Myli się ten, kto sądzi, że rozgrywającym naszej polityki są największe partie. O treści posiłku częściej niż główne danie decydowały dotychczas rządowe przystawki
Paweł Kukiz twierdzi, że nie wejdzie w żadną koalicję / Dziennik Gazeta Prawna
Roman Giertych (LPR) i Andrzej Lepper (Samoobrona) / Dziennik Gazeta Prawna
Leszek Miller (SLD) i Marek Pol (Unia Pracy) / Dziennik Gazeta Prawna
Roman Malinowski (ZSL), Lech Wałęsa i Jerzy Jóźwiak (SD) / Dziennik Gazeta Prawna
Dzisiaj trudno jeszcze precyzować, czy Polską będzie rządzić ktoś samodzielnie, czy w ramach nowej koalicji. W tegorocznym głosowaniu, po raz pierwszy od 1989 r., możliwy był jednak scenariusz, w którym koalicja w ogóle nie byłaby potrzebna. Jak wyliczał dla DGP politolog Jarosław Flis, do Sejmu musiałyby nie załapać się małe komitety, które łącznie zyskałyby 10 proc. głosów. Jeśli powyżej progu znalazłoby się sześć ugrupowań, PiS wystarczyłoby 38,8 proc. głosów, by rządzić samodzielnie. To z pewnością marzenie Jarosława Kaczyńskiego, który już raz, częściowo z powodu koalicjantów, musiał oddać władzę. Scenariusz, kiedy przystawki okazują się ważniejsze niż główne danie, powtarza się u nas raz po raz.
Historia polskich przystawek politycznych sięga Stronnictwa Demokratycznego i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, których przedstawicieli jako listki figowe dokoptowywano do kolejnych rządów tworzonych pod batutą PZPR. Ich rola była jednak jedynie fasadowa, a głównym celem takiej pseudokoalicji było przekonywanie – szczególnie opiniotwórczych kręgów na Zachodzie, bo Polacy widzieli na co dzień, jak jest – o tym, że w Polsce przed 1989 r. panowały pluralizm polityczny i swobody demokratyczne. Jak było, wiemy wszyscy. Jak będzie od dzisiaj, na razie jeszcze nie wiemy.
Kto wygra wybory? Koalicjant PSL. Ten sejmowy żart ma brodę niemal tak długą, jak długa jest historia partii. Jeśli zebrać by w jeden ciąg lata, w których PSL był koalicjantem, okazałoby się, że miał najdłuższą po 1989 r. obecność w rządzie. Łącznie namaszczał ministrów przez 17 lat. Pierwszy raz już w 1992 r., kiedy po okresie walki o władzę niewielkich, postsolidarnościowych ugrupowań wykrystalizował się w Polsce model dużej partii wspomaganej przez mniejszą, której głosy zapewniają przewagę w parlamencie. W skład pierwszej takiej konstelacji wraz z PSL (i chwilowo również Bezpartyjnym Blokiem Wspierania Reform, który miał być politycznym zapleczem prezydenta Lecha Wałęsy) wszedł Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Choć początkowo układ sił był mniej więcej zrównoważony, PSL miało w Sejmie 132 mandaty i premiera Waldemara Pawlaka oraz marszałka Sejmu, z czasem partia osłabła. Posłowie nie zdawali sobie jeszcze sprawy z prawidłowości, że partia dominująca zawsze dąży do tego, by przystawki połknąć. Skłócone PSL nigdy już nie uzyskało tak dobrego wyniku w wyborach. Po głosowaniu w 1997 r. przeszło do opozycji. Na scenę wkroczył rząd Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności.
Przystawkowa Unia pod wodzą Leszka Balcerowicza była jedyną szansą Akcji Wyborczej Solidarność. Cena za współpracę okazała się wysoka: UW obsadziła kluczowe resorty finansów, spraw zagranicznych, sprawiedliwości i obrony narodowej. Dostała też transport i kulturę. Szybko jednak koalicja zaczęła pękać. Poszło o Warszawę, w której Paweł Piskorski miał zostać ponownie prezydentem. Nie został przez jeden głos AWS. UW nawiązała więc lokalną koalicję z SLD, a później zadziałał już efekt domina. Ministrowie UW opuścili gabinet Jerzego Buzka, a AWS nie była zdolna do samodzielnych rządów. Kryzys, ale i echa czterech wielkich reform przeprowadzonych przez rząd AWS zrujnowały poparcie obu ugrupowań. UW zniknęła. Część jej polityków stworzyła fundamenty pod Platformę Obywatelską.
Po 2000 r. w roli przystawki ponownie odnalazło się PSL. Eksperci wskazują, że strefa komfortu, w której znaleźli się ludowcy, jest efektem przemyślanej i bardzo konsekwentnej strategii. – Jego siłą jest unikanie ostrych konfliktów międzypartyjnych i chyba najwyższa wśród startujących partii zdolność do zawiązania koalicji. PSL do wszystkich ma po prostu najbliżej – tłumaczy Jarosław Flis, socjolog polityki z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z Flisem zgadza się dr Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Zwraca także uwagę na zwarty i stały elektorat ludowców, który przy okazji wyborów potrafi się doskonale zmobilizować. – Na PSL głosują m.in. te osoby, które mają lub będą miały emerytury z KRUS. Przedstawiciele sektora rolnego chcą mieć w rządzie swoją reprezentację, bo wiedzą, że od tego, czy ktoś wstawi się w ich imieniu, często zależy los całych miejscowości – mówi.
Dobrą passę PSL na dwa lata przerwała koalicja PiS-LPR-Samoobrona, która zawiązała się w 2006 r. PSL wypadło z gry na własne życzenie, bo miało możliwość, by się w koalicji znaleźć. Przystawkowe partie dostały mniej ważne z punktu widzenia aparatu państwowego resorty – gospodarki morskiej czy budownictwa, ale i edukację oraz rolnictwo. Roman Giertych i Andrzej Lepper zostali wicepremierami. Dzięki koalicji Kaczyńskiemu udało się powołać CBA, zlikwidować Wojskowe Służby Informacyjne i wprowadzić sądy 24-godzinne. Szybko jednak mali koalicjanci zaczęli testować PiS: Andrzej Lepper chciał większego wpływu na służby i resorty siłowe, podobne ambicje miał również Giertych. Kiedy Leppera odwołano z funkcji, Samoobrona wyszła z koalicji. PiS szukał nowych, bardziej strawnych przystawek (oczywiście znów rozmawiał m.in. z PSL). Zdecydował się jednak na odwołanie wszystkich niepisowskich ministrów. Ogłoszono nowe wybory, które Jarosław Kaczyński przegrał. Choć PiS się tego raczej nie spodziewał.
Od 2007 r. przystawką znów zostało PSL. Jego dni w tej roli są już jednak w praktyce policzone. Niewykluczone, że w ciągu kilku dni, wszystko zależy od ostatecznych wyników wyborów, w roli koalicjantów pojawią się partie, które w ostatnich miesiącach urosły na fali buntu. Ich siłą jest umiejętność błyskawicznego pozyskania zaufania niewielkiej grupy wyborców, często wystarczającej, by znaleźć się w Sejmie. Problem pojawia się później, przy okazji kolejnych wyborów, gdy podobna retoryka już się nie sprawdza. Przed takim zadaniem stanął Ruch Palikota w poprzedniej kadencji, a teraz prawdopodobnie komitet Pawła Kukiza i partia KORWiN.
Janusz Korwin-Mikke obiecał niedawno na łamach DGP, że jest w stanie wejść w koalicję z każdym. Dla odmiany Paweł Kukiz przyznał, że nie zamierza układać się z żadnymi politykami. Ostatecznie o koalicjancie i tak zdecyduje Prawo i Sprawiedliwość – nauczka z 2007 r., a także wcześniejszej klęski AWS pokazują, że mniejszościowy rząd nie ma szans na pracę dłuższą niż kilkanaście tygodni. Paradoksalnie koalicyjna umowa tym razem może połączyć PiS i Zjednoczoną Lewicę (jeśli ten drugi komitet przekroczy wyższy dla koalicji wyborczych próg 8 proc. poparcia). Choć ZL odnosi się do takiego pomysłu chłodno, nie takie rzeczy były już widywane w polityce. Można za to wykluczyć, że przystawką zostanie Nowoczesna, która w PiS jest oceniana jako spadkobierca PO.
W najbardziej nieprawdopodobnym (ale przecież nie niemożliwym) scenariuszu przystawki znów odegrają ważniejszą rolę niż danie główne. Jeśli wszyscy znajdą w PiS głównego wroga, będziemy mogli mieć do czynienia z koalicją przystawkową, czyli kordonem sanitarnym wokół PiS, zapewne pod kierunkiem PO. Eksperci nie mają jednak wątpliwości, że w takim scenariuszu ponowne, tym razem przyspieszone wybory czekają nas najdalej za kilka miesięcy. ©?