki, jak i renomowane uczelnie. Edukacyjne propozycje niektórych start-upów nie ustępują w niczym zajęciom szacownych profesorów, a z kolei internetowa oferta niektórych poważnych szkół woła o pomstę do nieba. Koniec końców, nad całym sektorem edukacyjnym zaczynają się zbierać ciemne chmury: tłum chętnych do nauki, przynajmniej na Zachodzie (również w Polsce), stopniowo rzednie, a uczelnie – zwłaszcza prywatne – próbując przyciągać klientów, coraz bardziej obniżają wymagania. Do tego pracodawcy coraz częściej muszą mierzyć się z dyplomami lub certyfikatami placówek edukacyjnych, o których słyszą po raz pierwszy. Dyplom prestiżowej uczelni przestaje być przepustką do dobrej pracy.
Być może dlatego w listopadzie studenci Uniwersytetu Harvarda, po raz pierwszy w dziejach tej uczelni, złożyli uroczystą przysięgę, zgodnie z którą nie będą oszukiwać i ściągać na egzaminach, nie będą fałszować wyników badań, a także dopuszczać się plagiatów. Dekadę czy dwie temu taka przysięga zostałaby pewnie uznana za absurd – po co obiecywać coś, co wydaje się oczywistością?
Wielka afera
– Gościmy jedną z najbardziej renomowanych uczelni świata. Bądź częścią Newford University, by szybować po niebie doskonałości – fraza, którą efektownie podsumowany został spot reklamowy, w języku angielskim jest nieco bardziej znośna. Ale i tak blednie przy sieciowym imperium Newford University i wielu pokrewnych edukacyjnych przedsięwzięć powiązanych z tą uczelnią: 370 witryn, YouTube pełen entuzjastycznych opowieści studentów i wykładowców, klipy reklamowe na stronach internetowych CNN, w którymś z materiałów reklamowych migają certyfikaty z podpisem samego sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego.
Wszystkie drogi w tym labiryncie edukacyjnych obietnic wiodą do Karaczi w Pakistanie, choć żeby za nimi pójść, trzeba śledzić komputerowe numery IP. To właśnie tam swoją siedzibę miała firma z branży IT, Axact – od czasu do czasu, owszem, handlująca oprogramowaniem. Przeważnie jednak fabrykująca dyplomy zaświadczające zdobycie wykształcenia wyższego. Wśród 2 tys. pracowników przedsiębiorstwa kluczową siłą roboczą byli telemarketerzy zajmujący się obsługą infolinii, których numery były rozsiane po tych witrynach. I zgodnie z relacją dziennikarzy gazety „The New York Times” nad tym imperium nigdy nie zachodziło słońce.
Owszem, telemarketerzy byli przygotowani na to, że zadzwoni ktoś szukający wykształcenia. Wtedy zaoferują mu dostępne online kursy i zapewnią jakiś rodzaj prostego egzaminu, złudzenie realnych studiów. Ale można to ominąć, bowiem wielu dzwoniących doskonale zdawało sobie sprawę, że tak Newford University, jak i dyplomy z Karaczi to lipa. Ba, ponoć bywało i tak, że marketer z Pakistanu przekonywał rozmówcę, iż jego życiowe doświadczenie jest równoważne uniwersyteckiej edukacji i w zasadzie dyplom otrzyma z marszu. Poza uczelnią chętni mogli zabiegać o świadectwa szkół językowych, dokumenty fałszywych instytucji badawczych, w ofercie była też kancelaria prawna.
Po publikacjiw amerykańskim dzienniku w Pakistanie zawrzało. Po kilku dniach aresztowano prezesa Axactu, po kilku tygodniach kilkunastu menedżerów, po kilku miesiącach firmę zamknięto i skonfiskowano jej majątek. A było co konfiskować: Axact na lewych dyplomach zarabiał prawdopodobnie kilka milionów dolarów miesięcznie. Problem raczej w tym, że gdyby nie publikacja – którą „The New York Times” dał na pierwszą stronę i która odbiła się echem na całym świecie – na działania Pakistańczyków nikt nie zwracałby większej uwagi. Tak przynajmniej było przez kilka ostatnich lat, kiedy to szef firmy obiecywał, że wykształci za darmo 10 mln pakistańskich dzieci.
Axact był pod każdym względem rekordzistą – ale nie wyjątkiem. „Kopalnie dyplomów” bez większych kłopotów funkcjonują na całym świecie. A naiwni trafiają się wszędzie: choćby Diane Cerulli, 59-letnia Amerykanka z Matawan w stanie Nowy Jork. Cerulli przez całe życie „diagnozowała” bóle i choroby znajomych, doradzając, jak i czym je leczyć. Gdy trafiła do niej oferta zdobycia wykształcenia medycznego poprzez wypełnienie testu opartego na „życiowych doświadczeniach”, chętnie skorzystała. Na koniec otrzymała list z Belford University: „Teraz jesteś już doktorem. Dyplomy i dokumenty zostaną ci wysłane w momencie opłacenia sumy 1400 dol.”. – Zrobiłam to. Powiedziano mi, że teraz mogę przyjmować pacjentów i przepisywać leki – przyznawała Cerulli.
Od tamtej pory w sieci zaroiło się od podobnych ofert. Amerykanie publikują listy fałszywych instytucji certyfikujących, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich pojawiła się czarna lista uczelni, Polacy bez większych kłopotów mogą otrzymać podrobiony dyplom którejś z uczelni. „Wykonujemy je na papierze pochodzącym z tej samej introligatorni, w której zaopatrują się prawie wszystkie polskie szkoły. Papier ma znak wodny, specjalne włókna zabezpieczające, niewidoczne w świetle dziennym i aktywne w świetle UV, zabezpieczenia chemiczne zapobiegające próbom usuwania lub przerabiania treści” – zachwalali fałszerze w korespondencji z dziennikarką portalu NaTemat.pl. Oczywiście na odpowiedni dokument trzeba było zaczekać tydzień czy dwa i wysupłać ok. 2 tys. zł.
Eksperci radzą, żeby przed podjęciem decyzji o kształceniu się w jakiejś sieciowej placówce sprawdzić, czy jest akredytowana. Nazwa może się świetnie kojarzyć – i tak ma być, oszuści bowiem często dobierają nazwy tak, by tylko detal różnił ją od istniejących placówek edukacyjnych. Światełko ostrzegawcze powinno się zapalać, gdy jakaś instytucja edukacyjna obiecuje szybką i łatwą naukę, oraz jeśli nie dostrzeżemy na stronach takiej placówki zaplecza naukowego – pod postacią wsparcia technicznego, a przynajmniej biblioteki. Podobnie, jeśli jedynym sposobem na kontakt z „uczelnią” są wyłącznie adresy e-mail czy telefony. Sygnałem, że dzieje się coś niedobrego, są też agresywność telemarketerów – którzy zaczynają intensywnie dzwonić, gdy ktoś tylko przejawi zainteresowanie podjęciem nauki – i mnogość przedpłat, wychodzących poza bieżący kurs czy semestr.
Jak długo te rady zachowają aktualność, trudno powiedzieć. Popularność e-kształcenia jest stosunkowo świeżej daty, podobnie też nowością są oszuści, którzy próbują na niej żerować. I tak samo jak cała branża będzie ewoluować, tak zmieniać się będą jej słabe punkty i szukający naiwnych oszuści. Byle tylko nauka nie poszła w las.
Gdyby e-learning sprowadzał się do uczelni egzystujących wyłącznie w sieci, łatwo byłoby oddzielić ziarna od plew. Ale kursy online uruchamiają zarówno firmy krzaki, jak i renomowane uczelnie. Edukacyjne propozycje niektórych start-upów nie ustępują w niczym zajęciom szacownych profesorów, a z kolei internetowa oferta niektórych poważnych szkół woła o pomstę do nieba