„Państwo Islamskie założyło na Bałkanach tajną bazę”, „bojownicy kalifatu uderzą na Europę przez Bałkany” – czytamy raz po raz. Alarmujące wieści rzadko mają jednak ciąg dalszy. Na Bałkanach są radykałowie – tyle że dosyć senni
Husein „Bilal” Bosnić potrafił błysnąć, zwłaszcza podczas najważniejszych, piątkowych kazań. – Osama bin Laden to męczennik. Zawsze pozostanie żywy, jako że zginął, krocząc drogą Allaha – rzucił tuż po tym, jak amerykańscy komandosi dopadli lidera Al-Kaidy w Pakistanie. Przy innej okazji wezwał Serbów i Chorwatów, by płacili specjalny podatek, jaki przewiduje Koran dla innowierców, a kiedy indziej wspomniał jeszcze o jednoczeniu ziem muzułmańskich. – Z pasami szahida na piersiach utorujemy sobie drogę do raju, piękny dżihad rozpościera się nad Bośnią – intonował w jednej z osobiście ułożonych pieśni, w końcu jest muzykiem. – Inszallah, Ameryka zostanie zniszczona – dośpiewywał.
Nic dziwnego, że Bosnicia od dawna miały na oku bośniackie służby bezpieczeństwa. Jego piątkowe kazania uchodziły mu jeszcze płazem – nawet to, które wylądowało na YouTube, z wezwaniem do przyłączania się do Państwa Islamskiego. W mediach prezentował się dwuznacznie, balansując na krawędzi apologii terroryzmu: włoskiej gazecie „La Repubblica” powiedział choćby, że amerykański dziennikarz James Foley był „szpiegiem” i jego egzekucja była „usprawiedliwiona”. – My, muzułmanie, wierzymy, że pewnego dnia cały świat będzie jednym państwem islamskim – zapewniał. – Naszym celem jest upewnić się, by nawet Watykan był muzułmański. Może tego nie doczekam, ale ten czas nadejdzie – odgrażał się. Dociskany w wywiadach dla rodzimych stacji telewizyjnych, osuwając się w fotelu dla gościa, Bosnić monotonnym głosem cytował Koran i udzielał wymijających odpowiedzi. Za to jego zwolennicy potem rzucali gromy na głowy prowadzących, odsądzając ich od czci i – nomen omen – wiary.
Nic dziwnego, że bośniackie służby bezpieczeństwa długo nie wiedziały, jak sobie z tym problemem poradzić. Ponad dwa lata temu próbowano go przyskrzynić za poligamię – Bosnić pomieszkiwał pod jednym dachem w towarzystwie czterech kobiet (oraz 18 dzieci) i choć tylko jedna była oficjalną małżonką, tajemnicą poliszynela było, że pozostałe pełnią analogiczną funkcję. Bezskutecznie, kobiety zeznawały na korzyść głowy rodziny. Wreszcie jesienią ubiegłego roku przyszła kryska na Matyska.
Glejt od brata Bilala
– Nie pamiętam, nie pamiętam – odpowiadał Merim Keserović, pytany, czy Bosnić podczas swoich kazań zachwalał słuchaczom Państwo Islamskie i namawiał do przyłączenia się do niego. Osiemnastolatek nerwowo patrzył to na sędziego, to na prokuratora, wreszcie na samego Bosnicia, gdy odczytywano jego zeznania złożone wkrótce po aresztowaniu na sarajewskim lotnisku. W podpisanym przez Keserovicia protokole czarno na białym stało, że Bosnić przekonywał, że przyłączenie się do walczących w Syrii „braci” jest obowiązkiem każdego wierzącego.
Keserović próbował ostatecznie wybrnąć z sytuacji, stwierdzając, że protokół został napisany przez policjantów i podsunięty mu wyłącznie do podpisania, ale też nie zaprzeczył niczemu, co na temat Bosnicia w nim napisano. Resztę dośpiewali inni świadkowie: nieformalny lider bośniackich salafitów nie tylko namawiał do wyjazdu na Bliski Wschód, służył też namiarami na osoby kontaktowe powiązane z kalifatem, wystawiał swoiste listy żelazne, uwiarygodniające ochotników w oczach „braci” w Syrii. Najprawdopodobniej finansował też podróże chętnych – tuż przed aresztowaniem jesienią 2014 r. miał dostać od tajemniczego Kuwejtczyka około 100 tys. dol., które służyły m.in. do zakupu biletów lotniczych do Turcji plus koszty akomodacji na okres potrzebny, by stamtąd przedostać się do Syrii. Na jego konto bankowe trafiały też transfery z państw arabskich sumujące się do jakichś 115 tys. dol.
Promowanie dżihadu, rekrutacja zwolenników dla ISIS, zorganizowanie ich przerzutu na Bliski Wschód – te trzy zarzuty sędzia Amela Huskić uznała za udowodnione. Podobnie jak przyczynienie się do śmierci przynajmniej sześciu pozyskanych dla dżihadu „męczenników”. Na początku listopada br. Bosnić został skazany na siedem lat odsiadki – wyrok, od którego odwołał się zarówno oskarżony, jak i prokurator, żądający dla zagorzałego salafity dwudziestu lat więzienia. Niewykluczone, że adwokat Bosnicia będzie chciał apelować nawet w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu.
Proces piewcy dżihadu jest sensacją w Bośni. W skali całej Europy można jednak uznać, że dorobek bałkańskich rekruterów kalifatu jest stosunkowo skromny: według opublikowanego latem raportu Atlantic Council od 2012 r. z Bośni do Syrii wyjechało 217 osób, z których 26 najprawdopodobniej zginęło. 52 miały już wrócić do ojczyzny. Bośniacki wywiad jest mniej optymistyczny: liczba rekrutów, którzy tylko w tym roku próbowali się przedostać na Bliski Wschód, dobije prawdopodobnie do dwustu. Mimo wszystko bałkańskie narodowości lokują się w końcówce zestawień cudzoziemskich bojowników ISIS – co jest tym bardziej zaskakujące, że np. w Bośni panuje 43-procentowe bezrobocie, wśród młodych sięgające 60 proc., a średnia pensja to 639 dol. Jeszcze gorsze są statystyki dla serbskiego Sandżaku czy Kosowa. Tymczasem bojownikom z zagranicy kalifat może zaproponować nawet dwukrotnie więcej. Nie brak więc zachęt, również tych przyziemnych.
Odzew jest mimo wszystko niewielki. Pięć lat temu w Bugojnie miejscowy wahabita podłożył bombę na posterunku policji. Inny próbował wszcząć strzelaninę w amerykańskiej ambasadzie w 2011 r., schwytano go i skazano na piętnaście lat więzienia. Bardziej burzliwy był mijający rok: wiosną w Zworniku miejscowy dżihadysta zastrzelił policjanta (i zginął wkrótce później w strzelaninie), a w listopadzie inny radykał zastrzelił dwóch żołnierzy na przedmieściach Sarajewa (potem zastrzelił się we własnym domu). Do tej pory jednak Bośniakom udało się uniknąć ataku terrorystycznego na poważną skalę, co przy wszechobecności broni, jaka pozostała po wojnach z lat 90., wcale nie jest takie proste.
Inna sprawa, że władze w Sarajewie nie pozostawiają chętnym wielkich wątpliwości: w tym życiu i w tym kraju raj ich nie czeka. W odróżnieniu od państw zachodnich miejscowe władze wyjątkowo szybko (również jak na bałkańskie standardy) zareagowały na zagrożenie: w ubiegłym roku wprowadzono tam pakiet antyterrorystycznych przepisów, które teraz pozwalają sprawnie skazywać miłośników dżihadu – tuż przed wyrokiem dla Bosnicia za kratki trafiła grupa zwolenników ISIS. Spędzą tam od roku, jak wspomniany już Keserović, do trzech i pół roku. Bosnić też nie trafił za kratki sam, wraz z nim w ramach operacji „Damask” (Damaszek) aresztowano piętnastu innych radykałów.
Z Afganistanu do Bośni
„Polityczny islam” nie jest oczywiście na Bałkanach żadną nowością. W dawnej Jugosławii przez dekady działali Młodzi Muzułmanie – powstała w 1939 r. organizacja, do której należał m.in. nieżyjący już prezydent Bośni i Hercegowiny z okresu wojny domowej w latach 90., Alija Izetbegović. Skądinąd to właśnie późniejszy przywódca Bośniaków ożywiał organizację: tuż po wojnie pisując do sarajewskiego pisemka „Mudžahid” (Mudżahedin) czy publikując w 1970 r. „Islamską deklarację” – swoisty manifest, w którym Izetbegović wyłożył swoje poglądy na islam i politykę. Za publicystykę późniejszy prezydent dostał od reżimu Josipa Broza Tity cztery lata więzienia, „Deklaracja” uszłaby mu płazem (natychmiast znalazła się na indeksie, a drukowane w samizdacie egzemplarze były uważane co najwyżej za lokalny koloryt), gdyby nie to, że autor nadal przejawiał pisarskie ambicje i w 1980 r. opublikował kolejną rozprawę, „Islam między Wschodem a Zachodem”. Za recydywę dostał wyrok czternastu lat więzienia, skrócony w 1988 r., gdy Jugosławia zaczęła się już rozpadać.
W nowych realiach Izetbegović okazał się zręcznym politykiem, daleko mniej doktrynerskim, niż mogłyby na to wskazywać jego pisma. Grał przede wszystkim na nastrojach nacjonalistycznych (nie gorzej niż przywódcy serbscy czy chorwaccy), a nie religijnych, zręcznie lawirując między zachodnimi politykami a przywódcami wyznaniowych państw muzułmańskich. Zresztą trudno się dziwić: zgodnie z przedwojennym żartem jugosłowiański muzułmanin różnił się od jugosłowiańskiego katolika i jugosłowiańskiego prawosławnego tym, że ten pierwszy nie chodził do meczetu, ten drugi nie chodził do kościoła, a ostatni – do cerkwi. Prawdziwość tej autoironicznej frazy potwierdził na swój sposób Hashim Hussein, dowódca malezyjskiego kontyngentu Błękitnych Hełmów w Bośni. – Muzułmańska społeczność w Konjić przyjęła nas bardzo ciepło – konstatował w swoich wspomnieniach. – Oni tu nigdy nie świętowali pierwszego dnia muharram, zanim nie przyjechaliśmy – dorzucał ze zdziwieniem.
To akurat miało się szybko zmienić. Mimo narzuconego Bośni i Hercegowinie embarga na dostawy broni – a właściwie dzięki niemu, bo Chorwaci i Serbowie mogli liczyć na wsparcie sąsiadów z Chorwacji i Serbii – bośniaccy muzułmanie musieli szybko znaleźć możnych protektorów. I znaleźli ich w krajach arabskich, zarówno wśród oficjeli, jak i indywidualnych sponsorów. Błyskawicznie też w odludnych muzułmańskich wioskach zaroiło się od mudżahedinów, którzy tłumnie wyjeżdżali z Afganistanu – gdzie przestali być potrzebni. „Nie jesteśmy tu, by dostarczać jedzenia czy leków” – notował jeden z liderów „afgańskich Arabów”, Szejk Au Abdel Aziz. „Jest wiele organizacji, które mogą to robić. My dostarczamy ludzi” – cytuje radykała Evan Kohlmann w książce „Al-Qaida’s Jihad In Europe. The Afghan-Bosnian Network”.
I dostarczali. Przez Bośnię przewinęli się m.in. Chalid Szejk Mohamed, pomysłodawca zamachów 11 września, czy Fateh Kamel, Kanadyjczyk algierskiego pochodzenia, który kilka lat później został aresztowany przez Francuzów za przygotowywanie ataków terrorystycznych w Paryżu. Już jesienią 1992 r. do Zagrzebia zjechał wysłannik Osamy bin Ladena, Jamal Ahmed al-Fadl, by rozejrzeć się na miejscu i ocenić możliwość założenia stałych baz dla rodzącej się właśnie Al-Kaidy. Zgodnie z plotką w połowie lat 90. sam bin Laden miał jeździć po świecie na bośniackim paszporcie.
Pospolite ruszenie weteranów z Afganistanu i narwańców z krajów arabskich oraz zachodnich muzułmańskich diaspor jesienią 1992 r. przybrało postać formacji El Mudžahid – oficjalnie uznanej przez Sarajewo za część swoich sił zbrojnych rok później. Do niej kierowano olbrzymią większość ochotników z innych państw, w sumie – w zależności od szacunków – przewinęło się przez ten odział od trzystu do czterech tysięcy osób. Olbrzymia grupa tych bojowników po wojnie osiadła w Bośni: ocenia się, że mogło to być nawet dwa tysiące osób. Dowódcy El Mudžahid cieszyli się tu dużą popularnością jako bohaterowie wojenni, większość dostała bośniackie obywatelstwo i pomoc w ułożeniu sobie życia. W obiegowym języku każdy, kto wsławił się dzielną walką w obronie Bośni, zaczął być określany mianem mudżahedina (co słychać nawet w popularnym dekadę temu filmie „Grbavica”). Z kolei gdy w apogeum „wojny z terroryzmem” pod presją USA Sarajewo zaczęło rozważać odebranie dawnym cudzoziemskim bojownikom obywatelstwa, szacowano, że w grę wchodzi jakieś czterysta osób.
Nie inaczej było na wschodnich rubieżach Bałkanów, w Albanii i Kosowie. Tą częścią regonu zainteresował się dzisiejszy lider Al-Kaidy, Ajman al-Zawahiri, w okresie, gdy kierował jeszcze organizacją Egipski Dżihad, mającą wkrótce połączyć się z siatką bin Ladena. W drugiej połowie lat 90., wraz z narastającym napięciem w Kosowie, w ten rejon zaczęli ściągać bojownicy ze świata arabskiego, weterani wojen w Bośni i Czeczenii. „W lipcu 1998 r. jugosłowiańscy [czyli serbscy] pogranicznicy zastrzelili członka Armii Wyzwolenia Kosowa, który próbował przekroczyć granicę od albańskiej strony. Dokumenty znalezione przy nim wskazywały, że prowadzi 50-osobową grupę, w tym jednego Jemeńczyka i 16 Saudyjczyków” – pisał Christopher Deliso w pracy „The Coming Balkan Caliphate” o ówczesnych realiach. Kosowo miało być „ósmym dżihadem”.
Wieś na prawach szariatu
Ale się nim nie stało. Choć zagraniczni bojownicy i ideolodzy dżihadu mieli pewne wpływy na Bałkanach w czasach wojennych, wkrótce później je stracili. W ich miejsce wyrosła zaś rodzima forma ortodoksyjnego islamu podsycana i wspierana przez Arabię Saudyjską czy próbujący z nią rywalizować na Bałkanach Iran. Przejawiała się w najrozmaitszych formach: jedną był dyskretny sponsoring organizacji religijnych, drugą podsyłanie arabskich mentorów. Jeszcze inną – burzenie zniszczonych w czasie wojen meczetów, świadczących o liberalnym obliczu bałkańskiego islamu, i zastępowanie ich budowlami w stylu wahabickim: surowymi, białymi „garażami”, jak zgryźliwie nazywali je niektórzy Bośniacy.
Dekadę temu koniec ramadanu mieszkańcy Sarajewa świętowali w rytmie techno, po mieście do późnej nocy krążyła mocno zawiana młodzież, a na ulicach trudno się było dopatrzyć kobiet w czarczafie. Dziś takie zewnętrzne przejawy zeświecczenia nie są już tak wszechobecne, a zasłony na twarzach na ulicach Sarajewa czy Mostaru już nikogo nie zaskakują.
Dopóki środowisko wahabitów ograniczało się do kilkuset cudzoziemskich weteranów wojny, problem był symboliczny – obcokrajowcy zaszyli się w kilku odludnych wioskach i w nich do dziś pozostają. Gorzej, że radykalny islam przyswajają sobie miejscowi – i to oni próbują rodakom pokazywać, gdzie ich miejsce. Wahabici lokalnego chowu „w lutym 2007 r. zakazali mieszkańcom wioski Kalesija słuchania muzyki, kobiety zostały zmuszone do założenia zasłon, wszystkich nazwano niewiernymi” – opisuje rajd dwustu islamistów Deliso. „Lider grupy Jusuf Barčić przeprowadził też dziwaczną prowokacyjną demonstrację wymierzoną w miejscowych: użył ich rzeźni jako meczetu, by odprawić religijne ceremonie w środku nocy. Wahabici odtworzyli też kasety z nagraniami z okresu wojny” – dodawał.
To był jeden z ostatnich wybryków Barčicia, miesiąc później lider wahabitów zginął w wypadku samochodowym w Tuzli. Zwolnione w ten sposób miejsce lidera społeczności radykałów wkrótce miał zająć Bosnić, choć ten akurat salafizmem zaraził się nie w ojczyźnie, ale w Niemczech, gdzie trafił jako dziecko wraz z rodzicami imigrantami.
W odróżnieniu od poprzednika Bosnić nie miał w zwyczaju wszczynać burd z rodakami. Gładko przełknął odmowę, gdy zaproponował, że poprowadzi modlitwy w jednym z sarajewskich meczetów. Przyjął do wiadomości krytykę ze strony Wielkiego Muftiego Bośni i innych religijnych liderów. Pomieszkiwał w rodzinnej wiosce Bužim, wypuszczał się z niej niemal wyłącznie do pobliskiej miejscowości Velika Kladuša i wioski Gornja Maoča, w której osiadła lokalna wspólnota wahabicka, tworząc enklawę rządzącą się własnymi prawami, czy precyzyjniej – prawami szariatu. To do Bosnicia zjeżdżali się radykałowie z reszty kraju, posłuchać jego kazań, pomagać w gospodarstwie. Albo uciec od rodziny. – Każda rodzina, do której domu wszedł Bilal Bosnić, została zniszczona – skwitował gorzko w sądzie ojciec Rifet Sabić, ojciec dwudziestolatka, który uciekł z domu, by przystać do wspólnoty Bosnicia, i wkrótce później zginął w Syrii.
Skazanie bośniackiego radykała nie oznacza bynajmniej przetrącenia karku bośniackim – czy bałkańskim – salafitom, ale lokalni eksperci są przekonani, że wpływy dżihadu na Bałkanach są przeceniane. – To, co byliśmy w stanie określić w ramach naszych poszukiwań i co zostało potwierdzone przez policję i wywiad, to fakt, że nie ma żadnych obozów szkoleniowych dżihadystów w Bośni – podkreśla Armin Krzalić z sarajewskiego Centrum Studiów nad Bezpieczeństwem. – Są pewne grupy obserwowane przez służby bezpieczeństwa, ale myślę, że przy użyciu pewnych środków bezpieczeństwa da się je utrzymać pod kontrolą – dodaje.
Cała wspólnota bośniackich salafitów liczy prawdopodobnie około pięciu tysięcy osób. Nieco mniejsza może być społeczność radykałów w Kosowie, choć tam jej macki sięgają wyżej – np. podczas niedawnej obławy na sympatyków ISIS aresztowano m.in. imama największego meczetu w Prisztinie. Przez szeregi Państwa Islamskiego (a także powiązanego z Al-Kaidą Frontu an-Nusra) przewinęło się do tej pory około 150 Kosowarów, z których czterdziestu zginęło, a kilkudziesięciu innych wróciło do ojczyzny i – zgodnie z opinią anonimowego przedstawiciela lokalnych służb bezpieczeństwa – w większości porzuciło rojenia o dżihadzie. O podobnej sytuacji można mówić w przypadku Albanii i Macedonii.
Inna sprawa, że dżihadyści bałkańskiej proweniencji mogą stanowić zagrożenie dla państw zachodnich – według włoskiego ministerstwa spraw wewnętrznych kalifat rekrutuje chętnych we Włoszech właśnie poprzez struktury tamtejszej bałkańskiej diaspory. Komórki rekrutacyjne ISIS mają się znajdować m.in. w Rzymie, Mediolanie, Ligurii i Sienie. To one umożliwiły wyjazd do Syrii około sześćdziesięciu osobom, w tym Marii Giulii Sergio, włoskiej konwertytce znanej nad Tybrem jako „Dżihad Lady”. Z kolei wiedeńska diaspora bałkańskich muzułmanów uznawana jest przez ich rodaków za praźródło salafizmu na Bałkanach. Niemieckie służby bezpieczeństwa od przeszło dekady starają się też szczególnie uważnie obserwować środowiska imigrantów bałkańskiego pochodzenia.
Pięć groźnych scenariuszy
Ale z perspektywy Państwa Islamskiego Bałkany są takim samym miejscem jak inne. Pierwsze wideo ISIS adresowane do mieszkańców regionu pojawiło się w sieci dopiero w czerwcu tego roku. 21-minutowy klip nie wybiegał zbytnio poza standardowe produkcje propagandowej przybudówki kalifatu: kilkunastu młodzieńców przemawiających po albańsku i bośniacku wymachuje przed obiektywem bronią i zapowiada „straszne dni” dla „niewiernych” na Bałkanach. Odgrażają się rządom w Sarajewie, Prisztinie i Skopje i zachęcają do hidżry, wyjazdu do Syrii. – Chcemy, czy to za pomocą dobrych uczynków, czy też siły, poprowadzić nasz lud z ciemności do światła – peroruje bohater przedstawiający się jako Abu Dżihad Al Bosni. Byłoby śmiesznie, gdyby nie było smutno.
Pogróżki swoją drogą, realne zagrożenia – swoją. – Zidentyfikowaliśmy prawdopodobnego lidera Państwa Islamskiego w regionie i monitorujemy bojowników dżihadu, którzy zjeżdżają na Bałkany odpoczywać. I jest się o co martwić – komentował na początku listopada anonimowy chorwacki przedstawiciel służb wywiadowczych w rozmowie z dziennikiem „The Washington Times”. Rozmówca amerykańskich dziennikarzy uchylił rąbka tajemnicy: wspomniany przywódca dżihadystów organizuje przybywających na Bałkany wysłanników ISIS, mających odgrywać rolę „śpiochów”, oraz rekrutuje nowych chętnych.
Tak samo jednak jak wyprodukowane przez kalifat wideo, tak i te pogróżki przechodzą bez większego echa. Żeby realnie zmienić sytuację i nastawienie do syryjskiego dżihadu na Bałkanach, emisariusze Państwa Islamskiego musieliby dokonać znacznie bardziej spektakularnego, destabilizującego sytuację w regionie, ataku. Christopher Deliso typuje pięć możliwych ewentualności: zamach na któryś z turystycznych kurortów w Grecji (na wzór ataków, do jakich doszło w Tunezji), próbę wzniecenia etniczno-religijnych konfliktów (np. przez prowokację wymierzoną w miejsca kultu), infiltrację „strumienia uchodźców” przedostającego się przez Bałkany do Europy przez „śpiochów” kalifatu (co rzeczywiście miało miejsce w przypadku jednego z zamachowców z Paryża), a wreszcie – ataki na zachodnie, unijne lub NATO-wskie cele na Bałkanach oraz zabójstwa polityków czy dyplomatów tam pracujących.
– Egoizm, brak zaufania i klarownej współpracy między państwami regionu, w końcu ambiwalentna rola organizacji bezpieczeństwa międzynarodowego zmniejszają efektywność zwalczania terroryzmu na Bałkanach – konkluduje ekspert. Jego zdaniem Bruksela i poszczególne państwa Zachodu muszą odświeżyć swoje zainteresowanie i zaangażowanie na Półwyspie Bałkańskim, zanim stanie się za późno. Bo nawet jeśli radykalne idee nie mają poparcia bałkańskich muzułmanów, to czas pracuje tam na korzyść kalifatu.