O tym, że choć na świecie rozlicza się skorumpowane rządy, próbuje się brać w karby finansjerę lub ustanawiających monopole producentów, to realne zmiany zachodzą powoli, są odwracalne – i szczęścia nie przynoszą.
Co powiedziałby pan prezydentowi w tej chwili? – reporter telewizji CNN wyłuskał z tłumu na kairskim placu Tahrir mężczyznę w średnim wieku. Za ich plecami wrzało: wielotysięczny tłum dowiedział się właśnie, że Hosni Mubarak ustąpił ze stanowiska. Rozmówca Amerykanina milczał chwilę, wydawało się, że zastanawia się nad jakąś ważką wypowiedzią, choć bardziej prawdopodobne było, że tłumaczył sobie usłyszane właśnie w języku angielskim pytanie i układał odpowiedź. – Mubarak, oddawaj moje pieniądze! – wypalił w końcu.
Rok wcześniej pewien ambitny, wysoki rangą oficer egipskiej armii w zaciszu gabinetu napisał prognozę na najbliższe lata. Planowane przez Mubaraka przekazanie władzy synowi Gamalowi uznał za nie do przeprowadzenia. Groziło wybuchem zamieszek i chaosem. W takiej sytuacji – zdaniem autora analizy – wojsko powinno odciąć się od Mubaraka, stanąć po stronie ludu, a jeśli ktoś jeszcze będzie chciał rozrabiać – to go spacyfikować.
Sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli: protesty wybuchły znacznie wcześniej, niż się spodziewano, pod wpływem obalenia reżimu w sąsiedniej Tunezji. Armia była zaskoczona i skonfundowana, nie wyłoniono męża opatrznościowego, który mógłby siłą autorytetu odesłać rodaków do domów, a Mubaraków – do ich rezydencji z dala od Kairu. Sytuacja wymknęła się spod kontroli o tyle, że do gry trzeba było dopuścić nowych graczy.
W świeżo upieczonej demokracji na jedno można liczyć bez pudła: chaos. Po arabskiej wiośnie w Egipcie stronnictwa polityczne rosły jak grzyby po deszczu – salafici, konserwatyści z sekowanego przez dekady Bractwa Muzułmańskiego, świeccy światowcy, liberałowie, niedobitki socjalistów. Mohamed Mursi – nowy prezydent z Bractwa Muzułmańskiego – choć nie potrafił stworzyć wokół siebie koalicji sił reprezentujących kogokolwiek poza macierzystym ugrupowaniem, czuł się na tyle mocny, by wprowadzać zmiany, które gremialnie krytykowali wszyscy pozostali. W końcu zwycięzca bierze wszystko. Po ponad dwóch latach chaosu i roku prezydentury M ursiego uzdolniony analityk i autor analizy, nowy szef egipskich sił zbrojnych gen. Abdel Fatah as-Sisi obalił prezydenta islamistę i zdławił rewoltę, która wybuchła w jego obronie. Rok później wygrał wybory prezydenckie, zdobywając 97 proc. głosów. Koło historii obróciło się o 360 stopni.
Liberalny zamordyzm
Prezydent Ghany John Mahama jest optymistą i wierzy w ludzkie umiłowanie wolności. – Nie ma nic bardziej cennego dla każdego człowieka nad wolność i szczęście, jakie można odnaleźć w jej rezultacie. Gdyby to nie było prawdą, gen. (sic!) Kadafi wciąż rządziłby Libią, krajem, który przekształcił z najuboższego w Afryce w najbogatszy. W Libii Kadafiego były darmowa edukacja, darmowa opieka zdrowotna, darmowe mieszkania, nieoprocentowane kredyty. Ale nie było tam wolności i obywatele przedłożyli pragnienie zdobycia jej nad stabilny rozwój pod dyktatorskimi rządami – perorował w jednym z wygłoszonych w listopadzie wystąpień.
Jeśli całość tego wystąpienia zmierzała do usprawiedliwienia wolniejszego rozwoju gospodarczego państw demokratycznych oraz apoteozy wolności osobistych, to przykład został dobrany fatalnie. Upadek reżimu Kadafiego w Libii więcej miał wspólnego z interesami regionów i plemion żyjących na terytorium Libii niż z walką o wolność. I gdyby nie interwencja NATO oraz potępienie, jakie spadło na Trypolis po brutalnym stłumieniu pierwszych wystąpień, Kadafi utrzymałby się przy władzy i miał się dobrze, podobnie jak świetnie się miewał po stłumieniu wcześniejszych rebelii, o których zresztą świat wiedział – i wie – niewiele. Co więcej, Kadafi utrzymał się przez ponad czterdzieści lat u władzy również dzięki temu, że dostarczał Libijczykom mnóstwo „chleba” – o którym zresztą Mahama wspomniał (choć struktury władzy miały tego „chleba” o wiele więcej). Dzisiaj Libijczycy są przekonani, że darmowe mieszkania i darmowa opieka zdrowotna to coś, co należy się w sposób naturalny. Jeśli nawet z powojennego chaosu wyłoni się tam jakiś rząd zdolny zapanować nad całym terytorium kraju, będzie musiał się z tym powszechnym oczekiwaniem zmierzyć.
Lekcję chleba – i błędów Kadafiego – przyswoiły sobie państwa naftowe z Zatoki Perskiej. Tuż po pierwszych protestach Arabia Saudyjska utopiła potencjalne rewolucyjne zapędy swoich obywateli w rzece pieniędzy, jakie popłynęły na projekty socjalne: 37 mld dol. poszło na zasiłki, 67 mld przeznaczono na nowe mieszkania. Wzrosła płaca minimalna, budżetówka dostała dwie pensje ekstra, uczniom zaoferowano dodatkowe stypendia i zasiłki, a przez banki puszczono strumień pieniędzy na nieoprocentowane kredyty. Tę samą lekcję, choć na mniej spektakularną skalę, starają się odrabiać na bieżąco czempiony tak modnych dziś „nieliberalnych demokracji”. Pierwszy przykład z brzegu to Chiny: w październiku, zgodnie z danymi badania Hurun Report, liczba miliarderów za Wielkim Murem po raz pierwszy przewyższyła liczbę miliarderów w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście bogaci są elitą reżimu, można by rzec. Ale w zeszłym roku na zagraniczną wycieczkę turystyczną wybrało się 109 mln Chińczyków – w 2000 r. ich liczba nie przekraczała 10 mln. W 2019 r., według prognoz Merrill Lynch, za granicę wyskoczy 174 mln obywateli Państwa Środka, wydając podczas podróży 243 mld dol.
Pekin czuje się na tyle pewnie, że pozwala na umiarkowane przejawy niezadowolenia. Chińska blogosfera odpowiada za ujawnienie w ostatnich latach wielu skandali korupcyjnych, przynajmniej na lokalnym szczeblu. Cenzorzy tępią internetowe blogi i posty na portalach społecznościowych, zawierające odniesienia do kontrowersyjnych postaci lub wydarzeń, ale w miejsce usuwanych postów-aluzji wyrastają nowe. Jednocześnie pozwalają publikować wyniki badań sondażowych, takich jak ankiety Zhanga Mingshu z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych. Dwa lata temu zapytał on rodaków: czy demokracja jest dobra? Większość respondentów wybierała odpowiedzi typu „nie można generalizować”, „zależy od lokalnych warunków”, uciekając od jednoznacznej gloryfikacji modelu chińskiego. Oczywiście zwolennicy rodzimej wersji demokracji przeważają, ale już w grupie wiekowej 18–21 lat ich przewaga była symboliczna – za modelem chińskim jednoznacznie opowiedziało się 22,5 proc. respondentów, za modelem amerykańskim – 18 proc. Który zamordystyczny reżim pozwoliłby sobie na tak niskie notowania? Jednocześnie swoboda – w pewnych granicach – umożliwia sprawniejsze wyczuwanie nastrojów społecznych i reagowania na nie.
Pekin może sobie więc dziś na wiele pozwolić. Ot, paradoks: kilka lat temu jedna z chińskich gazet opublikowała lakoniczne ogłoszenie: „Szacunek dla silnych matek ofiar 64”. Był to niezbyt nawet zakamuflowany hołd dla rodzin ofiar masakry na placu Tienanmen (4 czerwca). Niedopatrzenie było możliwe tylko dlatego, że młoda pracownica biura ogłoszeń była święcie przekonana, że chodzi o jakąś katastrofę. Zadzwoniła nawet do ogłoszeniodawcy, by o to zapytać – i przyjęła tłumaczenie, że chodzi o wybuch i zawał w kopalni. Po publikacji posypały się głowy, ale za Wielkim Murem mało kto zauważył zarówno ogłoszenie, jak i całą aferę. Ba, jakby łamańców przy historycznych rozliczeniach było mało, oficjalna polityka władz zasadza się na stwierdzeniu, że „Mao w 70 proc. miał rację, a w 30 proc. się mylił”. To tyle a propos Wielkiego Głodu.
Niezadowoleni istnieją jednak w każdym kraju. Tyle że za Wielkim Murem wypracowano idealny model rozładowywania tych frustracji: zmiana lidera kraju odbywa się co osiem lat, obecny przywódca Xi Jinping przełożył akcenty i wzywa dziś do rozprawy z korupcją w establishmencie, w razie potrzeby sięga się po starą metodę kreowania wrogów zewnętrznych – w ostatnich latach przez Chiny przetaczały się protesty m.in. przeciw Japończykom, Koreańczykom czy Chińczykom z Tajwanu. Model ten chętnie powtarzają na własnym terenie Rosja i Turcja. Władimir Putin położył kres chaosowi jelcynowskiej dekady otwierając drogę do stosunkowo bezpiecznego, ustabilizowanego życia i bogacenia się. Recep Tayyip Erdogan z kolei położył kres panoszeniu się wielkomiejskiej zwesternizowanej elity, dyskryminacji wierzących muzułmanów i dał kopa w górę anatolijskim małym i średnim przedsiębiorstwom. Czyż więc bycie przeciw dobroczyńcom narodów nie jest działaniem na szkodę tychże narodów? A w ogóle po co zmieniać coś, co działa dobrze?
Iluzja zejścia dyktatury
Zresztą nawet jeśli nie działa dobrze, świat nie jest w rewolucyjnym nastroju. – Na świecie jest dziś 55 autorytarnych przywódców. Jedenastu z nich ma ponad 69 lat i są w różnych stadiach pogarszającego się zdrowia. To Jose Eduardo dos Santos w Angoli (73 lata), Nursułtan Nazarbajew w Kazachstanie (75) czy Robert Mugabe w Zimbabwe (91). Na pierwszy rzut oka rysuje się budzący nadzieję obrazek – piszą Andrea Kendall-Taylor i Erica Frantz, dwie amerykańskie badaczki, w tekście opublikowanym na łamach magazynu „Foreign Affairs”.
Tyle na pierwszy rzut oka, bo dalej Amerykanki rozwiewają nadzieje. Z ich analiz wynika, że w przypadku 79 dyktatorów, którzy zmarli, będąc u władzy po II wojnie światowej, w 92 proc. przypadków nie nastąpiła żadna zmiana polityczna. Ich następcy najczęściej byli przygotowywani do sukcesji przez otoczenie schorowanego dyktatora i nawet jeśli w pierwszym okresie po transferze władzy prezentowali się jako reformatorzy, szybko przejmowali styl poprzednika. Baszarowi al-Asadowi w Syrii zajęło to niemal dekadę, ale już Gurbanguły Berdimuhamedowowi w Turkmenistanie – ledwie kilkanaście miesięcy. Tylko w 6 proc. przypadków w ciągu roku po śmierci dyktatora doszło do jakiejś formy zamachu stanu, która zresztą nie kierowała kraju na ścieżkę demokratyzacji.
Można się doszukiwać dziesiątek przyczyn, dla których demokracja nie jest naturalnym stanem ludzkości. Większość dzisiejszych dyktatur to państwa rządzone „od zawsze”, a przynajmniej od dziesiątek lat, autorytarnie. Na Bliskim Wschodzie mogą to być arabskie monarchie, w Afryce – kraje postkolonialne, trwające przez dekady w jakiejś formie dyktatury, w Azji – „wychowane” w modelu podporządkowania się.
Korea Północna jest z kolei przykładem państwa tak odciętego od świata (może nie dzisiaj, ale jeszcze kilkanaście lat temu – jak najbardziej), że nawet niedawna śmierć Kim Dzong Ila została tam przyjęta jako wydarzenie nieprawdopodobne. W Algierii nikogo z kolei nie dziwi, że prezydent Abdulaziz Buteflika publicznie nie pokazywał się już od wielu miesięcy i być może jest w stanie krytycznym – wiadomo, że jego otoczenie w razie potrzeby szybko stworzy sukcesora. W Zimbabwe odsunięcie od władzy Roberta Mugabe mogłoby być dosłownie kwestią życia i śmierci, raptem kilka lat temu władze doprowadziły do rekordowej w historii świata inflacji, kraj był na krawędzi powszechnej klęski głodowej, a rząd w Harare ukrywał przed światem epidemię cholery – mimo to lokalna opozycja weszła w układy z reżimem, dała się wciągnąć w struktury władzy i dziś praktycznie nie istnieje. W Iranie charyzmat ajatollaha Chomeiniego był tak wielki, że Irańczycy po jego śmierci bez większego protestu przyjęli transfer stanowiska Najwyższego Przywódcy w ręce ajatollaha Chameneiego, choć obiegowa plotka głosiła, że to marionetkowy lider, a z tylnego siedzenia będą rządzić inni politycy.
W grę wchodzi tu jeszcze, o ironio, nadzieja – nadzieja, że sukcesor poluzuje trochę wędzidło i bardziej zatroszczy się o interesy ludu. Nadzieja na nowy kontrakt: reformy w zamian za przyzwolenie na bezterminowe zachowanie władzy, zasiłki w zamian za przyzwolenie na rozprawienie się z oponentami i rywalami w walce o władzę. Każda nowa generacja chińskich przywódców jest więc coraz liberalniejsza, wietnamscy komuniści otworzyli kraj i gospodarkę na chińską modłę, birmańscy generałowie oddali władzę, czuwając nad procesem „demokratyzacji” z tylnego siedzenia. Aleksandar Łukaszenka oferuje w zamian za spokój na ulicach skromne, ale płacone w terminie zasiłki i emerytury. Jakiś wariant odgórnie sterowanej demokratyzacji próbują przeprowadzać na Kubie bracia Castro. Baszar al-Asad w pierwszych latach rządów forsował reformy, próbował kontrakt z Syryjczykami odnawiać w pierwszych tygodniach arabskiej wiosny – w tym przypadku za późno. Dzisiaj w Syrii Państwo Islamskie podpisuje nowe kontrakty: w wielu miejscach w podbitych Iraku i Syrii po raz pierwszy od lat zaczęto terminowo wypłacać pensje i zasiłki, a dodatkowo quasi-kalifat może sobie pozwolić na nigdy niewidziane tu socjalne benefity – 1000-dolarowe becikowe czy równie wysokie dodatki małżeńskie. Te kontrakty zwykle są akceptowane.
Niespełnione obietnice
Pół biedy, gdyby chodziło o państwa od lat uchodzące za dyktatury. Można by wtedy uznać, że na drogę do demokratyzacji udało się pchnąć kraje i społeczeństwa, które były na to gotowe i tego chciały. Reszta dołączy z czasem, koniec historii według Francisa Fukuyamy w końcu nastąpi, tyle że rozciągnięty w czasie. Niestety: spadek prodemokratycznych nastrojów na świecie jest najwyższy od 25 lat, jak alarmuje organizacja Freedom House w tegorocznym raporcie „Freedom in the World”.
Moda na nieliberalne demokracje dotarła na Zachód, zyskując sobie gorącego zwolennika choćby w węgierskim premierze Victorze Orbanie. – Globalny kryzys finansowy w 2008 r. pokazał nam, że liberalne państwa demokratyczne nie są w stanie pozostać konkurencyjne w skali globalnej – przekonywał w ubiegłym roku. – Nie sądzę, żeby nasze członkostwo w Unii Europejskiej miało uniemożliwiać nam budowę nieliberalnego państwa opartego na narodowych fundamentach. Rosja, Turcja, Chiny: żaden z tych krajów nie jest liberalny, a niektóre nie są nawet demokracjami – podkreślał.
Choć Orban potem łagodził wymowę tych słów rozważaniami o wolności możliwej w demokracji nieliberalnej, choć jego pasję europejscy politycy kwitują żartami („O, dyktator nadchodzi” – przywitał go szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker), a węgierscy politolodzy sprowadzają intencje szefa rządu w Budapeszcie do próby przyciągnięcia uwagi i budowy wizerunku twardziela – to niewątpliwie, słowo za słowem, pada tabu politycznej poprawności. Tabu, wedle którego demokracja była najważniejszą polityczną zdobyczą Zachodu, systemem niedoskonałym, lecz spośród wszystkich innych opcji – najlepszym.
Dzisiejsze rozczarowanie demokracją to splot kilku czynników: gdyby wsłuchać się w dyskurs polityczny ostatniego ćwierćwiecza, można odnieść wrażenie, że w demokracji nie tylko każdy pucybut może zostać milionerem, ale też każdy pucybut zostanie milionerem. Nie zostanie, szanse też nigdy nie będą równe. Mitem jest powszechna akceptowalność tolerancji dla wszelkiego rodzaju mniejszości – mitem, który runął tym szybciej, że internet sprawił, iż poglądy uchodzące wcześniej za nieakceptowalne wdarły się do mainstreamu. Sieć daje anonimowość użytkownikom. Sieć daje pewność politykom, że poparcie dla radykalnych antysystemowych poglądów istnieje i wcale nie jest marginesowe.
A skoro istnieje sfrustrowany, niepoprawny politycznie elektorat, wynoszący do władzy partie antysystemowe – uznawane jest to za legitymację do umocnienia raz zdobytej władzy. Takie właśnie intencje zarzuca się Orbanowi, który w ostatnich latach podporządkowywał sobie kolejne struktury państwa. Zarzuty o zaprowadzanie dyktatury czy rządów autorytarnych być może są tu przedwczesne, pytanie jednak, co zrobi węgierski premier, gdy za pewien czas sfrustrowany, niepoprawny politycznie elektorat zmęczy się i jego Fideszem? W Chinach strukturą władzy i jej zmiany jest partia komunistyczna – wybory nie są tam praktykowane. W Rosji strukturą władzy jest Kreml i podporządkowana mu Jedna Rosja – wybory są praktykowane, ale ich wyniki budzą co najmniej wątpliwości. W Turcji struktury władzy demokratycznej zostały zachowane, ale dzięki mniej lub bardziej umiejętnym zabiegom politycznym Partia Sprawiedliwości i Rozwoju – po utracie pełni władzy w czerwcu 2015 r. – doprowadziła do ponownych wyborów w listopadzie i pełnię władzy odzyskała.
Antysystemowi rewolucjoniści szybko poza tym obrastają własną oligarchią. To przypadek zarówno Erdogana, którego zasługi w rozwoju gospodarczym i społecznym Turcji są niekwestionowane, jak i Putina czy Hugo Chaveza w Wenezueli. Paradoksalnie, odejście od demokracji wskutek rozczarowania mainstreamem, upodabniającymi się do siebie politykami lewicy i prawicy, nie przynosi pod tym względem zmiany, raczej wymianę establishmentu.
Tak jak poddani dyktatora nie pałają chęcią obalania reżimu, jeśli gwarantuje on względny dobrobyt, tak samo obywatele państw demokratycznych akceptują wyidealizowany obraz demokracji, jeśli koniunktura jest dobra. Amerykańska Tea Party moment świetności przeżyła, gdy kryzys finansowy w USA był w apogeum, a Barack Obama wydawał się przytłoczony wyzwaniami. Odkąd jednak Ameryka zaczęła łapać drugi oddech, zwolennicy Partii Herbacianej są w odwrocie – co nie znaczy, że zniknęli, o czym świadczyć może popularność Donalda Trumpa.
Długie ramię wysokiego oprocentowania
Demokracja i łże-elity obiecywały, że będziemy bogaci. Obiecano nam też, że staniemy się bogaci szybko – więc w cenie są wysokie zwroty zainwestowanych sum, w szybkim tempie. Jeden z najbogatszych ludzi świata Warren Buffett mógłby w nieskończoność powtarzać, że szuka długoterminowych inwestycji, nie oczekując, że zaczną przynosić zyski w perspektywie kilku lat. Cały przemysł produkcji „narzędzi finansowych” przez fundusze inwestycyjne – obwiniany o doprowadzenie do kryzysu finansowego – opierał się na filozofii możliwie najszybszego zwrotu w możliwie najkrótszym czasie. Mechanizm piramid finansowych za pięć lat będzie obchodzić setną rocznicę wdrożenia – i choć wiadomo, że już przy propozycjach kilkunastoprocentowego zarobku w krótkim czasie powinna nam się zapalać czerwona lampka, oszustom za każdym razem udaje się nabrać wielu ludzi.
Wielkie korporacje opierają modele biznesowe nie na poszukiwaniu nowych rozwiązań, lecz na wyciskaniu w nieskończoność zastosowania starych rozwiązań. Rynki finansowe bez opamiętania rzucają się na firmy, które z tych czy innych powodów nagle zyskują popularność, zasysając strumienie pieniędzy, które mogłyby zasilić spółki rozwijające się stabilnie i mające długoterminowe plany rozwoju nowych produktów.
Można próbować też karać finansjerę za zbytnią chciwość. W maju tego roku ugodą zakończył się proces, jaki wytoczyli bankowi Bear Stearns (przejętemu przez JP Morgan) federalni urzędnicy, próbując rozliczyć mechanizmy tworzenia i przepakowywania narzędzi finansowych. JP Morgan zgodził się wypłacić w ramach porozumienia odszkodowanie wysokości 0,5 mld dol. Na tapecie są specjalne podatki dla banków: w Wielkiej Brytanii bankierzy w ciągu najbliższych pięciu lat będą musieli wysupłać dodatkowe 1,6 mld funtów na specjalne podatki, od kilku lat specjalny podatek bankowy obowiązuje na Węgrzech, zwolennikiem wprowadzenia podobnego jest partia rządząca w Polsce. Tyle że założenie, iż to banki zapłacą za swoją chciwość, jest naiwnością. W ten czy inny sposób zapłacą ich klienci.
Nie mogę pracować, nie mogę wykarmić dzieci, mam dosyć tego kraju – kwitował handlarz z bazaru w egipskiej Aleksandrii dokładnie rok po objęciu stanowiska przez generała As-Sisiego. – To niemożliwe, żeby coś się zmieniło, bo to wciąż ten sam reżim. Egiptem rządzą układy. Dość monopolu władzy. Dość układów za zamkniętymi drzwiami – pomstował z kolei 47-letni nauczyciel z Kairu. Historia zatoczyła koło, zmiana okazała się zamianą. Bowiem żadna zmiana nie jest dana na zawsze i każdy „nowy porządek” z czasem się degeneruje.