O tym, że ekonomista musi mieć świadomość, że zalecenia dotyczące polityki gospodarczej wymagają refleksji na temat ideału społecznego, który chcielibyśmy osiągnąć
Harry Brighouse profesor filozofii na Uniwersytecie Wisconsin w Madison, w Polsce ukazała się jego książka „Sprawiedliwość” (Wydawnictwo Sic!, 2007) / Dziennik Gazeta Prawna
Ma pan wśród przyjaciół ekonomistów?
Tak się składa, że wielu.
Zastanawiam się, czy filozof, który pisze o tym, że sprawiedliwość nakłada na państwo moralny obowiązek zmniejszania nierówności, może dziś zgadzać się w czymś z ekonomistą wolnorynkowcem?
Z tym bywa różnie. Na pewno zgadzamy się, że aby dyskutować o tym, co jest sprawiedliwe, musimy najpierw zrozumieć, jak działa gospodarka rynkowa i jaki wpływ mają na nią regulacje. Ale już niekoniecznie zgadzamy się w kwestii tego, że ekonomia wymaga również myślenia o tym, które działania są nie tylko efektywne, lecz także społecznie sprawiedliwe.
Architekt naszej transformacji gospodarczej prof. Leszek Balcerowicz uważa, że sprawiedliwość społeczna to slogan przywoływany jedynie po to, aby uzasadniać stały rozrost państwa.
Nie ma racji. Każdy ekonomista ma pogląd na to, jaki jest sprawiedliwy podział dóbr i dochodów w państwie oraz jak powinny być rozłożone ciężary społeczne. Czy prof. Balcerowicz tego chce, czy nie, nawet po to, aby zagwarantować ochronę praw własności, przestrzeganie umów czy przeciwdziałać nadmiernej monopolizacji rynku – a to przecież fundamenty współczesnej gospodarki rynkowej – potrzebna jest jakaś forma redystrybucji bogactwa.
Balcerowicz pewnie by się pod tym nie podpisał.
Mogę więc się tylko domyślać, że jego koncepcja sprawiedliwości sprowadza się do przekonania, że sprawiedliwe jest to, co jest wynikiem rynkowej alokacji w warunkach wolnej konkurencji. Rząd nie powinien zaś robić nic ponad to, co jest potrzebne do zapewnienia efektywnego działania rynku. Bardzo często słyszę od liberałów, że interwencjonizm państwowy przyczynia się do pogorszenia sytuacji najbiedniejszych. Ostatnio powtarza się to ciągle w dyskusji o podniesieniu płacy minimalnej. Tak czy inaczej, za tym argumentem stoi założenie, że społeczeństwo powinno troszczyć się o osoby najmniej uprzywilejowane. Gospodarczy liberałowie dzielą więc z socjaldemokratami pewne poglądy na temat sprawiedliwości społecznej. Natomiast diametralnie różnią się w kwestii tego, jaką rolę ma w tym do odegrania państwo.
Czyli nie ma sporu o to, czy sprawiedliwość społeczna ma znaczenie, a jedynie o poziom redystrybucji dochodu narodowego i cele, którym ma ona służyć?
Zgadza się. Debata na temat moralnych obowiązków państwa toczy się w kulturze Zachodu od przeszło 500 lat. W tradycji anglosaskiej, znanej mi najlepiej, na dobre rozpoczyna się w XIV w. wraz z pojawieniem się lollardów, ruchu politycznego i religijnego, którego członkowie wierzyli, że Bóg przekazał ludziom Ziemię we wspólne posiadanie, dlatego wszyscy mają do niej takie samo prawo niezależnie od pochodzenia i statusu społecznego. A to oznacza, że własność ziemska powinna być rozdzielona między obywatelami po równo. Do XVII w., pod wpływem protestanckich interpretacji chrześcijaństwa, już w całej Europie intelektualiści zaczęli postrzegać nierówności jako moralną niesprawiedliwość, która wymaga interwencji ze strony władz państwowych. I w zasadzie do czasu Marksa tego rodzaju myślenie zawsze wywodzono z Ewangelii.
Jak więc doszło do tego, że współczesne teorie gospodarcze całkowicie zerwały z refleksją na temat sprawiedliwości?
Wraz z rozwojem nauk empirycznych oraz udoskonaleniem metod badawczych ekonomia stawała się dyscypliną coraz mniej opartą na spekulacji. Ale tak na dobrą sprawę dopiero pod koniec XIX w. uniezależniła się od filozofii. Adam Smith, powszechnie uważany za pioniera teorii kapitału i wolnej konkurencji, z wykształcenia był przecież filozofem moralnym, który nie kwestionował tego, że rząd powinien interweniować tam, gdzie mechanizmy wolnorynkowe zawodzą. Dotyczyło to zwłaszcza osób biednych i społecznie upośledzonych. Podobny sposób myślenia można znaleźć u Johna Stuarta Milla czy nawet jeszcze Johna Maynarda Keynesa. Współczesna makroekonomia koncentruje się natomiast na opisie i zrozumieniu zjawisk gospodarczych, powstrzymując się od wydawania ocen, które rozwiązania są dobre, sprawiedliwe czy bardziej wartościowe niż inne.
Ale przecież efektywność czy wydajność, czyli to, co ekonomiści cenią najbardziej, to też wartości. Tyle że mierzalne.
Ależ oczywiście. W ekonomię jak w każdą naukę społeczną wpisanych jest wiele sądów wartościujących – konkretnie założeń na temat celów polityki gospodarczej. Jedno z nich to właśnie przekonanie, że efektywność jest ważniejsza niż wszelkie inne wartości. Albo założenie, że naszym celem jest dążenie do maksymalnego spełnienia naszych indywidualnych preferencji. Jest to niedorzeczne, bo żadna rozsądna osoba w rzeczywistości tak nie myśli. Choćby dlatego, że niektórzy z nas uznają za wartościowe preferencje, których zaspokojenie byłoby szkodliwe dla ich samych bądź dla innych. Ekonomiści, przyjmując teoretyczne przesłanki dotyczącego tego, co jest dla ludzi ważne, w pewnym sensie uprawiają filozofię. Tyle że robią to bardzo nieudolnie, bo pewne twierdzenia akceptują z góry, jakby nie było potrzeby ich uzasadniania.
Czasem sprawia to wrażenie, jakby uprawiali nauki ścisłe.
A tak nie jest. Dlatego właśnie podziwiam ekonomistów, którzy rozumieją relacje między swoją dyscypliną a filozofią. I mają świadomość, że zalecenia dotyczące polityki gospodarczej wymagają refleksji na temat ideału społecznego, który chcielibyśmy osiągnąć. Nawet w koncepcje tak ortodoksyjnego liberała gospodarczego jak Milton Friedman wbudowana jest bardzo jasna moralna wizja tego, jakie wartości powinny być podstawą porządku społecznego i gospodarczego. Z drugiej strony mamy dziś Thomasa Piketty’ego, który też doskonale zdaje sobie sprawę, że ekonomiści, jeśli chcą mieć wpływ na debatę publiczną, nie mogą uniknąć odpowiedzi na pytanie o to, jak powinien wyglądać sprawiedliwy podział dóbr i ciężarów społecznych.
I jak sam na nie odpowiada?
W zasadzie wszystkie recepty Piketty’ego na ogromny wzrost nierówności w społeczeństwach zachodnich są zgodne z duchem niezwykle wpływowej koncepcji sprawiedliwości stworzonej przed ponad 40 laty przez amerykańskiego filozofa polityki Johna Rawlsa. Do dziś jego teoria pozostaje głównym punktem odniesienia we wszystkich akademickich dyskusjach na temat moralnych obowiązków państwa wobec obywateli.
Dlaczego jest tak wpływowa?
W I połowie XX w. rygorystyczne myślenie o kwestiach moralnych, takich jak sprawiedliwość, było kompletnie zdyskredytowane. Stało się to za sprawą dwóch dominujących wtedy w filozofii nurtów intelektualnych. Jeden z nich to marksizm, który utrzymywał, że dylematy moralne w rzeczywistości nie istnieją, a sprawiedliwość to produkt ideologii burżuazyjnej, koncepcja służąca jedynie usprawiedliwieniu władzy klasy panującej i ucisku mas. Drugi nurt to pozytywizm logiczny, który odrzucał wszystko, co nie mogło być potwierdzone przez dane empiryczne. Dlatego cała filozofia moralna to takie bezsensowne spekulacje. Rawls znalazł metody i narzędzia, które pozwoliły filozofom znowu rozważać problemy moralne w sposób skrupulatny i systematyczny.
Co zaproponował?
Rawls nie tylko w sposób wszechstronny odpowiada na pytanie, jak powinno być zorganizowane sprawiedliwe społeczeństwo, lecz przede wszystkim dochodzi do tej wiedzy za pomocą nowatorskiej metody. Określa ją mianem „sytuacji pierwotnej”. Stanowi ona swego rodzaju eksperyment myślowy. Rawls wychodzi z założenia, że aby ustalić, jaki byłby sprawiedliwy podział dóbr w społeczeństwie, musimy najpierw odrzucić wszystko, co wiemy na swój temat, łącznie z tym, co mogłoby przynieść nam w tej chwili największe korzyści.
Jak to zrobić?
Każe nam zatem wyobrazić sobie hipotetyczną sytuację, w której członkowie społeczeństwa zbierają się wspólnie, aby przedyskutować, jakie zasady powinny rządzić życiem zbiorowym. Nie znają jednak swojej klasy społecznej, płci, rasy, talentów, poziomu intelektu czy wyglądu. Innymi słowy, nie mają pojęcia o tych wszystkich cechach, z którymi się rodzimy, a które w zwykłych warunkach mogą decydować o tym, że mają przewagę nad innymi. W zasadzie wiedzą jedynie, że są racjonalni i równi. Rawls nazywa to „zasłoną niewiedzy”. Jego zdaniem tylko z takiej perspektywy, kiedy nie wiemy, co leżałoby w naszym interesie własnym, możemy wspólnie uzgodnić zasady sprawiedliwego rozdziału dóbr, które nie będą nikogo uprzywilejowywać już na samym starcie. Albo inaczej: zasady, które zapewnią wszystkim równe szanse życiowe.
Jaki jest jednak sens wyobrażania sobie, że nie znamy naszej płci czy statusu społecznego, skoro to one decydują o tym, że jesteśmy takimi, a nie innymi osobami?
Jasne, ale to nie pomoże nam ustalić, jaka dystrybucja dóbr jest sprawiedliwa. Chodzi o stworzenie hipotetycznej sytuacji, w której osoby utalentowane, urodzone w bogatych rodzinach czy atrakcyjne fizycznie nie mogłyby powiedzieć, że chciałyby żyć w społeczeństwie najlepiej nagradzającym ich cechy i zdolności. W innym wypadku nie doszlibyśmy do żadnego konsensusu, bo każdy przecież wolałby, żeby sprawiedliwe było to, co służy jego własnym interesom. Jeśli natomiast chcemy wziąć pod uwagę interesy wszystkich członków społeczeństwa, musimy pominąć to, co mogłoby nam dać lepszą pozycję przetargową.
Potocznie, gdy myślimy o sprawiedliwości, kojarzymy ją z nagradzaniem za osiągnięcia. Uważamy, że ci, którzy odnoszą największe sukcesy, powinni być najlepiej wynagradzani lub cieszyć się największym prestiżem społecznym.
Rawls nie zgadza się z takim podejściem. Po pierwsze nie zrobiliśmy nic, aby zasłużyć sobie na urodzenie się w zamożnej rodzinie czy na swoje wrodzone zdolności. To przypadek. Po drugie społeczeństwo, którego jesteśmy członkami, wpływa na to, jakie cechy czy talenty są cenione. Proszę sobie wyobrazić, że ma pani zdolności matematyczne. Gdyby żyła pani w średniowiecznej Europie, pani talent poszedłby na marne. W takim społeczeństwie nie byłoby z niego żadnego pożytku, a pani nie odniosłaby z tego tytułu żadnych korzyści. Ale przyjmijmy, że żyje pani we współczesnych Stanach Zjednoczonych, gdzie osoby uzdolnione matematycznie są bardzo pożądane na rynku pracy i zarabiają niewyobrażalne pieniądze. Miała pani to szczęście, że urodziła się w społeczeństwie, które wysoko premiuje posiadany przez panią talent. A nie ma wątpliwości, że każdy chce żyć w warunkach, które pozwolą mu w pełni rozwinąć jego zdolności i jeszcze być za to dobrze wynagradzanym.
Kiedy w takim razie na coś zasługujemy?
Rawls uważa, że zasługujemy na nagrody za nasze wysiłki i ciężką pracę pod warunkiem, że zasady rozdziału dóbr i ciężarów społecznych są sprawiedliwe.
Jakie zasady wybraliby więc ludzie, gdyby nie wiedzieli, czy w przyszłości będą na górze, czy na dole drabiny społecznej?
Zdaniem Rawlsa doszliby do dwóch wniosków. Pierwszy to zasada, zgodnie z którą każda osoba powinna mieć zagwarantowane takie same podstawowe prawa i wolności. Drugi to zasada dyferencji, która mówi, że nierówności społeczne i dochodowe powinny być ułożone z korzyścią dla osób najmniej uprzywilejowanych. W praktyce oznacza to, że ci ostatni powinni mieć dostęp do dobrej jakości publicznej opieki zdrowotnej, edukacji czy zasiłków dla bezrobotnych, a najbogatsi powinni odpowiednio się do tego dołożyć. Bo liczy się to, czy polityka państwa przyczynia się do poprawy szans życiowych osób najbiedniejszych i wykluczonych. Nie chodzi więc tyle o to, że niektórzy niesprawiedliwie zarabiają wielkie pieniądze. Jeśli ich majątek został odpowiednio opodatkowany, a dochody z tego tytułu państwo przeznacza na ochronę zdrowia czy edukację, pewien poziom nierówności jest dopuszczalny. Ważne jest to, czy osiągnęliśmy rzeczywistą równość szans. Powiedzmy, że położenie 30 proc. członków społeczeństwa, którzy są najgorzej sytuowani, traktujemy jako wskaźnik, na ile jest ono sprawiedliwe.
I jak się to konkretnie przekłada na działania państwa?
Sam Rawls akurat nie mówi na ten temat zbyt wiele. Panuje jednak zgoda, że sprawiedliwość w jego wydaniu w pierwszej kolejności wymagałaby gospodarki rynkowej i progresywnego opodatkowania majątków ze stosunkowo wysoką stawką dla najbogatszych. Kluczowe znaczenie miałoby zagwarantowanie dobrej jakości usług publicznych, przede wszystkim systemu opieki zdrowotnej, edukacji, sprawnej administracji, a także świadczeń dla emerytów, bezrobotnych czy ubogich. Potrzebne byłyby też publiczne inwestycje w mieszkalnictwo komunalne oraz przeciwdziałanie segregacji w miastach. Państwo realizujące ideał sprawiedliwości powinno ponadto wprowadzić określone gwarancje zatrudnienia i przyzwoitą płacę minimalną. W społeczeństwie, jakie wyobrażał sobie Rawls, nierówności dochodowe z pewnością byłyby dużo niższe niż te, które mamy obecnie. A co za tym idzie niezależnie od zajmowanej pozycji społecznej ludzie mieliby równy wpływ na podejmowanie decyzji dotyczących spraw publicznych. Dziś elity często bywają odizolowane od reszty społeczeństwa. Nikogo nie reprezentują ani nie mają wielu wspólnych interesów z osobami gorzej sytuowanymi. Weźmy takiego Billa Gatesa. Nie da się zaprzeczyć, że jego działalność filantropijna przyniosła wiele dobrego. Ale z drugiej strony niewiele osób i instytucji ma dziś tak ogromny wpływ na amerykański system edukacji, jaki ma założyciel Microsoftu za sprawą swoich miliardów, wpływów i potężnej fundacji. Czy to sprawiedliwe, aby jego głos miał większą wagę niż innych? Nie.
Czy niesprawiedliwe są tylko nierówności wynikające z dziedziczonych majątków, czy też te związane z rozwarstwieniem płac?
Wszystkie tradycje myślenia na temat sprawiedliwości, łącznie z libertarianizmem, podejrzliwie traktują bogactwo dziedziczne. Dotyczy to także twórcy ekonomii politycznej Adama Smitha, który popierał podatek od fortun spadkowych. Wynikało to przede wszystkim z przekonania, że nikt samodzielnie nie dochodzi do bogactwa, bo to niezwykle skomplikowany proces społeczny uzależniony od pracy wielu różnych osób oraz działania instytucji państwa. Co więcej, znaczna część dziedziczonych majątków ze społecznego punktu widzenia jest po prostu marnotrawiona.
Ale jeśli, jak twierdzi Piketty, nierówności są nieodłącznym elementem kapitalizmu, to może z natury jest to system niesprawiedliwy?
Chyba nie mam na to dobrej odpowiedzi, bo nie jestem pewien, czy mamy alternatywę. Gdyby taka istniała, to pewnie powiedziałbym, że kapitalizm jest niesprawiedliwy. Ale nie wydaje mi się, byśmy w ciągu kolejnych kilkuset lat wymyślili coś lepszego. Wiemy natomiast, że są mniej lub bardziej niesprawiedliwe postacie kapitalizmu. Rządom i obywatelom nie pozostaje więc nic innego, jak próbować budować tę lepszą.
Czyli jakąś wersję państwa opiekuńczego?
Przypuszczam, że Piketty, a nawet sam Rawls, zgodziliby się, że ich propozycje najlepiej współgrałyby z nieco wyidealizowanym modelem skandynawskim. Teoria Rawlsa bywa bardzo często odczytywana, raczej wbrew intencjom jego samego, jak moralne uzasadnienie państwa dobrobytu. Powojenny konsensus, że państwo powinno realizować zasady równości, sprawiedliwości i solidarności społecznej, miał jednak głównie charakter polityczny. Na Zachodzie wiązał się z dojściem do władzy socjaldemokratów. I mimo że w wielu krajach u podstaw konsensusu leżały z grubsza te same wartości, to znalazły one odzwierciedlenie w różnych rozwiązaniach i instytucjach. Najbardziej jaskrawy przykład to kontrast między powojenną polityką rządu brytyjskiej Partii Pracy i rządu Szwedzkiej Partii Socjaldemokratycznej. Oba podobnie rozumiały ideę sprawiedliwości społecznej i obiecywały przełożenie jej na praktykę. Oba przyjmowały, że wymaga to polityki gospodarczej, która będzie przynosić największe korzyści 35–40 proc. społeczeństwa, któremu wiedzie się najgorzej. Jak się okazało, założenia te doprowadziły do zupełnie odmiennych wersji państwa dobrobytu. Brytyjczycy uważali, że większą sprawiedliwość przyniesie nacjonalizacja kluczowych gałęzi przemysłu oraz ogromne inwestycje i subsydia państwowe. Tymczasem szwedzcy socjaldemokraci zdecydowali, że lepiej będzie pozostawić większość przemysłu w rękach prywatnych, a skupić się na redystrybucji dochodów za pośrednictwem polityki podatkowej i transferów socjalnych.
I który rząd lepiej urzeczywistnił ideał sprawiedliwości?
Myślę, że jest bardzo wiele dowodów na to, że większy sukces odnieśli Szwedzi.
A jak nie pójdziemy już ich śladem?
Piketty snuje bardzo pesymistyczną opowieść: jeśli pozwolimy kapitalistycznym gospodarkom, aby dalej funkcjonowały przy minimum regulacji i ograniczeń, to będziemy musieli zapomnieć o sprawiedliwości i innych wartościach, na których po wojnie oparły się państwa demokratyczne.
Może ludzie nie doświadczają dziś nierówności jako tak wielkiej uciążliwości, by wywierać nacisk na rządy, aby te realizowały większą redystrybucję dochodów.
Może nie na tyle, żeby od razu wychodzić na ulice, ale widać, że coś się zmienia. Wystarczy zobaczyć, co się dzieje w amerykańskiej kampanii prezydenckiej. Gdyby 10 lat temu ktoś mi powiedział, że zadeklarowany socjalista, jakim jest Bernie Sanders, będzie poważnym kandydatem amerykańskich demokratów w wyborach prezydenckich, powiedziałbym mu, że zwariował. Śledzę karierę tego polityka od ponad 30 lat i nigdy przez myśl mi nie przeszło, że w sondażach mógłby kiedyś osiągnąć ponad 30-proc. poparcie. Byłem zdumiony, gdy dowiedziałem się, jak wielu moich studentów zamierza na niego głosować. Inny przykład to wygrana Jeremy’ego Corbyna, kolejnego socjalisty, w wyborach na lidera brytyjskiej Partii Pracy. I to z jaką przewagą. Dla kogoś, kto tak jak ja od kilkudziesięciu lat sympatyzuje z laburzystami, była to wręcz szokująca wiadomość. Sukcesy greckiej Syrizy i hiszpańskiego Podemosu to nieco inne przypadki, ale też pokazują zwrot w myśleniu wyborców.
Może jednak mówienie wyłącznie o większej roli państwa to zwyczajnie za mało? Może, żeby było sprawiedliwiej, ludzie powinni też stać się lepsi lub bardziej altruistyczni?
Rawls powiedziałby pewnie, że zasady podziału dóbr i obciążeń są sprawiedliwe, a od ludzi możemy żądać tylko tyle, aby ich przestrzegali. Od początku zależało mu bowiem na tym, aby wszystkim pozostawić jak najwięcej swobody w realizowaniu własnych celów przy założeniu, że nie prowadzi to do wyrządzenia krzywdy innym. Rawls nie przyjmuje, że ludzie mogliby czy powinni stać się lepsi.
To chyba dość pesymistyczne założenie.
Może po prostu uważał, że nie należy oczekiwać od nich zbyt wiele.
Adam Smith nie kwestionował tego, że rząd powinien interweniować tam, gdzie mechanizmy wolnorynkowe zawodzą. Podobny sposób myślenia można znaleźć nawet u Keynesa. Współczesna makroekonomia koncentruje się na zrozumieniu zjawisk gospodarczych, powstrzymując się od wydawania ocen, które rozwiązania są dobre, sprawiedliwe czy bardziej wartościowe niż inne