Jeśli zapytasz o radę trzech ekonomistów, otrzymasz pięć różnych odpowiedzi – głosi jeden z tych branżowych żartów, z których nikt się nie śmieje. Ale prócz tego, że jest nieśmieszny, jest też boleśnie prawdziwy. Ekonomiści to jedno z najbardziej podzielonych środowisk naukowych. Z czego ta niezgoda wynika i co oznacza?
Wyobraźmy sobie, że Nibylandia przechodzi poważne problemy gospodarcze związane z rosnącym deficytem budżetowym, spadkiem przychodów podatkowych i w rezultacie długiem publicznym. Nie ma pieniędzy na służbę zdrowia, więc ludzie czekają miesiącami w kolejce do lekarza. Nie ma pieniędzy na edukację, więc zamyka się szkoły. Nie ma też pieniędzy na emerytury, więc próbuje się – nie wprost, ale używając przebiegłej retoryki pod hasłem: „Musimy pracować dłużej!” – zmniejszyć liczbę wypłacanych świadczeń. Nikt nie życzyłby sobie, by w podobnych tarapatach znalazła się Polska.
Co w takich okolicznościach zrobi premier Nibylandii? Zapyta o radę ekonomistów. Nibylandia jest w tak jednoznacznie tragicznej sytuacji, że wszystko będzie lepsze niż „nicnierobienie”, a ekonomiści mimo swoich oczywistych wad wydają się jedyną grupą ludzi, która może coś poradzić. Tak rozumuje premier Nibylandii. Niestety, nie czytał jeszcze naszego cyklu, w którym przekonujemy, że ekonomistom tak samo jak szacunek i uwaga, należy się ograniczone zaufanie.
W nadziei, że usłyszy konstruktywne propozycje wyjścia z kryzysu, sprosił więc ekonomistów do swojego gabinetu. Będą radzić. Niestety, po tej burzy mózgów premier Nibylandii nie będzie mądrzejszy. Dowie się, że nie ma czegoś takiego jak konsensus w ekonomii. Bo ekonomiści, owszem, zaproponują działania, do podjęcia których rząd posiada środki i – formalnie rzecz biorąc – prawo, ale ich rady będą niespójne, wykluczające się i sprzeczne.
Trzy Nierozstrzygnięte Kwestie
Oto, kto tak skutecznie doradza premierowi.
Profesor Igrekowski z Ważnego Uniwersytetu to wielki zwolennik profesora Paula Krugmana, wybitnego ekonomisty, uhonorowanego ekonomiczną Nagrodą Nobla za osiągnięcia w dziedzinie handlu międzynarodowego.
Doktor Iksiński z Równie Ważnego Uniwersytetu ma tzw. neoliberalne poglądy na ekonomię i gospodarkę. Jego myślenie ukształtowali w kwestii teorii Milton Friedman i Ronald Reagan w dziedzinie praktyki.
Zet to natomiast radykalny libertarianin, co chwila cytujący swoich guru: Ludwiga von Misesa i Murraya Rothbarda. Ma tytuł doktora, ale na prywatnym lokalnym uniwersytecie, który zna tylko relatywnie wąskie grono innych libertarian. Nie jest to Yale ani London School of Economics.
Igrekowski, Iksiński i Zet to tylko trzech spośród wielu różniących się w opiniach członków ciała doradczego, ale to ci trzej właśnie najgłośniej wyrażają swoje poglądy. Ich niezgoda ogniskuje się w trzech megakwestiach: redystrybucji dóbr, regulacji rynku i interwencjoniźmie.

Ekonomiści skupiają się na stronie formalnej swoich badań, ignorując stronę praktyczną, co musi powodować intelektualne paradoksy. Efekt jest taki, że dokładnie z tych samych danych wyciągają sprzeczne konkluzje. Bronią się wówczas, że wnioski może są sprzeczne, ale za to metody ich dowodzenia jakie wysublimowane! Jeśli – mówią też – ktoś chce udowodnić nam błąd, musi przedstawić lepszą teorię

Gdy Igrekowski (zwolennik Krugmana) dowiedział się o kłopotach Nibylandii, zadał zaskakujące pytanie: w czym właściwie problem? Deficyt – czy też dług publiczny, jego rezultat – nie jest z konieczności zły. Może wręcz w czasach recesji być bardzo pomocny. Błędem jest więc cięcie wydatków w tzw. budżetówce. Nauczyciele i służba zdrowia cierpią niepotrzebnie. Co więcej, warto zaangażować państwo we wspieranie gospodarki różnego typu dotacjami oraz w inwestycje infrastrukturalne. W ten sposób PKB przyśpieszy, wzrosną wpływy podatkowe i sytuacja budżetowa w końcu się ustabilizuje.
– Doktryna zmniejszania wydatków państwowych nie przeszła testu rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, okazuje się, że rzeczywistość potwierdza istnienie czegoś takiego, jak staroświecki keynesowski mnożnik. Każdy dolar wydany przez państwo przekłada się na przyśpieszony rozwój gospodarczy. Przeanalizowałem dane z lat 2007–2015 z różnych krajów, które wprowadziły politykę oszczędności i widać, że niemal wszędzie PKB zaczęło odbiegać od swojego potencjalnego wzrostu – przekonuje Paul Krugman w jednym z niedawnych felietonów, a Igrekowski cytuje go słowo w słowo. „Dług jest dobry – powtarza za Krugmanem – jeśli rząd jest wiarygodny. Wówczas dług tworzy stabilne bezpieczne aktywa, które pomagają inwestorom zarządzać ryzykiem, przeprowadzać transakcje i unikać destrukcyjnej szarpaniny o gotówkę”.
Z tym nie zgadza się doktor Iksiński. Dług jest być może złem koniecznym, ale należy dążyć do jego zmniejszania i należy utrzymywać budżet na plusie. By podkreślić swoje racje, Iksiński powołuje się na słynną pracę Kennetha Rogoffa i Carmen Reinhart „Tym razem jest inaczej” („This Time Is Different”), w której badacze sugerują, że historycznie rzecz biorąc, bankructwa państw w wyniku nadmiernego zadłużenia to raczej reguła niż wyjątek. Iksiński przekonuje, że droga do wyjścia z deficytu to cięcie niepotrzebnych wydatków i obniżka podatków. Jeśli dochody są zbyt małe, to znaczy, że zgodnie z krzywą Laffera podatki przekroczyły krytyczny próg, gdy przestają być efektywne. Żeby wzrosły dochody, należy podatki obniżyć! – peroruje nad głową biednego premiera. Jedyne, w czym zgadza się z Igrekowskim, to opinia, że należy „uszczelnić system podatkowy”. Niech podatki będą równe dla wszystkich – byle niskie.
Trudno – myśli premier Nibylandii – rzucę monetą i posłucham którejś z tych rad. Niestety, moneta ma dwie strony, a tu potrzeba i trzeciej, bo Zet – zwolennik Misesa i Rothbarda – prezentuje zupełnie inną optykę. Uważa, że podatku dochodowego nie powinno być wcale, bo to niemoralne i odstrasza od pracy. Ponadto państwo nie ma prawa się zadłużać w imieniu obywateli i obciążać długiem przyszłych pokoleń. Jeśli nawet nagłe cięcia wydatków spowodują recesję, trudno. To gorzkie lekarstwo, po którym przyjdzie czas ozdrowienia. Jeśli tylko, oczywiście, premier Nibylandii przestanie regulować rynek i zaburzać go niepotrzebnymi interwencjami. A tak w ogóle, to żeby zamknąć problem długu raz na zawsze, należy zlikwidować bank centralny i wprowadzić standard złota – podkreśla Zet.
Premier Nibylandii miał w głowie mętlik, a teraz ma mętlik jeszcze większy. Panowie, to co w końcu mam zrobić? – zapyta zrozpaczony.
Zgadzamy się (jeśli akurat się nie kłócimy)
Ekonomiści lubią się publicznie spierać, ale – to paradoks – nie lubią, gdy ktoś zamiast skupiać się na przedmiocie sporu, nieopatrznie zwraca uwagę na znaczenie samych różnic w ich poglądach na fundamentalne kwestie. Bo to podważa ich status.
Jak szczerze zauważył Steven Levitt, autor bestsellerowej „Freakonomii”, pełnej zabawnych anegdot ekonomicznych, typowy ekspert musi być nadzwyczaj pewny siebie. „Musi być bardzo stanowczy, jeśli chce ze swojej teorii zrobić wiedzę powszechną” – pisze z przekąsem Levitt.
Dlatego właśnie przyparci do muru w sprawie konsensusu ekonomiści zaklinają rzeczywistość: „Większość kolegów zgadza się ze mną!”.
Robi to choćby czeski ekonomista Dan Šťastný, który w książce „Ekonomia ekonomii” (poświęconej niemal w całości udowadnianiu, że konsensus w ekonomii istnieje) przekonuje, że wrażenie, iż konsensu nie ma, wynika z tego, że ekonomiści „rozmawiają tylko o sprawach spornych, dlatego nie widać, jak wiele ich łączy w sprawach zasadniczych”.
Tyle że te sprawy zasadnicze to po prostu bezpieczne oczywistości, co do których głupio byłoby mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Potwierdzają to chociażby wnioski płynące z unikalnego badania „Survey of Americans and Economists on the Economy”, które przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych.
Przepytano w nim 250 doktorów ekonomii z różnych uniwersytetów na tematy związane z kondycją gospodarki USA i tym, co jej służy, a co szkodzi. Okazało sie, że większość z nich sądzi, iż wolny rynek jest lepszy niż centralne planowanie, że regulacje nie powinny iść zbyt daleko, a podatki nie powinny być zbyt wysokie (ale też nie należy ich nagle radykalnie ścinać), że robotyzacja to pozytywne zjawisko, wykształcenie siły roboczej ma kluczowe znaczenie dla wzrostu gospodarczego i rynku pracy, a protekcjonizm jest złem.
Widać więc jak na dłoni, że to, co ekonomiści uważają za naukowy konsensus, to zgoda na bardzo wysokim poziomie ogólności. To trochę tak, jakby konsensus wśród fizyków definiować na poziomie powszechnej wśród nich zgody co do tego, że słońce to gwiazda, ziemia nie jest płaska, a Einstein miał wąsy. Intuicyjnie jednak czujemy, że gdy mowa o konsensusie, mamy na myśli coś więcej niż trywialne fakty. W klimatologii trywialne jest na przykład stwierdzenie, że klimat się zmienia. Przedmiotem ewentualnego konsensusu może być natomiast to, w jakim tempie, w jakim kierunku i co te zmiany wywołuje. O taki konsensus klimatolodzy walczą uparcie. W ekonomii konsensus mógłby polegać na ogólnej zgodzie co do tego, co umożliwia produkcję i wymianę dóbr, co je hamuje i jak uniknąć ich załamania, tj. kryzysu. Tutaj porozumienia nie ma.
– Brakuje zgody co do tego nawet, co jest celem teorii ekonomii i jak należy ją interpretować. Wciąż jesteśmy w punkcie, w którym raz po raz pytamy: dokąd ta nauka zmierza? – uważa prof. Ariel Rubinstein, wybitny izraelski ekonomista i specjalista od teorii gier, który o swojej własnej dyscyplinie ma tak niskie mniemanie, że skłonny jest – w chwilach zwątpienia – uważać ją za bezużyteczną w praktyce (choć wyszukaną pod względem teorii).
Od momentu gdy dwie dekady temu Rubinstein pisał powyższe słowa, zmieniło się tylko to, że odpowiedź na pytanie o kierunek rozwoju ekonomii stała się jeszcze bardziej odległa. Rubinstein, sam zaliczający się do ekonomicznego mainstreamu, uważa, że niewielu ekonomistom zależy na uporządkowaniu tej sytuacji.
– Pamiętam konferencję w Luminy, we Francji, gdy po jednej z długich sesji jedliśmy obiad w przepięknym ogrodzie na otwartym powietrzu. Niektórzy z nas dyskutowali o celu ekonomii. Jeden z kolegów zasugerował, że uprawiamy ją, bo po prostu „trzeba z czegoś żyć” – wspomina w artykule „Dylematy teoretyka ekonomii”.
Skoro ekonomiści mają dylematy w kwestii fundamentów, których zresztą nie traktują zbyt poważnie, to ból głowy premiera Nibylandii szybko nie minie. Jeśli w samej teorii ekonomii jest zamęt, to tym bardziej objawi się on w próbie zastosowania teorii w praktyce.
Na czym ów zamęt polega?
Wątpliwe metody
Trudno wyczerpać ten temat w krótkim artykule, bo kością niezgody jest metodologia. To właśnie o spór metodologiczny w gruncie rzeczy chodzi, gdy słyszycie psioczenie na „niewiarygodne” i „skomplikowane” modele, które są „oderwane od rzeczywistości”, a które są dla głównego nurtu ekonomii nieodzowne jak powietrze.
Na korzystanie z modeli pozwalają „ortodoksom” specyficzne założenia co do tego, jak funkcjonuje gospodarka i za pomocą jakich kategorii można ją opisać. Żeby stworzyć owe modele, konstruują uproszczony obraz gospodarki i w jego ramach za pomocą wysublimowanych narzędzi matematycznych projektują „algorytmy” mające wyjaśniać i ilustrować procesy gospodarcze i przewidywać zachowania rynkowych aktorów. Modele, do których bez znajomości wyższej matematyki i zaawansowanej statystyki nie podchodź, testuje się potem empirycznie – sprawdzając, czy płynące z nich wnioski zgadzają się z danymi z tego prawdziwego świata. Jeśli tak, to świetnie, model działa, a uproszczone założenia są w porządku. Więcej, jeśli model działa, to są one w porządku, choćby nawet były fałszywe! Nawiasem mówiąc, to właśnie przyjmowanie wątpliwych założeń ilustruje zabawny (tym razem) dowcip o trzech rozbitkach na bezludnej wyspie. Mają puszkę z jedzeniem, ale nie mają otwieracza do konserw, co znajdujący się wśród nich ekonomista kwituje propozycją: „Załóżmy, że mamy otwieracz...”.
Żarty żartami, ale problem jest poważny, bo tego typu podejście (rozpowszechnione w ciągu ostatniego półwiecza zwłaszcza wśród tzw. neoklasyków, czyli Iksińskich, oraz w innym trochę kształcie wśród potomków Keynesa, czyli Igrekowskich) doprowadziło wielu badaczy do wniosków tak oderwanych od rzeczywistości, że sami zaczęli je z czasem wyśmiewać. Brytyjski ekonomista Eamonn Butler w krótkiej i klarownej „Najlepszej książce o rynku” pisze wręcz, że „jeśli masz podręcznik do ekonomii, powinieneś wyrwać z niego część na temat konkurencji doskonałej, czyli tę, która opisuje idealną równowagę, przeważającą na rynkach, gdy wielu producentów sprzedaje identyczne produkty licznym rzeszom klientów, spośród których wszyscy są w pełni świadomi ceny płaconej przy każdej transakcji. Nie jest to po prostu teoretyczna abstrakcja, jest to zwykła głupota”.
Mocne, prawda? Zwykłą głupotą nazywa się tutaj teorie dla współczesnej „ekonometrycznej” ekonomii fundamentalne. Butler, a z nim wielu innych ekonomistów, twierdzi, że to „właśnie niedoskonałości i nierównowaga sprawiają, że rynki funkcjonują”. Tematykę kontrowersji wokół teorii równowagi podejmuje szerzej Tony Lawson z Uniwersytetu Cambridge w artykule „Napięcia we współczesnej ekonomii”. Lawson, uważany za lidera nurtu realizmu krytycznego i równie radykalny w ocenach co Butler, stwierdza, że główną wadą współczesnej ekonomii jest przepaść pomiędzy tym, co dotyczy teorii, a wielowymiarowym bytem, jakim ma się ona zajmować.
„Dominująca tradycja to podejście dedukcjonistyczno-formalne, która definiuje samą siebie za pomocą metody, w kontekście, w którym metoda ta ma niewielkie zastosowania praktyczne” – pisze Lawson.
Ekonomiści skupiają się na stronie formalnej swoich badań, ignorując stronę praktyczną, co musi powodować intelektualne paradoksy. Efekt jest taki, że dokładnie z tych samych danych wyciągają sprzeczne konkluzje.
Bronią się wówczas, że wnioski może są sprzeczne, ale za to metody ich dowodzenia jakie wysublimowane! Jeśli – mówią też – ktoś chce udowodnić nam błąd, musi przedstawić lepszą teorię. A może by tak zamiast konfrontować teorię z teorią skonfrontować teorię z rzeczywistością?
Przeciw antyekonomistom
Proponował to nieżyjący już Terence Hutchinson, wybitny brytyjski ekonomista i jeden z największych znawców zagadnień metodologicznych. Był on zwolennikiem dogłębnie empirycznego podejścia do ekonomii. W tym ujęciu, inspirowanym filozofią nauki Karla Poppera, należałoby do praw ekonomicznych podejść bardziej podejrzliwie i nawet je poddawać testom doświadczalnym. Należałoby więc przyjrzeć się np. samym już założeniom współczesnych modeli. Jednak nasz zainspirowany szkołą austriacką Zet uznałby i to podejście za nietrafne.
Ekonomia, powie za Misesem, to nie fizyka – zajmuje się ona relacjami między świadomymi, obdarzonymi wolną wolą jednostkami. Nie ma w niej obiektów, które można badać w ten sam sposób co obiekty fizyczne. Nie da się na nich przeprowadzać izolowanych eksperymentów, które mówiłyby coś o realnym świecie. – To właśnie fizyka zna lub może poznać swoje fakty i może testować hipotezy w oparciu o te fakty, kompletnie ignorując zasadnicze założenia. W naukach o ludzkim działaniu testowanie wniosków jest niemożliwe. Nie ma laboratorium, w którym można odizolować i kontrolować fakty, fakty ludzkiej historii są złożone, wynikające z wielu przyczyn – pisze „Austriak” Murray Rothbard w artykule zatytułowanym „W obronie skrajnego aprioryzmu”. Nie przesłyszeliście się – na metodologiczne bolączki głównego nurtu guru Zet i koledzy proponują rezygnację z metod doświadczalnych.
Twierdzą, że aksjomaty ekonomii są bezwzględnie prawdziwe, tak samo jak poprawnie wydedukowane z nich twierdzenia i nie wymagają żadnego testowania. Skąd bierze się absolutna prawdziwość aksjomatów? Z tego, że nie da się im zaprzeczyć, są „oczywiste”, a najważniejszym z nich jest ten, że „człowiek działa, że ma jakieś cele i używa jakichś środków, by je osiągnąć. (...) Ten aksjomat jest prawdziwy dla wszystkich ludzi, wszędzie, zawsze i nie mógłby zostać nawet hipotetycznie naruszony. Krótko mówiąc, możemy wyobrazić sobie świat, gdzie zasoby nie są zróżnicowane, ale nie taki, w którym ludzie istnieją i nie działają”.
W tej eleganckiej, nieubrudzonej doświadczeniem teorii pojawia się jednak ten sam problem, co w metodologii mainstreamu: problem interpretacji. Oczywistości i logiczne z nich wnioskowanie nie wystarczą, bo zawsze będzie spór o to, co naprawdę znaczą i czy są istotne. Być może tę wątpliwość rozstrzygnąć może tylko doświadczenie? Tak podpowiada zdrowy rozsądek.
Żeby sprawdzić, czy podpowiada słusznie, potrzeba pilnego uporządkowania spraw metodologicznych. Jeśli to się nie uda, ekonomia wciąż będzie podzielona na nurty, które nie potrafią nawiązać ze sobą dialogu, a premier Nibylandii nadal będzie miał poważne kłopoty przy planowaniu polityki gospodarczej. Sami ekonomiści będą mieć je także.
Dlaczego? To proste. Podważona może być w końcu powaga ich profesji, zwłaszcza że nie cieszy się ona szczególną estymą już od dawna. Pisał o tym już ponad 100 lat temu Francis Walker, pierwszy szef Amerykańskiego Stowarzyszenia Ekonomicznego. Twierdził, że ekonomiści powinni „uczyć, a nie prawić kazania”. Obecnie zaś tylko prawią kazania, i to niezrozumiałe.
W 2000 r. grupa francuskich studentów ekonomii dała początek Ruchowi Ekonomii Post-Autystycznej. Właściwie całą współczesną ekonomię uznaje on za skupioną wyłącznie na sobie. Intelektualiści z REPA w odniesieniu do ekonomii używają takich sformułowań, jak: fałszywa, szkodliwa, bezużyteczna, nieadekwatna, zaburzona albo nieistotna.
Ruch rozlał się szybko na cały świat – zalicza się doń m.in. południowokoreańskiego instytucjonalistę i ekonomistę rozwoju Ha-Joon Changa czy amerykańskiego ekonomistę ekologii Hermana Edwarda Daly’ego. W samej Francji ruch wywołał przed dekadą spory ferment – publiczna debata o roli i istocie ekonomii toczona była na łamach prestiżowego „Le Monde”, utworzona została nawet rządowa komisja, która miała zbadać, o co właściwie chodzi tym studentom i profesorom. Ferment był jednak krótkotrwały i od tamtej pory niewiele wyjaśniono.
Rośnie więc brak zaufania do ekonomii i ekonomistów, a dzięki kryzysowi finansowemu wyostrzają się dzielące ich różnice i zaogniają spory. To sprawia, że w miejsce rewizjonistów takich jak Ruch Ekonomii Post-Autystycznej mogą przyjść antyekonomiści zwani często populistami. Albo gorzej: ekonomiści pokroju szefa banku centralnego Zimbabwe.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę