Pożądam i boję się – tak od 70 lat wyglądają relacje Londynu z resztą jednoczącego się Starego Kontynentu. Przy czym to Anglia pierwsza zaproponowała bliski związek, a potem regularnie wpadała w panikę.
Jesteśmy dumnym, niezależnym narodem i tacy chcemy pozostać – oświadczył David Cameron podczas swego wystąpienia w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Jeśli wszystko pójdzie źle, to 10 listopada, gdy przemawiał premier Wielkiej Brytanii, może okazać się dla przyszłości Europy ważniejszy niż rzeź w Paryżu trzy dni później. Zresztą oba znamienne wydarzenia jednoznacznie pokazują, jak niepewna zaczyna być przyszłość Unii Europejskiej. Cameron w swoim przemówieniu streścił list, jaki przesłał do Donalda Tuska. Zawiera on warunki, które powinna spełniać UE, żeby premier Wielkiej Brytanii zaczął namawiać rodaków do głosowania za pozostaniem w jej składzie. Nim rozpisze w 2017 r. referendum, domaga się, by Wspólnota na serio zaczęła walczyć z napływem uchodźców, zrezygnowała ze stawiania przed państwami członkowskimi obowiązku wejścia do strefy euro, chroniła konkurencyjność, a przede wszystkim zaprzestała zacieśniania integracji. „Mamy inną wizję Europy. Wierzymy w elastyczną unię wolnych krajów członkowskich” – podkreślił Cameron. Postulując reformę instytucji UE, tak żeby zrównoważone zostały wpływy wszystkich państw, niezależnie, czy należą do strefy euro. Jego stanowisko jest dokładnie odwrotne do tego, jakie mają Berlin i Paryż. Co nie napawa optymizmem, nawet jeśli przemówienie w Chatham House jest jedynie wstępem do negocjacji i Londyn może zakładać rezygnację z części żądań. Jedno jest pewne: jeśli reszta Starego Kontynentu jako receptę na zagrożenie zewnętrzne wybierze przyśpieszanie integracji (jak tego chce kanclerz Merkel), to Wielka Brytania na to nie pójdzie. Tym bardziej że od samego początku istnienia europejska wspólnota kształtowała się odmiennie, niż marzył brytyjski rząd. Stając się dla Brytyjczyków źródłem wielu rozczarowań i obaw. A jeśli się one jeszcze nasilą, wówczas będziemy świadkiem końca Unii, jaką znamy.
Piękne marzenie Churchilla
„Byłoby wielką katastrofą, gdyby rosyjski bolszewizm zadusił własnym ciężarem kulturę i niezależność starych państw Europy” – pisał w październiku 1942 r. Winston Churchill w liście do swojego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena. Brytyjski premier, choć zawiązał ze Stalinem sojusz przeciw III Rzeszy, nie miał złudzeń co do strategicznych celów swojego partnera. Po zwycięskiej wojnie Związek Radziecki mógł się pokusić o podporządkowanie sobie całego kontynentu. „Choć trudno teraz o tym mówić, ufam, że europejska rodzina może działać jak jedno ciało pod kierownictwem Rady Europy” – kreślił Churchill na papierze wizję zjednoczonego Zachodu. Zdolnego dzięki temu ocalić swą niezależność i demokratyczne swobody. Ale zaraz po pokonaniu Niemiec konserwatyści przegrali wybory i Churchill musiał odejść ze stanowiska szefa rządu. Nie oznaczało to jednak rezygnacji z realizacji wizji przebudowy wolnego świata. „Pierwszym krokiem do odrodzenia rodziny europejskiej musi być partnerstwo Francji i Niemiec” – ogłosił we wrześniu 1946 r. były premier podczas przemówienia w Zurychu. Wkrótce z jego inicjatywy powstał międzynarodowy Ruch na rzecz Jedności Europejskiej. Ale nie spotkał się on z szerszym zainteresowaniem. Rządy zniszczonych wojną krajów były zbyt zajęte tysiącami bieżących kłopotów i odbudową, by mieć czas na snucie strategicznych planów.
Jedyne, co się udało Churchillowi, to zwołanie niezwykłego forum dyskusyjnego w Hadze. Na początku maja 1948 r., dzięki budowanym przez lata kontaktom, ściągnął tam ponad 800 wpływowych polityków i działaczy społecznych. „Musimy głosić misję tworzenia takiej Zjednoczonej Europy, której moralne fundamenty zdobędą sobie szacunek i wdzięczność ludzkości i której siła fizyczna będzie tak potężna, że nikt nie odważy się zakłócić jej spokojnego władania” – ogłosił im na powitanie. Tezę poparł z wielkim entuzjazmem obecny na sali premier Francji Robert Schuman. Zgodność poglądów przyniosła powołanie do życia forum konsultacyjnego rządów pod nazwą Rady Europy oraz mającego stać na straży swobód jednostki i demokracji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Plany Churchilla zdawały się urzeczywistniać, lecz był to jedynie pozór. Zabrakło bowiem wsparcia ze strony własnego kraju. Rządząca Zjednoczonym Królestwem Partia Pracy wiedziała, że wyborcy rozliczą ją za swój standard życia i ratowanie całości imperium, a nie jednoczenie Starego Kontynentu. Stąd premier Clement Attlee po prostu ignorował poczynania swojego poprzednika. Rada Europy nigdy nie otrzymała realnych uprawnień i mogła wywierać co najwyżej presję moralną na swoich członków. Tak pałeczkę europejskiej integracji przejął Robert Schuman. To on, za radą ekonomisty Jeana Monneta, zaproponował w maju 1950 r. Konradowi Adenauerowi, by „wydobycie węgla i produkcja stali znalazły się pod wspólną Wysoką Władzą w ramach organizacji, która będzie otwarta na przyjęcie innych państw Europy”. Na tak sformułowaną ofertę kanclerz Republiki Federalnej Niemiec dał pozytywną odpowiedź. O „planie Schumana” brytyjski rząd dowiedział się z gazet, bo Paryż nie raczył uprzedzić dawnego sojusznika. Odtąd kolejne brytyjskie rządy z rosnącym niepokojem śledziły wspólne poczynania Francji i RFN. Co gorsza, Churchill miał rację, nie tylko w kwestii konieczności europejskiej integracji. Bez wsparcia innych krajów Wielka Brytania okazywał się zbyt słaba, aby utrzymać swoje imperium. Stając się coraz bardziej zależna od Stanów Zjednoczonych.
Na marginesie Europy
Europejska Wspólnota Węgla i Stali skupiła sześć państw, acz kluczowe decyzje zawsze zapadały w Paryżu. Kanclerz Adenauer świadomie godził się na hegemonię Francji, woląc zdać się na upływ czasu i szybką odbudowę siły niemieckiej gospodarki.
Zaskoczony obrotem sprawy brytyjski rząd początkowo starał się zablokować plany integracyjne Francuzów oraz Niemców. Gdy w 1956 r. trwały w Messynie negocjacje dotyczące utworzenia wspólnego rynku oraz Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej, brytyjski minister skarbu Harold Macmillan próbował je zdyskredytować, wspierając tworzenie Organizacji Europejskiej Współpracy Gospodarczej (Organization for European Economic Co-operation). Londyn chciał wokół OEEC budować integrację ekonomiczną. Promując wolny handel, także ze swoimi byłymi koloniami. Już jako premier Harold Macmillan, gdy 26 listopada 1956 r. wystąpił przed Izbą Gmin, stwierdził, że Brytyjczycy nie mogą się zgodzić na: „warunki przystąpienia (do Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali – red.), które z zasady uniemożliwiałyby nam potraktowanie szerokiego zakresu towarów importowanych ze Wspólnoty Narodów (The Commonwealth – red.) w sposób przynajmniej równie uprzywilejowany, jak import z krajów europejskich”.
Berlin i Paryż te buńczuczne deklaracje zignorowały, bo brytyjska wizja budowania europejskiej jedności zupełnie im nie odpowiadała. Zamiast niej zaoferowano w marcu 1957 r. traktat rzymski. Zapowiadał on rychłe powstanie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, mającej się stopniowo integrować zarówno ekonomicznie, jak i politycznie. Rok później w skład EWG weszły: Francja, RFN, Holandia, Włochy, Belgia i Luksemburg.
Na dokładkę kryzys francuskiej IV Republiki, wywołany wojną w Algierii, wyniósł do władzy generała Charles’a de Gaulle’a. Dawny sojusznik, a zarazem oponent Churchilla miał z nim bardzo zbieżne poglądy. Zamiast unii politycznej chciał „Europy ojczyzn”, pod warunkiem niepodważalnego przywództwa Francji. Zachodnie Niemcy stanowiły dla niego znakomitego partnera, bo pamięć o wielkich zbrodniach popełnionych podczas II wojny światowej czyniła z nich kraj niemogący ubiegać się o pozycję lidera EWG. A inne kraje były na to zbyt słabe. Zdaniem de Gaulle’a wpuszczenie do wspólnoty Wielkiej Brytanii naruszyłoby stan równowagi.
Tymczasem za kanałem La Manche nastroje ulegały radykalnej zmianie. Premier Macmillan wyliczał kolejne straty ekonomiczne kraju, powstałe z powodu znalezienia się poza EWG. Zwłaszcza że Wspólnota obniżała taryfy celne na swoim obszarze, ale utrzymywała je wobec państw zewnętrznych. Macmillan podjął więc próbę zorganizowania konkurencyjnego Europejskiego Stowarzyszenia Wspólnego Handlu (EFTA). Wciągając do współpracy kraje neutralne: Danię, Szwecję, Austrię, Portugalię, Norwegię i Szwajcarię. W styczniu 1960 r. podpisano stosowne porozumienie w Sztokholmie. Czym początkowo udało się wzbudzić w EWG spory zamęt. Wyglądało bowiem, że powstały dwa ekonomicznie bloki rywalizujące ze sobą.
Obawy te okazały się zupełnie przedwczesne. W rzeczywistości premier Macmillan nie zamierzał tworzyć drugiej wspólnoty, lecz chciał wzmocnić swoją pozycję negocjacyjną. Planował bowiem rozpoczęcie rozmów o przyjęciu Wielkiej Brytanii do EWG. Swoje zamiary ujawnił na forum Izby Gmin w lipcu 1961 r. Zastrzegając, iż Zjednoczone Królestwo wejdzie do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jeśli kraje Commonwealthu oraz EFTA zachowają swoje powiązania ze Zjednoczonym Królestwem. Negocjacje akcesyjne zaczęły się trzy miesiące później. Decyzję tę natychmiast oprotestowała opozycyjna Partia Pracy. Jej lider Hugh Gaitskell w emocjonalnym przemówieniu wygłoszonym na konwencji w Brighton ostrzegł, że: „będzie to koniec Wielkiej Brytanii jako niepodległego państwa narodowego. Może to dobrze, a może źle, ale musimy sobie uświadomić, że sprawa tak właśnie się przedstawia”.
Wspólny zakazany owoc
Lęki milionów Brytyjczyków, bardzo ceniących sobie własne, niepodległe państwo, były na rękę prezydentowi de Gaulle’owi. „Chciał on, by Francja odgrywała rolę starszej siostry RFN, a nie ubogiej kuzynki trzech (...) potęg przemysłowych: RFN, Wielkiej Brytanii i USA” – wyjaśnia w monografii „Europa Zachodnia po II wojnie światowej” Jerzy Krasuski. W tym czasie starania Londynu o przyjęcie do EWG wsparł osobiście prezydent John F. Kennedy. Co jedynie wzmocniło opór de Gaulle’a, postrzegającego Wielką Brytanię jako „amerykańskiego konia trojańskiego”. Pomimo to brytyjska delegacja, pod przewodnictwem Lorda Tajnej Pieczęci Edward Heatha, z sukcesem zamykała kolejne obszary negocjacji. Kanclerz Adenauer nie miał nic przeciwko temu, żeby powiększyć EWG o nowych członków. Osłabiając tym francuską dominację.
Co się święci, de Gaulle dostrzegł niemal w ostatniej chwili, po czym zareagował, jak na generała przystało. Podczas zwołanej 14 stycznia 1963 r. w Paryżu konferencji prasowej, po serii kąśliwych uwag, oskarżył rząd Macmillana o całkowitą zależność od Waszyngtonu. Ogółowi Brytyjczyków zarzucił zaś, że są „zbyt mało europejscy”. Wetując na koniec przyjęcie nowych członków do Wspólnoty. Blitzkrieg generała nie tylko zablokował plany Macmillana, ale też ułatwił Partii Pracy wygranie kolejnych wyborów. Jej lider Harold Wilson (Gaitskell zmarł nagle kilka miesięcy przed elekcją) początkowo zdecydowanie twierdził, że Wielka Brytania przestała ubiegać się o przyjęcie do klubu, który jej nie chce. Gdy jednak został szefem rządu, szybko zmienił zdanie. Zwłaszcza że gospodarka Zjednoczonego Królestwa coraz dotkliwiej przegrywała w konkurencji z zachodnioniemiecką. Wreszcie w 1966 r., wraz ze swoim ministrem spraw zagranicznych George’em Alfredem Brownem, ruszył w objazd po europejskich stolicach. Szukając sojuszników, którzy wesprą ponowną próbę wejścia jego kraju do EWG. I nawet ich znalazł, ale w 1967 r. de Gaulle po raz drugi postawił weto. „Ponowne odrzucenie brytyjskiej kandydatury miało ten niefortunny skutek, że wzmocniło przekonanie, iż przystąpienie do EWG samo z siebie ożywiłoby brytyjski przemysł i do czasu, gdy ono wreszcie nastąpi, niewiele więcej można zrobić” – pisze Keith Robbins w książce „Zmierzch wielkiego mocarstwa”. W Londynie powtarzano więc, że de Gaulle nie jest wieczny, zajmując się głównie czekaniem na jego odejście. Co nastąpiło wreszcie w 1970 r. Zmiany polityczne zaszły też w Londynie. Wybory wygrali tym razem konserwatyści, a nowy premier Edward Heath już raz omal nie wprowadził Zjednoczonego Królestwa do EWG. Co bardzo ułatwiło mu sprawę, gdy rozpoczął trzecie podejście.
Kiedy w październiku 1972 r. na spotkaniu w Paryżu otwierano rozmowy szefów rządów krajów EWG oraz aspirujących do Wspólnoty: Wielkiej Brytanii, Irlandii i Danii, panował euforyczny nastrój. Francuski prezydent Georges Pompidou godził się na akcesję nowych państw. Planowano też powołanie w ciągu dekady unii gospodarczej oraz walutowej. Dokładnie rok później, z powodu wojny arabsko-izraelskiej, zaczął się kryzys naftowy. Wpędził on całą Europę w dekadę stagflacji – recesji połączonej z rosnącą inflacją. Paradoksalnie zmotywowało to zwykłych Brytyjczyków, żeby zapragnąć wejścia do EWG. Jak zawsze zakazanego owocu pożądano najbardziej, a poza tym panowało powszechne przekonanie, że będzie on panaceum na wszelkie kłopoty gospodarcze. Stąd kiedy w czerwcu 1975 r. odbyło się w Wielkiej Brytanii referendum, obie główne partie: konserwatyści i laburzyści, apelowały do wyborców o głosowanie za przystąpieniem do Wspólnoty. A jednocześnie w obu istniała bardzo mocna opozycja kontestująca tę decyzję. Ostatecznie aż 67 proc. głosów padło na „tak”. Swój sprzeciw wyraziło 32,8 proc. obywateli. Wszystko przy bardzo wysokiej frekwencji, bo udział w referendum wzięły trzy czwarte uprawnionych do głosowania. Ale euforia nie trwała długo.
„Pod koniec lat siedemdziesiątych zdarzały się okresy, gdy Wspólnota Europejska wydawała się kabiną pilotów, w której wszystkie rządy walczyły o stery jedynie w celu realizacji własnych interesów” – pisze Keith Robbins. Dla Brytyjczyków taka sytuacja była powodem stałych frustracji. Doskwierało im, że wstąpili do organizacji, w której kształtowaniu wcześniej nie uczestniczyli. Źle też znosili wszelkie sprawy zagrażające interesom ich państwa. Nawet nadzieje na cud gospodarczy się nie ziściły.
Z lęku przed zbliżeniem
Powszechne rozczarowanie przyniosło w wyborach porażkę Partii Pracy i pozwoliło odzyskać władzę konserwatystom pod wodzą Margaret Thatcher. Wkrótce pani premier zafundowała brytyjskiej gospodarce radykalne reformy wolnorynkowe, dbając jednocześnie, aby nie oddać Brukseli ani ułamka suwerenności. Odmówiła nawet wprowadzenia Wielkiej Brytanii do utworzonego w 1979 r. Europejskiego Systemu Walutowego. Opierał się on na zasadzie ERM (mechanizm kursów walutowych), która zakładała, że wahania kursów wymiany walut państw członkowskich zostaną ograniczone do przedziału: plus lub minus 2,25 proc. Musiało minąć kilka lat, aby w Londynie zaczęto na poważnie rozważać wzięcie udziału w budowaniu europejskiej unii walutowej. Ostatecznie, gdy w rządzie Thatcher kanclerzem skarbu został John Major, Wielka Brytania przyłączyła się w 1990 r. do systemu ERM. Dwa lata później na szczycie państw Wspólnoty w Maastricht zaakceptowano plan Jacques’a Delorsa dotyczący przekształcenia EWG w Unię Europejską. Jednak Londyn znów zaczął się wahać. Następca „Żelaznej Damy” John Major wynegocjował wiele ustępstw. Wielka Brytania mogła nie brać udziału w budowaniu unii politycznej, a także pozostać poza wspólnym obszarem walutowym. Podobnie jak czterdzieści lat wcześniej francusko-niemieckie plany integracyjne wzbudzały za kanałem La Manche daleko posuniętą nieufność. Mimo to premier Major postanowił poważnie rozważyć rozstanie z funtem.
Być może Brytyjczycy ostatecznie weszliby do strefy euro, gdyby nie pochodzący z Węgier amerykański multimilioner George Soros. Wielki gracz giełdowy dostrzegł, że brytyjska waluta może stać się jego kolejną ofiarą, której zarżnięcie przyniesie krociowe zyski. Okazję ku temu dało mu... zjednoczenie Niemiec. Wymusiło ono wydanie przez RFN olbrzymich kwot na restrukturyzację NRD. Bundesbank podniósł więc na wszelki wypadek stopy procentowe, by zapobiec inflacji. Tym sposobem mocna niemiecka marka stała się jeszcze mocniejsza. Nie stanowiłoby to większego problemu, gdyby nie wiązał jej sztywno z innymi walutami państw EWG mechanizm ERM. Ilekroć groziło mu załamanie, banki centralne miały obowiązek interwencji. Soros zauważył, że inflacja w Wielkiej Brytanii trzykrotnie przewyższała niemiecką i Bank Anglii utrzymywał stopy procentowe na bardzo wysokim poziomie. A to powodowało, że nie mógł ich radykalnie podnieść, bo to oznaczało groźbę bankructwa dla tysięcy firm i milionów zwykłych kredytobiorców. Walka z przeciwnikiem mającym związane ręce to rzecz wprost wymarzona dla giełdowego rekina. Multimilioner w 1992 r. skrzyknął grupę inwestorów pod szyldem Funduszu Quantum i zastawił pułapkę. Atak rozpoczął z początkiem września, rzucając na rynki walutowe 10 mld dol., by grać na zniżkę kursu funta. Aby temu przeciwdziałać i nie złamać mechanizmu ERM, Bank Anglii zaczął podnosić stopy procentowe. Na co tylko czekał Soros, ponieważ ułatwiło mu to drugą fazę ataku. Brytyjskie instytucje finansowe, widząc zachowanie banku centralnego, umocniły się w przekonaniu, że do upadłego będzie on bronił ERM. Pożyczały więc chętnie kolejne miliardy funduszowi Quantum, licząc na krociowe zyski dzięki wzrostowi stóp procentowych. Dysponując stałym dopływem gotówki, Soros kupował bez ograniczeń markę, podbijając jej kurs, a jednocześnie biegał do kolejnych stacji telewizyjnych, snując proroctwa, że marka się wzmocni, a słaby funt zmusi Wielką Brytanię do wyjścia z ERM. Na fortel dał się nabrać kanclerz skarbu Norman Lamont. Ogłosił on, że Bank Anglii i rząd utworzyły rezerwę w wysokości 14 mld dol. dla obrony waluty. Specjalnie zamierzano używać jako broni dolarów, by rzucając je na rynek dla kupowania funta lub marki, nie naruszano wzajemnych relacji między tymi dwiema walutami.
Ostateczne starcie nastąpiło 16 września 1992 r. Rozbujany przez Quantum rynek walutowy ogarnęła panika. Inwestorzy sprzedawali funta na potęgę. Bank Anglii w ciągu jednego dnia dwukrotnie podniósł stopy procentowe, które wzrosły z 10 na 15 proc., a Lamont zużył całą rezerwę dolarową. Bez rezultatu, bo inwestorzy wpadli w histerię. Wieczorem rząd brytyjski ogłosił kapitulację, a Wielka Brytania oficjalnie opuściła mechanizm ERM, bo utrzymanie nowych stóp procentowych groziło gospodarczą katastrofą. Dopiero potem wyszło na jaw sedno tricku George’a Sorosa. Tuż po rozchwianiu kursów walutowych Quantum pożyczał od londyńskich banków miliardy funtów, zawierając z nimi kontrakty forwardowe, czyli porozumienia między dwiema instytucjami finansowymi dotyczące kupna lub sprzedaży aktywów po określonej cenie w przyszłości. Quantum pożyczone w funtach kwoty miało zwrócić wedle kursu marki z dnia umowy. Potem Soros wygłaszał w mediach przepowiednie, jednocześnie dbając o to, by się spełniły. Na koniec, realizując kontrakty forwardowe, zgarnął czysty zysk. Wedle oceny Nicholasa Dunbara, autora monografii „Alchemia pieniądza”, miliarder tym sposobem wyjął z kieszeni każdego brytyjskiego podatnika i włożył do własnej łącznie 2 mld dol., Bank Anglii wyrzucił w błoto 27 mld funtów, bezskutecznie broniąc mechanizmu ERM, a Wielka Brytania poniosła straty ekonomiczne w wysokości kilkudziesięciu miliardów funtów.
Po tej upokarzającej klęsce, gdy okazało się, że jeden geniusz finansów może powalić na kolana duży kraj, Brytyjczycy zaczęli bać się jak ognia wspólnej waluty. Tymczasem po porzuceniu mechanizmu ERM Bank Anglii mógł szybko obniżyć stopy procentowe, co podziałało bardzo ożywczo na gospodarkę. Pomysł wejścia do unii walutowej próbował reaktywować kanclerz skarbu w rządzie laburzystów Gordon Brown. Ale symulacje ekonomiczne, jakie przeprowadził, ostatecznie zniechęciły go do euro. Zresztą kolejnym rządom trudno było robić coś wbrew zdaniu większości wyborców. Nawet po koniec 2008 r., gdy euro zaczęło się jawić jako bezpieczna przystań w czasie światowego kryzysu, wedle sondażu przeprowadzonego przez BBC, aż 71 proc. Brytyjczyków odpowiedziało, że w referendum zagłosowałoby przeciwko zastąpieniu funta europejską walutą. Dziś premier David Cameron w liście do przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska dość jasno oświadczył: „Jeśli Unia okaże się dość elastyczna – zostaniemy. Jeśli nie, będziemy sobie musieli zadać pytanie: czy to jest organizacja dla nas?”. I nie można mieć złudzeń, że Wielka Brytanie przedłoży czyjkolwiek interes ponad własny. A jeśli opuści UE, wówczas kluczowa dla Polski stanie się kwestia, jakie miejsce dla siebie znaleźć we Wspólnocie przytłoczonej niemiecką dominacją.