- Przyszły rząd znajdzie się pod olbrzymią presją nadmiernie rozbudzonych w kampanii wyborczej oczekiwań Polaków - mówi w wywiadzie dla DGP Janusz Piechociński.
Po co ludowcy idą do wyborów?
Po to, by uratować spokój i przewidywalność polskiej polityki i życia gospodarczego. Dziś trwa wielka rewolta polityki. Główny nurt jest przesiąknięty stabloidyzowaną wojną, w której jedyną trwałą wartością jest zagryźć watahę – obcą albo tę, którą się właśnie opuściło. Obok w siłę rosną ugrupowania, które chcą podpalić system, nie oferując nic w zamian.
Skoro te ugrupowania zyskują na znaczeniu, to może to oznacza, że jednak ludzie są z czegoś niezadowoleni?
Marzenia i nadzieje często przerastają możliwości. Kiedy nie dbamy o przestrzeń do dialogu i coraz mniej wszyscy potrafią ze sobą rozmawiać, to nie można się potem dziwić, że informacja o braku pierścionka zaręczynowego na palcu Dody jest ważniejsza od tej, że Europa negocjuje z Turcją zatrzymanie w obozach na jej terenie uchodźców z Syrii, Afganistanu i Egiptu.
Czyli – parafrazując pańskie słowa – z jednej strony są dwa zwalczające się ugrupowania głównego nurtu, PiS i PO, z drugiej partie politycznej rewolty, i tylko PSL jest normalny. Jak to pogodzić z tym, że jest w koalicji z PO?
To jest małżeństwo z rozsądku, które uchroniło Polskę przed gigantycznym tąpnięciem w czasie, gdy wybuchł światowy kryzys. Małżeństwo, choć trudne, bo trzeba było pogodzić liberalizm PO z interwencjonizmem PSL, dobrze przysłużyło się stabilności kraju.
Mimo to jak się patrzy na sondaże, to nie ma pewności, że PSL wejdzie do Sejmu...
W 2012 r. był taki sondaż, który nie dawał mi szans na zwycięstwo w wyborach na szefa PSL w starciu z Waldemarem Pawlakiem. Tylko ja wierzyłem w swój sukces. Nikt nie sądził, że PSL uzyska dobry wynik w wyborach europejskich – a był lepszy niż kiedykolwiek. Podobnie było z wyborami samorządowymi – uzyskaliśmy wynik rekordowy w naszej historii. I nikt nie wierzy, że ja pogodzę PO i PiS po tych wyborach. A ja mówię z determinacją, że muszę to zrobić, żeby Polska nadal była normalna.
Mówi pan o wielkiej koalicji z waszym udziałem.
I na naszych warunkach.
Jakich?
Obie strony nie wpuszczają skrajności do rządu, budujemy w ten sposób stabilną większość parlamentarną na cztery lata. PiS ma gwarancję, że większość parlamentarna jest racjonalna w relacjach z prezydentem, a większość ma gwarancję, że prezydent zachowuje się zgodnie nie tylko z interesami PiS, ale i państwa.
Po 10 latach ciągłej walki między PO i PiS utworzenie ich wspólnej koalicji jest w ogóle możliwe?
Gdy w 2005 r. wybory wygrał PiS, do utworzenia koalicji nie doszło z powodów personalnych. Dziś jest inaczej, mamy przykłady kilku polityków, którzy świetnie się odnajdują na przemian w obu formacjach. Co oznacza, że kwestie personalne nie byłyby teraz istotnym problemem.
A wyzwania gospodarcze?
Jestem zdeterminowany, żeby nie zmarnować tego, co do tej pory zrobiliśmy. Jesteśmy bliżej nowoczesnego technologicznego świata niż kiedykolwiek. I trzy najbliższe lata zdecydują o tym, czy załapiemy się na przyspieszenie, wchodząc do euroatlantyckiej strefy konkurencyjności, czy też zadowolimy się pozycją lidera średniaków i będziemy się cieszyć, że na tle Portugalii czy Bułgarii wyglądamy nieźle.
Ale jak się załapać na to przyspieszenie?
Na razie zróbmy wszystko, żeby w przyszłym roku zrealizować ambitny plan wzrostu gospodarczego na poziomie 3,8 proc. PKB. To, co się dzieje w Chinach, może być zapowiedzią mocnego, boleśniejszego niż po załamaniu gospodarki USA tąpnięcia w światowej gospodarce.
Jak by to miało w nas uderzyć? Załamałby się eksport?
To oznaczałoby zamykanie się rynków, nową falę protekcjonizmu, nacjonalizmu i – co jest dla nas bardzo ważne – załamanie się drugiej po chińskiej tak proeksportowej gospodarki jak Niemcy. My poprzez Niemcy sprzedajemy na wiele rynków, 27–28 proc. naszej całej wymiany handlowej prowadzimy z tym krajem. Tylko poprzez Europę, w tym Niemcy, Polska może się odnaleźć w globalnej konkurencji.
Jest jeszcze jedno potencjalnie groźne dla nas zjawisko. Dziś energia w Europie jest średnio o 40 proc. droższa niż w USA. Zaczyna się wielkie wysysanie aktywów przez gospodarkę amerykańską z innych kontynentów. Przyciąga tania ropa i gaz oraz zmodernizowany rynek pracy. Na razie nas to nie dotyczy, bo jesteśmy konkurencyjni wobec innych krajów europejskich. Ale nie jest to dane raz na zawsze, jednym z naszych atutów jest przewidywalność i stabilność polityczna. Tymczasem inwestorzy z zagranicy już pytają, co się tu u nas dzieje i czy przypadkiem nie ma ryzyka zdestabilizowania sceny politycznej. Pytają, jak duże jest prawdopodobieństwo, że populiści dojdą u nas do władzy. Już mam sygnały, że niektórzy wstrzymują się z decyzjami inwestycyjnymi ze względu na niepokojące sygnały, które płyną z polskiej polityki. Te wszystkie deklaracje podwyżek płac i zasiłków, i kwoty wolnej...
Przecież PSL też tak licytuje, postulując np. więcej ulg na dzieci czy podwyżkę płacy minimalnej.
Ale my mówimy także w imieniu małej i średniej przedsiębiorczości, a nie tylko pracowników najemnych. Zwracamy uwagę, że zwiększanie obciążeń może skończyć się utratą dużej liczby miejsc pracy i zwiększaniem szarej strefy. Nasze propozycje zgłaszamy odpowiedzialnie. Przykład to modyfikacja systemu emerytalnego: przejęliśmy projekt byłego prezydenta umożliwiający przechodzenie na emeryturę po 40 latach pracy, policzyliśmy, że kosztuje to 1,7 mld zł. W odróżnieniu od innych, którzy proponują skok na głowę do basenu, mówiąc: obniżmy wiek emerytalny, a potem zobaczymy, czy emerytura będzie godziwa.
Ale ta ustawa sprzyja głównie waszemu elektoratowi, to rolnicy byliby jej głównymi beneficjentami.
To mit. Zwracam uwagę na dużą pokoleniową zmianę, jaka następuje w rolnictwie. Znaczna część już nauczyła się rozliczać VAT. I warto dać jej wybór, czy chce wejść do systemu powszechnego ubezpieczeń.
Wyobraża pan sobie koniec KRUS?
To nie jest kwestia wyobraźni. Zwracam uwagę, że model KRUS w ujęciu nakładów na jednego ubezpieczonego do wartości świadczenia jest bardziej efektywny niż w ZUS. Na pewno trzeba myśleć o obligatoryjności i powszechności ubezpieczeń w rolnictwie, a więc tworzyć takie mechanizmy, które będą zachęcać do tego rolników. A także obciążać administrację KRUS dodatkowymi zadaniami.
Przejście rolników na system powszechny byłoby tylko w wymiarze ubezpieczeń społecznych czy też szerzej, np. poprzez opodatkowanie dochodów rolniczych PIT-em?
Rolnicy płacą podatki – to po pierwsze. Po drugie, przy dzisiejszym systemie obciążenia, gdzie podatki płaci się od hektara przeliczeniowego, obciążenie czasem jest rzędu 30 proc. dochodów. Problem polega na tym, że mamy różne rolnictwo i różnych rolników. Tych, którzy są samodzielni i rynkowi, należy zachęcać do przechodzenia do systemu powszechnego.
Sprawdzi się po wyborach ten dowcip, w którym się opowiada, że wybory wygra wasz koalicjant?
Wszyscy racjonalni ludzie po doświadczeniach z PiS w latach 2005–2007 widzą, że nowy układ rządzący wymaga, by władza zawierała centrum. Wtedy oni mieli wszystko, a zagryźli własnych koalicjantów i potrafili tylko oddać władzę.
Widzi pan scenariusz wielkiej koalicji bez PiS?
Może Jarosław Kaczyński , który lubi alternatywne światy, tęskni do takiej sytuacji. Ma prezydenta, którego może do siebie zaprosić i który będzie kontynuował wskazania partyjnego programu. Jeśli powstanie taka koalicja, PiS możne grać na weta. Przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej w takiej koalicji tylko partia premiera będzie grała na rząd, pozostałe ugrupowania będą się dystansować, licząc, że wcześniej czy później dojdzie do przyspieszonych wyborów. W tym myśleniu „wszyscy przeciwko PiS” jest stare myślenie. A nam jest potrzebny czyściec, przez który środowisko PO i PiS będzie musiało przejść i dojdzie do powstania koalicji, która miała powstać już w 2005 r. To się powinno skończyć, by nie było meandrowania między tymi ugrupowaniami. Minister w rządzie PiS zostaje ministrem PO i marszałkiem Sejmu, a główny gryzacz Platformy, który brał udział w kampanii, w której pojawił się dziadek Tuska z Wehrmachtu, teraz zagryza byłych kolegów z PiS. Podziwiam ludzi, którzy mogą być wszędzie. PSL jest zawsze sobą, dlatego wieszczę nam bardzo dobry wynik. Schody zaczną się po wyborach, gdy trzeba będzie poskładać polską politykę po dwuletniej wulgarnie populistycznej kampanii wyborczej.
Co to w praktyce oznacza?
Rozbudzono oczekiwania na z grubsza licząc 100 mld zł rocznie, a po wyborach okaże się, że nie tak łatwo znaleźć pieniądze na wcześniejsze emerytury, spełnić wszelkie oczekiwania wszystkich grup, przy tym znaleźć pieniądze na rozwój i jeszcze trzymać się dozwolonego deficytu. A my mamy napięty przyszłoroczny budżet. Pod tą presją będzie przyszły parlament.
Duża będzie ta presja?
Przyszły rząd stanie przed dramatycznym wyzwaniem. Jeśli potwierdzi się, że zagrożenie z Chin jest duże, to wówczas niemiecka gospodarka będzie miała 0,5 proc. PKB wzrostu, a Polska w takim przypadku nie więcej niż 2 proc. PKB, nie żadne 3,8 proc. Jeśli surowce nadal będą tanie, a deflacja się utrzyma mimo zaplanowanej inflacji, to może być dramat dla budżetu. Jeśli jeszcze inwestorzy zaczną wyciągać z Polski pieniądze, bo będą bać się politycznej niestabilności, to waluta osłabnie. Polityka w odpowiedzi może albo wygenerować wirus niepewności i zmarnujemy największe zwycięstwo w historii, pokojową rewolucję, albo zachować się odpowiedzialnie. Odpowiedzialność dziś to silne i skuteczne PSL.