O tym, że idą nowe czasy. Choć paradoksalnie wiele przesłanek wskazuje na to, iż wraca stare. I to nawet bardzo stare, bo w dziewiętnastowiecznym stylu
Takiej kumulacji rewolucji w jednym momencie Stary Kontynent nie doświadczył bodajże od stu, a może nawet dwustu lat. Jeśli spojrzeć na ostatnią dekadę, to trwa właśnie rewolucja społeczna zapoczątkowana przez upowszechnienie internetu oraz smartfonów. Błyskawiczny przepływ informacji oraz możliwość pozostawania w stałym kontakcie z innymi ludźmi sprawiły, iż na naszych oczach narodziła się globalna wioska. Nawet mocniej wiążąca ze sobą ludzi, niż zapowiadał pół wieku temu Herbert Marshall McLuhan. Jednocześnie byliśmy świadkiem ostatecznego przesunięcia norm obyczajowych do granic, których już przekroczyć się nie da, ponieważ ich nie ma. Co ostatnio i u nas stało się widoczne, podczas starcia wicepremiera Glińskiego z dyrekcją Teatru Polskiego we Wrocławiu. Choć zapowiadano, że główną atrakcją spektaklu będą aktorzy porno, demonstrujący na scenie różne aspekty kopulacji, święte oburzenie wyraziła dość wąska grupa obywateli. Nawet Polacy, uchodzący za jedną z najbardziej konserwatywnych nacji w Europie, zareagowali przeważnie wzruszeniem ramion. Na Zachodzie kontynentu taki sam spektakl, niegdyś owocujący wzmożeniem moralnym obywateli, dziś przeszedłby niezauważony. Zresztą, kto ma głowę do pornografii, kiedy sypie się codzienny dobrobyt.
Po światowym kryzysie na Starym Kontynencie trudniej wysupłać fundusze na utrzymanie państwa socjalnego. Zaś jego agonia zwiastuje następne rewolucje. Na dokładkę, wraz z napływem setek tysięcy uchodźców, przyśpiesza rewolucja demograficzna połączona z religijną. Bo w zlaicyzowanych państwach szybko rośnie liczba oddanych swej wierze muzułmanów. Na tym zaczynającym wrzeć kotle jeszcze tkwi mocno stara pokrywa, którą jest dotychczasowy porządek polityczny. Ale i ona trzeszczy niepokojąco. Dopóki jednak trwa, zmiany będą zachodzić ewolucyjnie. Choć kurs, jaki obrały, bardziej od przyszłości przywodzi na myśl przeszłość.
Internetowa wieś
Nowe narzędzia komunikacji kształtują mentalność ich użytkowników. SMSy, Twitter oraz czaty nauczyły ludzi lapidarności. Jak najwięcej informacji i emocji należy zawrzeć w jak najkrótszej treści. Musi być zwięźle i celnie. Nawet jeśli nic mądrego ani ważnego nie ma się do przekazania. Tak wracamy do językowych narzędzi porozumiewania się, jakie społeczności wiejskie doskonaliły przez tysiące lat.
„Tymi narzędziami były przede wszystkim lapidarne, zwięzłe sformułowania, często wierszowane, których treść zawierała obserwacje meteorologiczne, wiedzę o klimacie, wiadomości związane z rolnictwem i hodowlą, wskazania religijno-moralne i różnorodne doświadczenia składające się na tzw. mądrość życiową” – wyjaśniał pół wieku temu w monografii „Chłopska kultura tradycyjna” wybitny socjolog i etnolog prof. Kazimierz Dobrowolski. Ówczesne, składające się z około kilkudziesięciu głosek „twitty” nazywano przysłowiami. Zawierały one istotne na co dzień instrukcje postępowania. Na przykład „Baba z wozu, koniom lżej” od razu określało rolę przypisaną w społeczności. Wozem kierował woźnica, „baba” zawsze była pasażerem, a w tym przypadku także zbędnym balastem. Albo: „Kto się nie leni, temu się zieleni”, promujące pracowitość. Nawet częste używanie wierszowanej formy miało swój głębszy sens. Dzięki niej komunikaty łatwiej się pamiętało, a rym zabezpieczał przed wprowadzaniem zmian w treści. Jak pisze prof. Dobrowolski, przysłowia we wspólnocie wiejskiej: „regulowały jej postępowanie, zgodnie z panującymi zasadami”. A były one bardzo surowe. Podobnie jak na portalach społecznościowych, nieustannie śledzono, co nowego i u kogo. A gdy ktoś zbyt odstawał od powszechnie przyjętych norm, natychmiast stawał się ofiarą hejtu. Aby społeczność zaszczuła należącą do niej jednostkę, wystarczały krótkie komunikaty oraz odrzucenie. Nie przypadkiem najlepiej pamiętaną sceną z „Chłopów” Władysława Reymonta jest wywiezienie Jagny ze wsi na wozie pełnym gnoju. Jej zbyt rozwiązłe życie wzbudziło powszechną niechęć, co z kolei przyniosło efektowną egzekucję.
W dawnej społeczności wiejskiej pojedynczy człowiek musiał dostosować się do reguł albo opuszczał zbiorowość, dobrowolnie lub pod przymusem. Większość wybierała dostosowanie. Jako żywo przypomina to sposób oddziaływania na swych użytkowników portali społecznościowych. Promują one konformizm dający gwarancje bezpieczeństwa oraz przynależności do wspólnoty. Przy czym proces ten dopiero nabiera rozpędu. Społeczności internetowe zaczęły powstawać w szczycie mody na ekshibicjonizm (zwłaszcza obyczajowy). Ale im ktoś temu trendowi mocniej ulegał, tym bardziej narażał się na bolesne zderzenie z rzeczywistością.
Proces ten przyśpiesza, gdy zaglądaniem na czyjś profil zajmą się pracodawcy. Bywało, że wystarczyło jedno nieopatrzne zamieszczone zdanie. W przypadku Kimberley Swann z Clacton brzmiał ono: „Pierwszy dzień w pracy, OMG!! Taka nuda!!!”. Właściciel firmy Ivell swoją decyzję natychmiastowego zwolnienia młodej dziewczyny tłumaczył potem dziennikarzowi BBC następująco: „Ivell Marketing jest małą, skomasowaną firmą rodzinną i jest bardzo ważne, żeby cały personel pracował ze sobą w harmonii”. Tak na wzajemne kontrolowanie się członków społeczności internetowych nakłada się równoczesny nadzór zewnętrzny. Włoski Sąd Najwyższy w maju 2015 r. zdecydował, że pracodawca może kontrolować poczynania pracownika w internecie, „jeżeli ten korzysta z niego w godzinach pracy i zaniedbuje swoje obowiązki”. Orzeczenie to stanowiło pokłosie procesu, jaki pewien hutnik wytoczył przedsiębiorstwu metalurgicznemu. Jego szef założył fałszywe konto na Facebooku i korespondował z podwładnym, aby w ten sposób sprawdzić, czy ów w godzinach pracy rzetelnie przykłada się do nadzorowania powierzonych mu urządzeń, czy czatuje. Podwładny wolał obecność na fejsie niż pracę, więc ją stracił, a kolejne instancje sądowe zalegalizowały taki stan rzeczy.
Zbytnia ufność w prywatność swojego profilu zgubiła ostatnio szefową Polskiego Radia RDC Ewę Wanat. Hejtując akcję „Ratuj maluchy”, napisała o potomstwu inicjatorów kampanii: „Dlaczego polskie sześciolatki są głupsze od rówieśników z Włoch, Francji i Niemiec? A może tylko państwu Elbanowskim rodzą się takie nierozgarnięte dzieci”. Trzy tygodnie później zarząd RDC zwolnił dyscyplinarnie autorkę tego komentarza, twierdząc, iż jej działania i wypowiedzi „godziły w dobre imię spółki”. Jeśli do tego dodać, że nadzór nad „internetową wsią” sprawują urzędy państwowe i służby specjalne, to jej mieszkaniec albo stanie się zachowawczym konserwatystą, albo zostanie usunięty poza nawias każdej społeczności. A jak powszechnie wiadomo, jeśli nie masz konta na Facebooku, to znaczy, że nie istniejesz.
Ci straszni mieszczanie
Takiego rozluźnienia norm moralnych, jakie przyniosła Europie druga połowa XVIII w., nie doświadczono od czasów pierwszego stulecia Cesarstwa Rzymskiego. „Musimy pamiętać o tym, że literatura pornograficzna (...) odnosi niezwykły sukces” – pisze w „Historii życia prywatnego” Jean Marie Goulemot. „Żaden z wielkich autorów XVIII w. nie opiera się pokusie erotycznej” – uściśla. Pornograficzne opowiastki pisywali Diderot i Wolter oraz wielu mniej sławnych myślicieli. Nawet zwolennik cnotliwego życia, Jan Jakub Rousseau, próbował nadążyć za postępem. „Jeśli wierzyć Louisowi-Sebastienowi Mercierowi (francuski pisarz i dziennikarz z przełomu XVIII i XIX w.), literatura pornograficzna jest wszechobecna i wszędzie dozwolona. Krąży na publicznym placu, w pracowniach, w buduarach i salonach” – twierdzi Goulemot.
W najbardziej skrajnej formie były to powieści markiza de Sade. „Wolność była prawem poszukiwania rozkoszy bez oglądania się na normy, konwencje, pragnienia innych” – analizuje idee przyświecające markizowi Michelle Perrot. Aż Francją wstrząsnął najpierw kryzys ekonomiczny, po nim wybuchła rewolucja i nowi rządzący posłali swych poprzedników na gilotynę. Potem cały kontynent na dwie dekady pogrążył się w wojnach napoleońskich. Wyszedł z nich zupełnie odmieniony, a zarazem stęskniony za stabilnymi czasami. Przy czym ich wyobrażenie całkowicie odbiegało od rzeczywistości sprzed rewolucji. Skoro za nadejście kryzysu obwiniano zepsucie obyczajów, zaczęto je ze wszystkich sił zwalczać. We Francji, w Wielkiej Brytanii czy krajach niemieckich hasło naprawy społeczeństwa budowało solidarność między starą arystokracją a świeżo wzbogaconym mieszczaństwem. Aby wychowywać plebs, upowszechniano państwową edukację, zakładano stowarzyszenia walczące z nierządem i innymi przejawami zepsucia. Nie wahano się, gdy zachodziła potrzeba, zaostrzać prawo.
Początkowo materia ludzka, rozbestwiona czasami swobody, stawiała opór. „Przy deserze wszyscy całkowicie rozebrali się. Dobrawszy się w pary, zaczęli udawać ceremonię ślubną. Jeden z nich udzielił parze ślubu w parodii obrzędu religijnego. Po kazaniu para weszła do przyległego pokoju, by skonsumować swoje »małżeństwo«” – raportował w 1825 r. przełożonym prefekt policji z Rhone, odnosząc się do zabawy, jaką zorganizowała grupa mieszkańców francuskiego miasteczka w dniu wolnym od pracy. „Później wrócili, żeby się nawzajem wycierać. Te ceremonie, równie wstrząsające jak bluźniercze, ciągnęły się do czasu, aż wszystkie pary zostały w ten skandaliczny sposób połączone” – perorował policjant, zgorszony poczynaniami obywateli. W nowej epoce taka rozwiązłość zaczęła być postrzegana jako zagrożenie dla trwałości małżeństwa. Akurat gdy uznano ten związek za fundament państwa. Nowe elity postanowiły więc stawić czoło niebezpieczeństwu. Początkowo szło jak po grudzie, ale z czasem proces konserwatywnej reedukacji nabrał rozpędu.
Wielką rolę odegrały w tym różnego rodzaju autorytety, zwłaszcza naukowe. To one wzięły na siebie zadanie udowodnienia ludowi, że seks jest zły i szkodliwy. W poradniku pt. „A Guide to Health, or Advice to Both Sexes” („Przewodnik po zdrowiu i poradnik dla obu płci”) wydanym w połowie XIX w. Samuel Solomon dowodził czytelnikom, że kopulacja nie tylko wyczerpuje ludzki organizm, ale też mu szkodzi, bo powoduje „konwulsję wszystkich zmysłów”. Z kolei dr Harry Campbell rozwinął teorię, iż kobiety odczuwają popęd seksualny dużo słabiej niż mężczyźni. Ponadto instynkt ów szybko u nich zanika.
W drugiej połowie stulecia Europa oficjalnie stała się aseksualnym kontynentem, gdzie z języka używanego przez wyższe sfery zniknęły nawet słowa kojarzące się ze współżyciem. Działała też surowa cenzura obyczajowa. Choć seksu niepowiązanego z prokreacją nie udało się wyeliminować. Został on natomiast zepchnięty do podziemia, które błyskawicznie rozkwitło w postaci domów publicznych i prostytucji, na skalę nieznaną z poprzednich epok. Liczba kobiet trudniących się nierządem na ulicach Paryża, Londynu czy Berlina wynosiła co najmniej po kilkadziesiąt tysięcy, a żadne próby ograniczenia tego zjawiska nie przynosiły skutku. Skoro zaistniał na takie usługi olbrzymi popyt, pojawiała się też podaż. Funkcjonowało również ciche przyzwolenie społeczne na inicjację seksualną młodzieńców, jeszcze przed zawarciem małżeństwa, w domach publicznych. Rolę tę brały na siebie także służące. Powszechna hipokryzja jakoś nie przeszkadzała w codziennym funkcjonowaniu konserwatywnego społeczeństwa.
Dziś tak radykalne zmiany, które skutkowałyby odejściem od współczesnych swobód obyczajowych, wydają się na pierwszy rzut oka zupełnie niemożliwe. Jednak w czasach kryzysowych oraz zaraz po nich są czymś naturalnym. Jak przebiegają na wielu płaszczyznach życia codziennego, starał się uchwycić Frederick Lewis Allen w „Historii Ameryki lat dwudziestych”. Opierając się na obserwacjach amerykańskich socjologów, zauważył dużo drobnych, acz wiele mówiących szczegółów. Choćby taki, że w czasach ekonomicznej prosperity lat dwudziestych spódnice kobiet były coraz krótsze i zaczęły sięgać za kolana. Kiedy jednak w 1929 r. przyszedł Wielki Kryzys i skończyły się dobrobyt oraz poczucie bezpieczeństwa, nastąpiło gwałtowne ich wydłużenie. Nagle wróciła moda na dziewiętnastowieczne falbanki oraz gorsety. Towarzyszyła temu zmiana przekazu reklamowego. Do czasu kryzysu na zdjęciach i rysunkach królowały roznegliżowane, radosne dziewczyny. Po krachu kobiety w reklamie stały się poważne i wyniosłe. Reklamodawcy uznali bowiem, iż tego oczekują od nich konsumenci. A że ówczesna katastrofa ekonomiczna nie miała precedensu, dosłownie z miesiąca na miesiąc zanikła w sztuce, kinie i teatrze fascynacja seksem. „Mogę już z całym przekonaniem oświadczyć, że seks przywłaszczony przez teatry stał się nudny jak hipoteka i nie chcę o nim więcej słyszeć” – napisał w 1930 r. na łamach liberalnego dotąd „New Yorkera” Robert Benchley. Wpływowy krytyk teatralny ogłaszał początek nowej epoki. „Mam całkowicie dość buntowniczej młodości i wiktoriańskich rodziców i nie obchodzi mnie, czy wszystkie amerykańskie dziewczęta schodzą na złą drogę lub chcą zejść na złą drogę bądź utrzymywać się z tego. Proszę tylko o jedno: nie piszcie już o tym sztuk i nie oczekujcie, że wysiedzę na nich” – ostrzegał.
Faktycznie bardzo szybko znikły one z repertuaru. Natomiast w Hollywood tego samego lata wszystkie wytwórnie filmowe ustanowiły Production Code nazywany Kodeksem Haysa. Wprowadzając rygorystyczną cenzurę obyczajową, mającą służyć wychowywaniu widzów. Zakazano pokazywania aktów seksualnych, a nawet zbyt długich pocałunków. Podobnie rzecz się miała z intymnymi częściami ciała. Takie zdarzenia wzięte z życia jak cudzołóstwo czy gwałt wolno było zasugerować jedynie aluzyjnie. I pod warunkiem że osoba lub osoby, na których ciążyła moralna odpowiedzialność za zło, poniosą zasłużoną karę.
W narodzie siła
Radykalne zmiany obyczajowe, jakie zachodzą w czasach kryzysu, ulegają utrwaleniu, jeśli chcą tego rządzący. Rewolucja dzieci kwiatów roku 1968 nie miałaby tak daleko idących konsekwencji, gdyby z czasem jej idei nie przejęło nowe pokolenie polityków, intelektualistów, twórców kultury. Dziś na Starym Kontynencie kształtują się warunki do tego, by następne pokolenie elit wciągnęło na sztandary pokryzysową zachowawczość. Sprzyja temu poczucie zagrożenia wzmacniane przez liczne wojny trwające na obrzeżach Europy, terroryzm, napływ uchodźców, obawy przed zmianami klimatycznymi, kolejnymi falami kryzysu gospodarczego, końcem opiekuńczego państwa etc., etc. Liczba lęków wzrosła w ciągu kilku lat niepomiernie. Co gorsza, Unia Europejska nie potrafi sobie poradzić z zapewnieniem mieszkańcom skupionych w niej krajów poczucia bezpieczeństwa. Rażą jej bezwład, biurokracja oraz niemożność prowadzenia zdecydowanych działań. Podobnie jak brak jasnej wizji na przyszłość. Najbardziej zaś uwiera, że jej najpotężniejsi członkowie: Niemcy, Francja i Wielka Brytania, dbają w pierwszej kolejności o własny interes narodowy. Wymagając od słabszych państw bezkrytycznego podporządkowania się takim regułom. A że przykład idzie z góry (a także z Węgier), należy się spodziewać, iż także inne kraje UE coraz mocniej zaczną dbać o swoje dobro.
Strach przed obcymi wzbudził już falę nacjonalizmu. Jeśli przełoży się ona na głosy wyborców, odwrót w stronę państw narodowych okaże się nieuchronny. Jego przeprowadzenie, podobnie jak i równoczesnej rewolucji konserwatywnej w długim czasie, nie przedstawia się znów tak niemożliwie. „W całej Europie poprawiano lub pisano na nowo historię z punktu widzenia państwa jako naturalnej formy organizacji, w której naród i społeczność wyraża się politycznie” – opisuje zmiany zachodzące na Starym Kontynencie w pierwszej połowie XIX w. Peter Rietbergen. Autor monografii „Europa. Dzieje kultury” nie ma wątpliwości, że elity polityczne z pełną świadomością budowały zwarte państwa narodowe, oparte na promowaniu w społeczeństwie postaw nacjonalistycznych. Jak się wówczas wydawało, tylko tym sposobem poszczególne kraje mogły sprostać konkurencji innych. „Rządy gloryfikowały tę nową przeszłość jako czynnik jednoczący przez podkreślenie znaczenia i skutków wspólnie toczonych bitew, roli wybitnych ludzi i chlubnych osiągnięć przeszłości, przedstawianych teraz jako »narodowa« przeszłość” – opisuje Rietbergen.
Polityków w tym dziele wspierali ludzie sztuki oraz nauki. „Wojna i pokój” Lwa Tołstoja kształtowała dumę narodową Rosjan, podobnie jak muzyka Richarda Wagnera uczyła Niemców z różnych krajów Rzeszy, że germańskie pochodzenie tworzy z nich jeden naród. Tak naprawdę powołany do życia dopiero po zwycięskiej wojnie z Francją w 1871 r. Dostrzeżono też znaczenie języka jako środka spajającego społeczność. „W całej Europie język stał się narzędziem władzy wykorzystywanym do budowania jedności państwa” – opisuje Rietbergen. Po raz pierwszy na masową skalę starano się zmusić mniejszości, by wyrzekły się mowy przodków. Tak robili Niemcy na terenie Wielkopolski, Anglicy w Irlandii, a Rosjanie na obszarze swych europejskich terytoriów. Za rzecz oczywistą uznawano, że skuteczne działanie państwa wymaga jedności, której powinni chcieć wszyscy obywatele. „Zakładano, że kontrolę najłatwiej osiągnąć, gdy społeczeństwu narzuci się jeden system norm i wartości. Uważano, że jest to bardziej skuteczne, jeśli ludzie w takiej wspólnocie czują, że normy i wartości rzeczywiście nadają im odrębną tożsamość, wiążą ich ze sobą, dając siłę przeciwstawienia się każdemu, kto jawi się jako wróg lub kto został im jako wróg wskazany” – podsumowuje Peter Rietbergen. Na ironię losu zakrawa, że używając bardzo podobnych metod socjotechnicznych, budowano sto lat później na Zachodzie społeczeństwo multikulti, mające być otwarte i tolerancyjne wobec każdej inności. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem osiągnięto spory sukces.
Ponowne przejście na drugą stronę lustra, gdzie wszystkie fundamentalne zasady, w które się wierzy, będą przeciwieństwem poprzedniej epoki, wymaga jedynie czasu liczonego w dekadach. Taki proces przyniósłby oczywiście zmierzch Unii Europejskiej. Zapewne sprowadzonej do roli listka figowego okrywającego nowy „koncert mocarstw”. W XIX stuleciu tak nazywano strategiczne kompromisy osiągane przez Wielką Brytanię, Francję, Rzeszę i Rosję. De facto tylko te państwa miały realny wpływ na to, jak zmieniała się Europa. Innym pozostawiając rolę aktorów drugiego planu lub statystów.
Spośród nadchodzących na Starym Kontynencie zmian największą niewiadomą wydają się dalsze losy chrześcijaństwa. Proces laicyzacji w największych krajach zaszedł tak daleko, że wydaje się wręcz nieodwracalny. Wedle statystyk w Niemczech mieszka obecnie ok. 50 mln chrześcijan. Ale w praktykach religijnych, od czasu do czasu, uczestniczy jedynie 10 proc. Podobnie rzecz się ma w innych liczących się państwach. Jedyną ekspansywną religią regularnie powiększającą grono wyznawców jest islam – dziś postrzegany jako jedno z największych zagrożeń. Głównie ze względu na arabskich ekstremistów toczących wojny religijne zarówno między sobą, jak i z całą resztą świata. Kiedy trzy miesiące temu Angela Merkel odbierała doktorat honoris causa Uniwersytetu w Bernie, zapytana, czy boi się islamizacji Europy, odparła: „Wszyscy mamy szansę, by przyznawać się do naszej religii, o ile ją tylko praktykujemy i w nią wierzymy. Miejmy odwagę powiedzieć, że jesteśmy chrześcijanami”. Jej apel przeszedł zupełnie bez echa. Pewnie dlatego, że o sile danej religii zawsze decyduje to, jak liczne grono wyznawców jest gotowych oddać za nią życie. Słabość zachodniego chrześcijaństwa zdaje się świadczyć o nieuchronności przyszłej porażki. Paradoksalnie wcale nie musi to oznaczać następnie zdemontowania europejskich państw przez islam. W rękach zręcznego polityka jest on wielce użytecznym narzędziem budowania narodowej wspólnoty. Pełnymi garściami korzysta z tego prezydent Turcji Recep Erdogan, konsekwentnie dążący do przywrócenia swojemu krajowi statusu mocarstwa. Jeśli Europa przeszłaby swoją konserwatywną rewolucję, być może to meczet, a nie kościół stałby się podporą dla nowych reżimów. Stając z wielkim zaangażowaniem na straży społecznego porządku i moralności. Czy to niemożliwe? Bynajmniej. Należy pamiętać, iż przed dwustu, a nawet stu lat dzisiejsza europejska codzienność także jawiłaby się jako zupełnie nie do pomyślenia.
SMS-y, Twitter oraz czaty nauczyły ludzi lapidarności. Jak najwięcej informacji i emocji należy zawrzeć w jak najkrótszej treści. Musi być zwięźle i celnie. Tak wracamy do językowych narzędzi porozumiewania się, jakie społeczności wiejskie doskonaliły przez tysiące lat
W drugiej połowie XIX w. Europa oficjalnie stała się aseksualnym kontynentem. Choć seksu niepowiązanego z prokreacją nie udało się wyeliminować. Został zepchnięty do podziemia i rozkwitł w postaci prostytucji na skalę dotąd nieznaną