Kupił tanio, sprzedał drogo – w Polsce to „obrotny”, tutaj: „spekulant”. Mieszkanie nie jest towarem, jak torebka czy zegarek
Kiedy Szwed mówi: „Mam nowe mieszkanie”, i z dumą pokazuje, jak się urządził, wcale nie musi to oznaczać, że kupił mieszkanie. Statystycznie rzecz biorąc, większe jest prawdopodobieństwo, że je wynajął. Większość Szwedów nie jest właścicielami swoich mieszkań. Trzy czwarte spośród mieszkających w domach wielorodzinnych to najemcy. Szwedzi wynajmują mieszkania, jak się tu mówi, „z pierwszej ręki”, czyli od gminnych lub prywatnych firm zarządzających nieruchomościami. Na takie mieszkanie czeka się w kolejce. Dłużej w dużych miastach i tak zwanych dobrych dzielnicach: w centrum Sztokholmu można czekać i dwadzieścia pięć lat. Popularne są też mieszkania dla seniorów – tych w miarę sprawnych i zdrowych. Od zwykłych domostw różnią się tym, że temperatura wynosi tam dwadzieścia dwa stopnie (a pamiętamy, że normalnie jest dwadzieścia, dwadzieścia jeden, tymczasem z wiekiem bardziej się marznie!), nie ma progów, łazienki są bardzo duże i wygodne, samochód może podjechać pod samą klatkę, a winda dojeżdża wszędzie. Do tego są wspólne zajęcia – kółka zainteresowań, golf, gry. Takie domy dla szwedzkich seniorów są nie tylko w Szwecji, są też między innymi we Francji, w Hiszpanii, Tajlandii. Na wolne mieszkanie trzeba, rzecz jasna, czekać w kolejce, więc zapobiegliwi zapisują się ze sporym wyprzedzeniem. Jednak nawet w tak ceniącym struktury i plany społeczeństwie są pewne granice – kiedy rodzice usiłowali ustawić w kolejce do domu dla seniorów swoją dwuletnią córkę, otrzymali odpowiedź odmowną. Może sami naczekali się na swoje zwykłe mieszkanie i chcieli oszczędzić tego córce. Wiele osób spokojnie czeka na wymarzone cztery kąty, a tymczasem mieszka w mniej atrakcyjnych rejonach, gdzie lokum można dostać już po kilku miesiącach lub nawet od ręki. Ja ustawiłam się na wszelki wypadek w czterech kolejkach – jak nie w jednej, to w innej coś może kiedyś wystoję.
Mieszkanie najemcze ma pewne wady: sprzedać go nie mogę, płacę dość wysoki czynsz, ale za to mieszkam tak długo, jak chcę, i o nic się nie martwię. (No, może tylko o to, że zgubię klucz. Bo nigdzie nie dorobię nowego – prawo do tego ma jedynie właściciel budynku. Za zgubienie klucza musiałabym zapłacić gospodarzowi tysiąc koron!). Przede wszystkim nie martwię się, że czynsz nagle pójdzie w górę. Ceny są regulowane i co roku przedstawiciele właścicieli i Szwedzkiego Zrzeszenia Lokatorów, zgodnie z dobrą skandynawską tradycją, centralnie negocjują ewentualne podwyżki, które obejmują wszystkich lokatorów. Zwykle o jeden, dwa procent. Nie martwię się o zapchany spływ – wzywam hydraulika, a administracja płaci. To istotne, bo hydraulik bierze co najmniej pięćset koron (około dwustu trzydziestu złotych) za godzinę, a nie ma zwyczaju pracować zbyt szybko. Nie martwię się o zepsuty kontakt – wzywam elektryka, a administracja płaci. To też ważne, bo elektryk bierze co najmniej pięćset koron za godzinę, a pośpiech nie leży w jego naturze. Ba, nie powinnam się nawet martwić o warczącą jak traktor lodówkę. Ja wprawdzie trochę się martwiłam, dopóki nie dowiedziałam się, że naprawa i ewentualna wymiana też są za darmo – i mam nową lodówkę. Zmywarkę też chyba niedługo trzeba będzie wymienić. A jak ogólnie zrobi się nieświeżo, podłoga zmatowieje, a tapety wyblakną, może poproszę o remont. Właściciel się tym zajmie. To, że w większości mieszkań są prawie identyczne kuchnie i łazienki – te same szafki, te same blaty, ta sama szarobura lub beżowa wykładzina na podłodze (czasem są kafelki), te same sedesy, armatura, lampy – bierze się właśnie z tego, że to nie najemcy, ale gospodarze je urządzają. Wygodnie, masowo, jednakowo. Kilka razy pytałam znajomych, czy nie przeszkadza im, że mają kuchnię i łazienkę taką jak sąsiad obok, sąsiad z góry, sąsiad z bloku obok, kolega z innego miasta, jak cała reszta najemców w całym kraju. Nie rozumieli pytania. Tłumaczyli mi nawet, jakbym nie pojęła, że to mieszkania najemcze i o to chodzi, że właściciel urządza je standardowo. Może ich denerwować, jeśli jest brzydko albo niewygodnie, ale to, że jest tak samo jak u innych, nie ma przecież znaczenia. Byle było dobrze. Oczywiście najemca i gospodarz mają często inne wyobrażenie o tym, czym jest „zniszczona podłoga” albo „podwyższony standard”, za który trzeba płacić wyższy czynsz. Cena wynajmu często idzie w górę po remoncie i dla niektórych to też spory problem. Tym bardziej jeśli uważają, że remontu wcale nie trzeba.
Jak się nie można dogadać – trzeba się poradzić Szwedzkiego Zrzeszenia Lokatorów. Do mnie pofatygowało się osobiście. Otworzyłam drzwi młodemu człowiekowi, który przedstawił się i zaczął od pytania, co to za nazwisko na wizytówce. „Polskie nazwisko”, odparłam, a chłopak zawołał, wyraźnie i po polsku: „Polskie Zrzeszenie Lokatorów!”. Albo coś w tym stylu, w każdym razie z „rz” i „sz”, i choćby tylko dlatego, że wyartykułował to polskie szeleszczenie, wpuściłam go do domu, a wtedy nie pozostało mi już nic innego, niż zapisać się do Szwedzkiego Zrzeszenia Lokatorów. Płacę osiemdziesiąt koron miesięcznie i z lubością oddaję się lekturze magazynu „Dom i Wynajem”, z którego dowiedziałam się między innymi, że z powodu roztoczy i „śledzików” w domu można się domagać obniżenia czynszu, ale już nie odszkodowania za uczulenie; że na balkonie można palić papierosy, nawet jeśli sąsiad jest niepalący, i że niektóre domy mieszkalne lub osiedla mają wspólną saunę dla najemców – i co powinnam zrobić, jeśli też tak chcę. Z kolei o szwedzkim stylu urządzania wnętrz dużo mogę się dowiedzieć dzięki uroczemu zwyczajowi niezasłaniania okien. Mój przyjaciel twierdzi, że zasłon nie ma, bo Szwedzi czują się bezpiecznie i do głowy im nie przyjdzie, że jakaś ciekawska, niekoniecznie Polka, ich podgląda. Trochę mnie to frasowało, dopóki nie okazało się, że i niektórzy Szwedzi lubią sobie pozaglądać. W Polsce zajrzeć jest trudno, a jak się już zajrzy, to czasem aż się smutno robi. Tak brzydko bywa i ubogo. Tu też właściwie mogłoby się zrobić smutno, ale z odwrotnej przyczyny – że u siebie nie ma się tak ładnie i bogato. Wszystko zależy od dzielnicy, rzecz jasna, ale w tych zamożnych jest na co popatrzeć. Na parapetach lampki, lampiony, kwiatki, koniki z Dalarny (ręcznie wyrzeźbiony z sosnowego drewna i pomalowany, produkowany w Nusnäs w Dalarnie, hit szwedzkich sklepów z pamiątkami) i modele statków. W środku – kryształowe żyrandole (ukochane przez klasę wyższą) lub kule z żarówką w środku, w wersjach ekskluzywnych lub papierowych z Ikei (klasa średnia). Meble, kolory ścian, wystrój – mniej lub bardziej oryginalne, ale wszystko jakoś gra, pasuje, tworzy stylową całość. A jak budynek jest stary, to mogę jeszcze powzdychać do gipsowych gzymsów, stiuków na sufitach – i kaflowych pieców. Takie piękne mieszkania nie zawsze są najemcze, ale nie są też „własnościowe” według polskiej miary. Otóż posiadanie mieszkania, za które się zapłaciło, nie oznacza, że można nim samodzielnie dysponować. Ale do tego wrócimy. Przede wszystkim, jeśli chce się kupić mieszkanie i znajdzie się atrakcyjne lokum, nigdy nie ma pewności, ile będzie ono kosztować – bo właściciel wystawia je na aukcję, a wygrywa ten, kto da najwięcej! Są nawet reklamy telewizyjne biur handlu nieruchomościami, pokazujące, jak chętni do kupna oglądają mieszkanie i próbują albo wyeliminować konkurentów, albo obrzydzić im kupno. Walczy się więc o przychylność sprzedających, nie odwrotnie! A obiecany przez bank kredyt może nie wystarczyć, jeśli okaże się, że przelicytujemy i musimy zapłacić dwa razy więcej, niż planowaliśmy. Jeśli mamy nieograniczoną potrzebę potwierdzenia własnej wartości przez lokalizację mieszkania, a do tego nieograniczone zasoby finansowe – wybieramy sztokholmską dzielnicę Östermalm. Trzeba się liczyć z kosztem powyżej czterdziestu tysięcy złotych za metr. To przykład ekstremalny, bo żeby dostać kredyt lub wynająć zwykłe mieszkanie, wystarczy średnia krajowa. Źle nie jest, w Szwecji są dwa miliony domów jednorodzinnych i dwa i pół miliona mieszkań, więc łatwo obliczyć, że ciasno nie mają: na jedno domostwo przypadają mniej więcej dwie osoby. Mieszkania własnościowe, w polskim tego słowa rozumieniu, ma tylko parę tysięcy ludzi. Bo pomysł mieszkania zupełnie indywidualnie własnego pojawił się zaledwie kilka lat temu. Dopiero od 2009 roku prawo daje taką możliwość – i okazało się, że Szwedom nie śpieszy się tak bardzo do tej własności. Wolą stare, dobre wspólnoty mieszkaniowe. To wspólnota jest właścicielem nieruchomości, ona często bierze kredyt na zakup mieszkań i ona musi się zgodzić na ewentualnego nowego właściciela, jeśli ktoś swój lokal chce sprzedać. A jeśli ktoś wyjeżdża na dłużej, musi grzecznie spytać się wspólnoty, czy na ten czas może wynająć mieszkanie. Jak już dostanie zgodę – wspólnota oceni, czy lokator jest odpowiedni! Znajomi poszukujący mieszkania poddawani byli wielu próbom i po kilku rozmowach wiedzieli już, że mogą się spodziewać pytań praktycznie o wszystko. O to, czy palą, czy mają psa lub kota, czy sortują śmieci, jaki rodzaj muzyki lubią, czy mogą przedstawić referencje od poprzednich sąsiadów zaświadczające, że zachowywali się cicho, a nawet: czy nie planują kupna węża (zwierzęcia, nie szlaucha). No i zgodnie z przepisami – które jednak czasem się omija – zysk właściciela jest zwykle minimalny, nieco powyżej kosztów czynszu. Bo choć niektórym Polakom traktującym mieszkania jak inwestycję pewnie nie mieści się to w głowie, w Szwecji nie można kupować mieszkań na wynajem! Jak kupujesz mieszkanie, to w nim mieszkasz; wynajem to przecież biznes. Jak chcesz mieć biznes – załóż firmę i kup całą nieruchomość! Dlatego mieszkań do wynajęcia – bez stania w kolejce i czekania na wynajem z pierwszej ręki – jest bardzo mało, zwłaszcza w Sztokholmie. Koszmar dla dyplomatów, ekspatów i studentów, choć ci ostatni akurat mają szanse załapać się na tak zwane mieszkania studenckie. Znalezienie mieszkania na trzy do pięciu lat graniczy z cudem; historie o leniwych agentach nieruchomości i beznadziejnych poszukiwaniach, które w skrajnych wypadkach kończyły się umieszczeniem mebli w magazynie i wynajmowaniem pokoju w hotelu, to wieczny temat rozmów dyplomatów i pracowników na kontraktach. Moi przyjaciele opowiadali, że choć w agencji pośrednictwa dokładnie określili swoje wymagania (na przykład co najmniej sto metrów kwadratowych, wysoki standard), stracili mnóstwo czasu na oglądanie na wpół zrujnowanych klitek i chylących się ku ziemi zbutwiałych domków. Byli bliscy załamania, gdy dostali e-mail z informacją o kolejnej ofercie; natychmiast otworzyli załączone zdjęcia i nadzieja odżyła – miły, stylowy drewniany dom wśród zielni, estetyczne wnętrza, czterdzieści minut do centrum. Kiedy spojrzeli na mapę, okazało się, że te czterdzieści minut płynie tramwaj wodny z wysepki, na której leży domek. A płynie dwa razy rano, raz wieczorem... Niedawno o braku mieszkań w Sztokholmie pisał... „New York Times”. Tym razem straszono, że jak tak dalej pójdzie, żaden spec od komputerów i innych high-tech nie będzie chciał tu przyjechać ze strachu, że nie znajdzie mieszkania. Tymczasem szwedzkie firmy w tej branży szybko rosną w siłę. Jeśli chodzi o liczbę firm o obrotach wartych ponad miliard koron, Sztokholm jest zaraz za Doliną Krzemową! Eksperci twierdzą, że niedługo ją wyprzedzi. I Skype, i Minecraft, i Candy Crush Saga narodziły się w Szwecji. Kolejne innowacyjne start-upy potrzebują pracowników, a pracownicy – mieszkań. Problem jest tak nabrzmiały, że zajęła się nim osobiście minister finansów Magdalena Andersson. Wezwała na spotkanie szefów biznesów, które na braku mieszkań cierpią najbardziej, wśród nich Spotify. Największy na świecie internetowy dostawca muzyki, z czterdziestoma milionami użytkowników, został założony przez dwóch szwedzkich biznesmenów w 2006 roku, a dziś ma biura w pięćdziesięciu ośmiu krajach. Najtrudniej znaleźć im ludzi do biura w Sztokholmie. Dlaczego? Bo nie mogą załatwić lokum dla nowo zatrudnionych! Minister obiecała pomoc.
W Szwecji są bezdomni, około trzydziestu tysięcy. Niewielu z nich jednak „mieszka pod mostem”, choć i tacy się zdarzają. Za bezdomną uznaje się osobę, która nie ma umowy najmu, mieszka kątem u znajomych, u rodziny, w instytucjach opiekuńczych, czasem jako sublokator, która po prostu się tuła. Najczęściej są to osoby uzależnione od narkotyków lub alkoholu, chorzy psychicznie. Mogą oni dostać tak zwane mieszkania na próbę, ale zwykle po siedmiu latach sprawdza się, jak się sprawują, i czasem znów lądują na bruku. Sztokholmscy politycy wpadli więc na pomysł, by zaproponować bezdomnym mieszkania – tyle że nie w ramach budownictwa socjalnego, ale w normalnych mieszkaniach najemczych. Jak powiedział kierujący projektem urzędnik: „To ma być mieszkanie, w którym każdy, ja też, mógłby zamieszkać i być z niego zadowolony”. Czyli nie klitka na przedmieściach. Bezdomni dostaną mieszkania w różnych rejonach miasta, ale zawsze w „dobrych”, centralnie położonych dzielnicach. Każdy gdzie indziej. Nie będzie skupisk biedy i problemów, ale włączenie w normalność.
Jeszcze jedno: w Szwecji sprawy mieszkaniowe łączą się w pewien sposób z moralnością. Kupił tanio, sprzedał drogo – u nas nazywa się to „obrotny”, tutaj: „spekulant”. Mieszkanie nie jest towarem, jak torebka czy zegarek. Podejrzenia, że ludzie kupują mieszkania, aby wynajmować je z zyskiem, sprawiły, że minister mieszkalnictwa zlecił Urzędowi Mieszkalnictwa przeprowadzenie kontroli. Strzeżcie się, spekulanci!