Saudowie, powołując porozumienie do walki z terroryzmem, bardziej myślą o wzmocnieniu swoich wpływów niż o pokonaniu ISIS. Przynajmniej na razie
Militarny układ sił w świecie islamu / Dziennik Gazeta Prawna
Utworzony z inicjatywy Arabii Saudyjskiej islamski sojusz wojskowy do walki z terroryzmem raczej nie stanie się czynnikiem, który przesądzi o pokonaniu Państwa Islamskiego. Zresztą nie to jest głównym celem władz w Rijadzie, lecz stworzenie nowego, korzystniejszego układu sił w regionie.
Diabeł, jak zawsze, tkwi w szczegółach
– Dziś każdy kraj muzułmański walczy z terroryzmem indywidualnie, więc koordynacja tych wysiłków jest bardzo ważna. Źródłem tego sojuszu jest chęć muzułmańskiego świata do walki z tą chorobą, która dotyka świat islamu, a następnie całą wspólnotę międzynarodową – mówił we wtorek saudyjski następca tronu i minister obrony książę Mohammed bin Salman.
Saudyjską inicjatywę z zadowoleniem przyjęły Stany Zjednoczone. – Przynajmniej w ogółach wygląda, że jest to w dużym stopniu zbieżne z tym, do czego od dłuższego czasu wzywaliśmy, czyli większego zaangażowania w walkę z Państwem Islamskim przez niektóre sunnickie kraje arabskie – oświadczył amerykański sekretarz obrony Ashton Carter.
Problem w tym, że diabeł zwykle tkwi w szczegółach, a po bardziej szczegółowym przyjrzeniu się saudyjskiemu sojuszowi rodzi się wiele wątpliwości. Nie jest wcale jasne, czy rzeczywiście będzie on walczył z Państwem Islamskim. Z jednej strony celem ISIS jest obalenie obecnie rządzących przywódców krajów muzułmańskich – w tym przede wszystkim saudyjskiej rodziny królewskiej – i włączenie ich terenów do samozwańczego kalifatu, więc mają oni interes w powstrzymaniu organizacji Abu Bakra al-Baghdadiego. Z drugiej jednak Arabia Saudyjska czy Katar nigdy nie postrzegały Państwa Islamskiego jako głównego zagrożenia w regionie, a nie jest też tajemnicą, że z niektórych kręgów w tych dwóch państwach płynie znacząca pomoc finansowa dla dżihadystów.
Wątpliwości, czy celem sojuszu faktycznie jest Państwo Islamskie, pośrednio potwierdzili sami Saudyjczycy. – Jeśli chodzi o operację w Syrii i Iraku, nie możemy jej podjąć, nie mając legitymacji i bez koordynacji ze wspólnotą międzynarodową – wyjaśnił książę Mohammed. A takiej legitymacji nie będzie, bo kraje, którym zależy na utrzymaniu reżimu Baszara al-Asada w Syrii – czyli Rosja i Iran – nie zgodzą się, by dominującą rolę przejęli przeciwnicy syryjskiego prezydenta.
Pewną wskazówką są też słowa saudyjskiego ministra spraw zagranicznych Adela al-Dżubeira, który powiedział, że „nic nie jest poza dyskusją, ale to zależy, skąd nadejdzie prośba”. To może sugerować, iż walka z terroryzmem ograniczać się będzie do terytoriów państw sojuszu, gdy któreś z nich się o to zwróci, a definicja terroryzmu będzie dopasowywana do bieżących potrzeb. Bardziej realny jest scenariusz, że Arabia Saudyjska prędzej będzie chciała wykorzystać pomoc innych państw sojuszu do operacji w Jemenie, gdzie od dłuższego czasu walczy – bez szczególnych postępów – ze wspieranymi przez Iran rebeliantami, niż z Państwem Islamskim.
Koalicja przeciw Iranowi?
Druga poważna wątpliwość to skład sojuszu. Brakuje w nim czterech państw, na terenie których trwa realna walka z terroryzmem, czyli Iraku, Syrii, Afganistanu i Algierii, a także najbardziej wpływowego szyickiego państwa – Iranu, którego siły specjalne zresztą na własną rękę walczą w Iraku z Państwem Islamskim. Arabia Saudyjska od lat uważa Iran za swojego głównego rywala w regionie i największe potencjalne zagrożenie. A teraz nawet jeszcze większe, bo w związku ze spodziewanym zniesieniem sankcji gospodarczych po osiągnięciu w lipcu porozumienia w sprawie programu atomowego pozycja Teheranu w świecie będzie rosła. Z powodu tego, że na terenie Arabii Saudyjskiej leżą Mekka i Medyna, kraj ten uważa się za nieformalnego przywódcę świata muzułmańskiego, tworzony przez nią sojusz wygląda na koalicję budowaną przeciwko Iranowi. Ponieważ akcja zwykle spotyka się z reakcją, można się spodziewać, że wkrótce Iran będzie tworzył konkurencyjną koalicję, co tylko zwiększy napięcie w regionie, zamiast je zmniejszać. Pośrednio saudyjski sojusz jest wymierzony też w Rosję, której interesy – zarówno polityczne, jak i gospodarcze – są zupełnie sprzeczne od saudyjskich i Rijad z niepokojem obserwuje zaangażowanie militarne Rosji na Bliskim Wschodzie.
Jeśli chodzi o skład sojuszu, to zwraca także uwagę obecność w nim kilku państw afrykańskich, które trudno określić jako islamskie – w Nigerii czy na Wybrzeżu Kości Słoniowej liczba muzułmanów i chrześcijan jest podobna, a w Togo i Gabonie muzułmanie stanowią kilkanaście procent ludności. W przypadku konfliktów religijnych, które w dwóch pierwszych krajach są częste, dość łatwo wyobrazić sobie sytuację, że „terrorystami” staną się niemuzułmanie.
Zresztą kolejną potencjalną słabością sojuszu jest to, że tworzące go państwa mają nierzadko zupełnie odmienne interesy, inaczej interpretują islam, różnie widzą miejsce religii w życiu publicznym i mają radykalnie różny potencjał wojskowy. Trudno im będzie zatem ustalić wspólne cele, a następnie to, kto miałby kierować ewentualnymi operacjami wojskowymi czy antyterrorystycznymi. Do tej roli z pewnością będzie pretendować Arabia Saudyjska, ale mające znacznie większy potencjał wojskowy Turcja czy Pakistan raczej nie będą chciały służyć interesom Rijadu.
Nawet jeśli kraje zawiązanego pod przywództwem Saudów sojuszu miałyby podjąć się działań mających na celu pokonanie Państwa Islamskiego, to z ostatnich informacji wynika, że będzie to trudniejsze, niż podejrzewano. Przede wszystkim kampania lotnicza prowadzona przeciw dżihadystom okazała się nie tak skuteczna, jak podejrzewano. Chociaż amerykańskie samoloty dokonują ataków na wybrane cele na terytorium kontrolowanym przez ISIS praktycznie od września ubiegłego roku, to sygnałów świadczących o słabnięciu grupy jest niewiele.
Z ostatnich doniesień wynika także, że w niezłej kondycji są finanse organizacji Abu Bakra al-Baghdadiego. W wyniku nalotów uszkodzeń doznała infrastruktura służąca do wydobycia ropy naftowej we wschodniej Syrii – często nieodwracalnych, biorąc pod uwagę brak dostępu do nowoczesnych technologii, jakimi dysponują koncerny naftowe. Dziennie wydobycie na tych polach wynosiło 34–40 tys. baryłek ropy, co przynosiło dżihadystom ok. 1,5 mln dol., również dziennie. Po nalotach na instalacje naftowe sumy te uległy zmniejszeniu, ale jak bardzo – nie wiadomo.
Ubytek wpływów ze sprzedaży ropy naftowej dżihadyści uzupełniają, pobierając podatki od ludności zamieszkującej kontrolowane przez nich tereny (szacunki mówią o 8–10 mln ludzi). Już w tej chwili stanowią one najważniejsze źródło dochodów organizacji, zapewniając ponad połowę wpływów (ropa to ok. 40 proc.). Największy dochód przynoszą oczywiście podatki nakładane na lokalnych przedsiębiorców, cła płacone od towarów wwożonych na kontrolowane przez dżihadystów tereny itd.
Istny worek bez dna
Pobór podatków objęty jest szczególnym nadzorem, ponieważ operacja pod nazwą „Państwo Islamskie” jest bardzo kosztowna. Pieniądze wykorzystywane są głównie do utrzymania armii i prowadzenia operacji wojskowych. Według „Financial Timesa” koszty te w 2014 r. wyniosły ok. 600 mln dol. (z 900 mln, jakie udało się zdobyć organizacji). Utrzymanie aparatu bezpieczeństwa, czyli tajnej policji amnijat, a także policji obyczajowej hisba to wydatek rzędu 10–15 mln dol. miesięcznie. ISIS wypłaca każdemu bojownikowi żołd w wysokości 50–150 dol., który jednak może się zwiększyć na skutek różnych dodatków, uzależnionych np. od liczby żon i dzieci. Organizacja ma również nienasycony apetyt na amunicję; tylko tydzień bitwy może pod tym względem kosztować ok. 1 mln dol.
Przerzucenie się dżihadystów z ropy na podatki pokazuje słabość strategii stojącej za nalotami – że pozbawią one organizacji ważnych źródeł dochodu. Coraz wyraźniej widać bowiem, że zwolennicy Al-Baghdadiego jakoś się wyżywią; jeśli nie będą mogli zarobić na ropie, zaczną domagać się większych danin od mieszkańców, nasilając na kontrolowanych przez siebie terenach terror.
To sprawia, że walka z Państwem Islamskim będzie jeszcze trudniejsza, niż podejrzewano, i prawdopodobnie będzie wymagała zaangażowania regularnego wojska. Dotychczas nadzieje wiązano ze zwycięstwem antyasadowej opozycji w Syrii; gdyby prezydenta Baszara al-Asada odsunięto od władzy, to oddziały rebeliantów wzmocnione syryjską armią rządową mogłyby wreszcie podjąć walkę z dżihadystami. Jednocześnie swoją ofensywę rozpoczęłaby armia iracka, a udział w wysiłku wojskowym mieliby również Kurdowie. Państwo Islamskie jeszcze nigdy nie walczyło na dwóch frontach jednocześnie, o trzech nie wspominając. W takiej sytuacji upadek kalifatu byłby kwestią miesięcy, może nawet tygodni.
Ten obraz skomplikowało niestety wejście do konfliktu Rosji. O ile w pierwszej połowie br. reżim prezydenta Baszara al-Asada zaczął przejawiać oznaki słabości (w telewizyjnym orędziu syryjski przywódca przyznał, że wierne mu siły nie są w stanie walczyć w tylu miejscach jednocześnie i że będzie musiał koncentrować wysiłki), o tyle wsparcie Rosjan dodało mu wigoru. Co prawda żadna z ofensyw, jakich podjęły się oddziały wierne Damaszkowi, nie osiągnęła zbyt wiele, ale naloty znacząco osłabiły pole manewru rebeliantów pozbawionych zaawansowanych systemów obrony przeciwlotniczej. Jeśli Saudowie chcieliby naprawdę zmienić coś w wojnie z terroryzmem, musieliby wysłać do Syrii wojsko swoje i ewentualnie swoich sojuszników. Na to jednak na razie się nie zanosi.
15 miesięcy trwają naloty na Państwo Islamskie pod auspicjami Stanów Zjednoczonych
30 tys. liczba bojowników Państwa Islamskiego
900 mln dol. wpływy Państwa Islamskiego w 2014 r.
ISIS wypłaca każdemu bojownikowi 50–150 dol. żołdu