Rumuni wypracowali własny model pokojowej rewolucji. Najpierw zablokowali jedną z największych inwestycji górniczych na świecie. Później doprowadzili do wymiany skorumpowanych elit. Teraz chcą budować państwo na swoich zasadach.
Na Ukrainie protesty trwały niemal cztery miesiące. W Rumunii sześć dni. Na kijowskim Majdanie demontowano skorumpowany oligarchat kierowany przez rodzinę Wiktora Janukowycza. Na bukareszteńskim placu Uniwersyteckim dymisjonowano zblatowanego z lokalnym biznesem i kreującego się na światowca premiera Victora Pontę. W Kijowie do demonstrantów strzelano. W Bukareszcie ofiarami zepsucia państwa byli młodzi ludzie z modnego klubu Colectiv, który spłonął 30 października. Obie rewolucje mają jednak wspólny mianownik – systemem zachwiały grupy spoza głównego nurtu polityki, a pod sztandarami walki z korupcją stanęli ludzie, którzy organizowali się za pośrednictwem mediów społecznościowych. I w Kijowie, i w Bukareszcie byli to działacze miejscy, publicyści, dziennikarze, akademicy, przedstawiciele drobnego biznesu, którzy nie załapali się na postkomunistyczną prywatyzację państwa, bezrobotni, którzy wrócili z saksów w bogatszych państwach Zachodu i nie wiedzieli, jak odnaleźć się w ojczyźnie. I w ukraińskiej Rewolucji Godności, i rumuńskiej Rewolucji #Colectiv za zmianą stali zwykli ludzie. Statystyczny Szewczenko i Popescu, których przez lata nie dostrzegali zajęci gabinetowymi grami politycy.
Dla byłego ZSRR wydarzenia ukraińskie mogą stać się modelem wymiany elit. Do głosu dochodzi pokolenie urodzone po 1991 r., które nie wspomina komunizmu z sentymentem i nie wyznaje cementującej beznadzieję zasady „oby nie było wojny”. Z kolei dla byłych demoludów bezprecedensową lekcją jest Rumunia. Okazuje się, że państwo należące do Unii nie jest wolne od uprawiania polityki na ulicy. Mała mieszczańska stabilizacja podlana milionami euro funduszy europejskich nie gwarantuje dożywotniego spokoju. W gospodarce rumuńskiej nie wydarzyło się przecież nic, co mogłoby zapowiadać bunt. Latem obniżono VAT na żywność z 24 proc. do 9 proc., co nakręciło sprzedaż (od początku 2016 r. stawka podatku ma zmaleć na pozostałe towary i usługi z 24 do 20 proc.). Deficyt budżetowy jest mniejszy niż 2 proc., wzrost PKB w tym roku kształtuje się na poziomie 3,5 proc., a według prognoz Komisji Europejskiej w przyszłym przekroczy 4 proc. Bezrobocie nie przekracza 7 proc., co jak na ten region Europy jest wynikiem dobrym. Mimo to Rumuni wyszli na ulicę. I to nie pod przywództwem liderów partii opozycyjnych, jak miało to miejsce na Węgrzech w 2006 r. (wówczas protestowano pod sztandarami Fideszu, na czele którego stał obecny premier, a wówczas lider opozycji Viktor Orbán. Z kolei rewolta na Łotwie i obalenie rządu w lutym 2009 r. były efektem kryzysu gospodarczego i również wspierały je partie opozycyjne i głowa państwa).
Rewolucja #Colectiv to nowy typ zmiany. Jej podstawowym celem – jak pisze magazyn „Gândul” – jest desakralizacja władzy. Zakwestionowanie logiki działania polityki, jaką Rumuni znali po obaleniu Nicolae Ceau?escu w grudniu 1989 r.
Ocalić kraj
Jeszcze do niedawna wydawało się, że państwo jest skazane na trwanie w systemie, w którym główne skrzypce gra dawna nomenklatura zaprzyjaźniona z pokoleniem polityków, którzy choć nie byli uwikłani w system komunistyczny, to przejęli nawyki jego pogrobowców. W Bukareszcie jasne było, że młodzi – reprezentowani przez odsuniętego od władzy przez #Colectiv premiera Victora Pontę – zaakceptowali reguły gry zaproponowane przez uwłaszczonych na państwie postkomunistów. Ten, kto był w układzie, czerpał pełnymi garściami. Ci spoza – przeklinali ich. Ale zamiast się policzyć na ulicy, wybierali powolne dorabianie się w małej rumuńskiej stabilizacji lub emigrację zarobkową. Ten system mógł trwać latami. Pozornie wszystko działało. Sądy wydawały niezawisłe wyroki. Policja ścigała złodziei. Biznes zarabiał pieniądze. Politycy nosili coraz lepsze garnitury, a na unijnych salonach mówili coraz lepszą angielszczyzną. Bruksela przestała się czepiać, bo lokalne CBA działało coraz skuteczniej.
Nikt by nie zadawał pytań na ulicy, gdyby nie drobny szczegół. Ta rumuńska ciepła woda w kranie była ledwie letnia, a kupione na kredyt M3 miało paździerzowe ściany. Konserwowany od 1989 r. system był fasadowy.
Właśnie dlatego przypadek Rumunii jest znaczący dla całej Europy Środkowej. Po pierwsze, ludzie, którzy doprowadzili do ustąpienia Ponty, działali spontanicznie. Nie organizowali się wcześniej. Po drugie, nie mieli jednego lidera. Po trzecie, za ich protestami nie stały pieniądze. Rewolucja była tania, nie wspierały jej największe media w kraju, lud miał swoje własne kanały komunikacji. Wspólnym mianownikiem była furia skierowana w polityków.
Nikt nie mówił, jak uzdrowić państwo. Ludzie na Facebooku prowadzili między sobą dyskusje na temat zmian, które należy wprowadzić w straży pożarnej i pogotowiu ratunkowym, aby w przyszłości nie doszło do tragedii takiej jak ta w Colectivie. Jeszcze przed ustąpieniem Ponty zakładano, że te zmiany zostaną wprowadzone przez jego następców wyłonionych w drodze buntu. Równocześnie niemal na każdym kroku wspominano walkę o wieś Ro?ia Montană w 2013 r.
To małe miasto w Transylwanii stało się początkiem rewolucji #Colectiv. Zachętą. Wówczas Rumunom, którzy wyszli na ulice w Bukareszcie, Klużu, Jasach, Timiszoarze, ale też w Londynie, Berlinie i Brukseli – pod hasłem „Salva?i Ro?ia Montană” (Ocalcie Ro?ia Montană) – skutecznie udało się zablokować budowę jednej z największych na świecie kopalni złota i zarazem jednej z największych na świecie, potencjalnych katastrof ekologicznych (inwestycja zakładała między innymi przymusową relokację mieszkańców Ro?ia Montană).
Przyczyną buntu było kłamstwo polityków i ich buta. Władze obiecały, że kopalnia nie powstanie. Złamały obietnicę, a firma, która miała wydobywać złoto, zyskała nawet prawo do przymusowych wywłaszczeń na terenie planowanej inwestycji. Zdradziły również media tzw. głównego nurtu. Przez pierwszy tydzień protestów wydarzenia relacjonował tylko jeden kanał telewizyjny – Digi24. To właśnie wtedy pojawiły się pojęcia korupcji mediów i oderwania władzy od ludu (co ciekawe, jednym z negatywnych bohaterów tamtych wydarzeń był Dan ?ova, bliski współpracownik Ponty. Postać znienawidzona przez #Colectiv).
30 października 2015 r. wybuchł pożar w Colectivie, w którym zginęło 27 osób. Zawrzało. W mediach społecznościowych dyskutowano o tym, że trzeba dokończyć to, co rozpoczęto w Ro?ia Montană. Już 3 listopada na ulicach Bukaresztu, Klużu, Timoszoary czy Konstancy było w sumie od 60 do 100 tys. protestujących. W ciągu zaledwie kilku dniu okazało się, że tak zorganizowana pokojowa rebelia może realizować cele, które są nieosiągalne dla prokuratury, CBA (w Rumunii DNA – Direc?ia Na?ională Anticorup?ie), parlamentu. Hasłem numer jeden była dymisja premiera Ponty, którego do tej pory uznawano go za nieusuwalnego.
Na krótko przed rewolucją #Colectiv Ponta został postawiony w stan oskarżenia przez DNA. Instytucję, która skutecznie posyła za kraty byłych premierów i ministrów (w ubiegłym roku Dyrekcja doprowadziła do postawienia w stan oskarżenia niemal 1200 osób, głównie przedstawicieli elit. Z tego ponad 800 skazano. W tym roku w ciągu dziewięciu miesięcy oskarżono 15 członków parlamentu i 9 wysokich rangą urzędników na szczeblu wojewódzkim).
Poncie zarzucano pranie brudnych pieniędzy i fałszowanie dokumentów. On jednak pozostawał przy władzy. Układ polityczny w parlamencie nie godził się na dymisję. Opozycja i prezydent byli za słabi. Gdyby nie ulica, premier trwałby do dziś. I reprezentował wszystko to, przeciw czemu protestowali Rumunii – polityczne cwaniactwo, kłamstwo (dokonał plagiatu w swojej pracy doktorskiej, skłamał na temat zagranicznego wykształcenia na Oksfordzie), zblatowanie z biznesem (zarzuty DNA dotyczą m.in. wyprowadzania publicznych pieniędzy z dwóch spółek z udziałem skarbu państwa – Rovinari i Turceni), nepotyzm (oligarcha, który współpracował z Pontą – wspomniany Dan ?ova – trzy razy piastował funkcje ministerialne). W zasadzie genezę rumuńskiego buntu można sprowadzić do czterech słów – Ponta, Colectiv i Ro?ia Montană. Przy czym ten pierwszy nie spodziewał się, że cios przyjdzie nie z parlamentu czy DNA, ale z ulicy.
Przemeblowanie
– Zrozumiałem, że nie wystarczy prosta wymiana rządu. Potrzeba kompleksowej zmiany życia politycznego – zadeklarował prezydent Rumunii Klaus Iohannis, który w szczycie protestów zwołał w pałacu Cotroceni konsultacje z przedstawicielami „społeczeństwa obywatelskiego”. Pochodzący z Siedmiogrodu i reprezentujący mniejszość niemiecką polityk był jedyną w miarę wiarygodną osobą, która mogła pośredniczyć w rozmowach między ulicą a uznawaną za skompromitowaną klasą polityczną. Jako kandydat na burmistrza Sybina w 2000 r. zdobył niemal 70 proc. głosów. Zarządzając miastem, dał się poznać jako sprawny menedżer, który nie uwikłał się w grubsze afery korupcyjne. Kapitał zdobyty w przeszłości pozwolił mu na zdystansowanie się od reszty elit.
Iohannis do pałacu Cotroceni zaprosił działaczy organizacji Salva?i Bucure?tiul (Ocalcie Bukareszt), która od lat walczyła z dziką zabudową stolicy przez ułożonych z władzami deweloperów. Pojawili się również obrońcy unikatowej na skalę europejską Delty Dunaju (Salva?i Dunărea ?i Delta, Ocalcie Dunaj i Deltę), dziennikarze związani z magazynem satyryczno-śledczym „Academia Ca?avencu” i politolodzy, którzy zasłynęli z tego, że nieprzerwanie od upadku Ceau?escu krytykowali ewolucję rumuńskiego systemu politycznego. Wspólnym mianownikiem tej dziwnej mieszanki była działalność z dala od ludzi takich jak Ponta.
Urodzony w 1969 r. Nicu?or Dan z Ocalmy Bukareszt (SB) to aktywista i matematyk, który w 2012 r. startował w bukareszteńskich wyborach lokalnych. Latem tego roku skonsolidował wokół siebie mniejsze ugrupowania społeczne. Jego idée fixe jest walka z wyburzaniem zabytkowych budynków w centrum stolicy i sprzedażą uzyskanej w ten sposób ziemi spekulującym na cenach nieruchomości biznesmenom. W sumie Dan wygrał z władzami stolicy 23 sprawy sądowe, które utrącały drogie inwestycje. Sukcesem zakończyła się organizowana przez SB akcja blokowania budowy aquaparku na terenach zielonych w czwartej dzielnicy Bukaresztu. Udało mu się również ochronić przed wyburzeniem unikatowy i tradycjami sięgający rumuńskiej wojny o niepodległość w 1879 r. rynek Matache. Do trwałych efektów działalności SB można zaliczyć zmiany w rumuńskim prawie budowlanym. W 2008 r. z inicjatywy Dana opublikowano raport „Bukareszt, katastrofa urbanistyczna”. Jego efektem był zawarty w tym samym roku, przed wyborami lokalnymi Pakt dla Bukaresztu, który podpisali wszyscy kandydaci na mera. Zwycięzca i zarazem jeden z sygnatariuszy Sorin Oprescu nie miał jednak zamiaru go respektować. W zamian za to zasłynął z oskarżeń pod adresem Dana, któremu zarzucał blokowanie rozwoju miasta Ten rozwój w ostatniej dekadzie odbywa się pod dyktando deweloperów, a argumenty Dana wydają się uzasadnione. Przykładem jest reprezentacyjna aleja Zwycięstwa, która jest jeszcze bardziej absurdalna architektonicznie niż zbudowana przez Ceau?escu dzielnica rządowa przy placu Unii.
Oprócz Dana w ulicznej zmianie władzy swoje zasługi ma organizacja Ocalmy Dunaj i Deltę (SDD). Reprezentuje ją znany rumuński dziennikarz (zastępca redaktora naczelnego magazynu „Academia Ca?avencu”) i ekolog Liviu Mihaiu. Jego hasło brzmi: „Chcemy więcej, niż chcieliśmy w 1990 r.”. To nawiązanie do protestów studenckich na placu Uniwersyteckim – wówczas domagano się dekomunizacji kraju, uznając, że ekipa Iona Iliescu, która obaliła Ceau?escu, tak naprawdę, zamiast dokonać transformacji ustrojowej, zaczęła się uwłaszczać na najbardziej wartościowych kąskach państwa. Mihaiu nie jest jednak typem outsidera, który dopiero wkracza na scenę polityczną. Lider SDD od lat jest gwiazdą rumuńskiej publicystyki. Kilka dni przed wybuchem protestów ulicznych w rozmowie z dziennikiem „Evenimentul Zilei” przekonywał, że w Rumunii nie ma polityka, który nie miałby związków z Partią Komunistyczną i jego tajną policją Securitate. Środowisko skupione wokół SDD nie może się jednak pochwalić sukcesami podobnymi do tych, które ma na swoim koncie SB. Delta Dunaju, którą mieli chronić, jest eksploatowana według logiki lokalnych, półmafijnych klanów. Za samym SDD ciągną się oskarżenia o uwikłanie w pontyzm – czyli układy z dawnym premierem.
Rewolucja #Colectiv ma również twarz prawicowego politologa Sorina Ioni?y, szefa i założyciela think tanku Societatea Academică Română (Rumuńskie Stowarzyszenie Akademickie). SAR od lat walczy o standardy w życiu publicznym. Ioni?ă znany jest w kraju z opracowania poświęconego przyszłym zagrożeniom demograficznym i socjalnym. Za granicą był konsultantem Banku Światowego, Rady Europy i ONZ.
Tacy ludzie jak Dan, Mihaiu czy Ioni?ă osiągnęli sukces. Obalili nieusuwalnego Pontę. Utrącili forsowaną przez parlament kandydaturę na szefa rządu Sorina Cîmpeanu (był premierem tymczasowym). Doprowadzili do tego, że Rumunią rządzi gabinet techniczny z byłym komisarzem unijnym Dacianem Ciolo?em. Ministrami są dyplomaci lub eksperci międzynarodowych instytucji. W przyszłym roku mają odbyć się przedterminowe wybory parlamentarne. Prezydent Iohannis zachęcał swoich rozmówców z pałacu Cotroceni do budowania partii i walki o władzę, której ostatecznym celem ma być sanacja państwa. Jeśli w parlamencie znajdzie się Partia # Colectiv, Rumunia będzie pierwszym krajem Europy Środkowej, któremu udało się gruntownie przemeblować scenę polityczną pod naporem gniewu ulicy i zaprowadzić swoje porządki.