- Raz ściągnięto mnie do klaczy, która miała pęknięty żołądek. Żadnych szans. Mówię, że trzeba zwierzę zastrzelić, by się nie męczyło. Właściciele zdoili mleko dla źrebaka. Nie płakali, choć byli załamani i zrujnowani. Robili wszystko, żeby jak najlepiej zająć się małym - stwierdził Tomasz Ziółkowski absolwent weterynarii na Akademii Rolniczej we Wrocławiu, właściciel lecznicy dla zwierząt w Giżycku.
Poprosiłam pana o rozmowę, bo urzekła mnie podsłuchana w poczekalni rozmowa między klientką lecznicy a zatrudnioną tu młodą doktor weterynarii. Wspominały, jak ta drobna blondyneczka na pierwszym wyjeździe w teren odbierała poród u 800-kilogramowej klaczy. I przez dwie godziny, sama jedna, wyciągała z szalejącego z bólu zwierzęcia 30-kilogramowe łożysko, które samo nie chciało odejść. Ludziom w miastach weterynarz kojarzy się z człowiekiem dbającym o ich pieski czy kotki. W przypadku lekarzy pracujących na wsi, ze zwierzętami hodowlanymi, rzeczywistość jest nieco inna. Choćby dlatego, że to zwykle duże zwierzaki, w dodatku niebezpieczne.
Nie przesadzajmy, choć pewne ryzyko jest wpisane w ten zawód. Koń, moje ulubione zwierzę, może kopnąć i ugryźć. Miałem już połamane żebra albo podejrzenie złamania kości udowej po wizycie w stajni. Pamiętam takiego pacjenta, jeździłem do niego kilka lat, który za każdym razem próbował mnie ugryźć. Dobry koń, ale jakoś nie czuł do mnie chemii. Pewnie dlatego, że wykonywałem przy nim czynności, które nie bardzo mu się podobały. Ale jakoś udało mi się uniknąć jego zębów. To kwestia znajomości psychiki zwierzęcia i doświadczenia. Oraz profesjonalizmu. Miałem współpracownicę, Gosię, która – jeśli może sobie pani wyobrazić – była jeszcze niższa i jeszcze szczuplejsza niż lekarka, która teraz tu pracuje. To było kilka lat temu, kiedy kobieta weterynarz jeżdżąca do zwierząt hodowlanych była rarogiem. No, może gdyby do krów pojechała, to jeszcze ludzie by to jakoś przeżyli, ale ona właśnie miała sama dyżur w lecznicy, kiedy wezwali ją do ogiera. Wielki samiec, ważył dobrze ponad tonę, zimnokrwisty, skaleczył się w nogę. Gosia przyjeżdża, dookoła szalejącego zwierzaka stoi sześciu chłopów. Jak zobaczyli dziewczynę, zaczęły się śmichy-chichy, niewybredne komentarze. Lekarka mówi, że ranę trzeba zaszyć, ale do tego zwierzę należy położyć. Na to chłopi chwycili się za brzuchy, dalej się śmiać. Jak się pośmiali, pokomentowali, poszli sobie, z bezpiecznej odległości obserwując, co się będzie działo. Gosia nie dała się wyprowadzić z równowagi, podała ogierowi dożylnie środki znieczulające, po których sam się grzecznie położył na ziemi. Zaszyła ranę, opatrzyła, koń wstał, towarzystwo zostało z otwartymi buziami. Do dziś krążą o tym zdarzeniu legendy.
Fajna historia. Od dziecka chciał pan być weterynarzem i zajmować się dużymi zwierzakami?
Ja byłem taki, jak dzisiaj mój syn, a nie córka, która bodaj od przedszkola ma pewność, iż chce zostać weterynarzem. Nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić po skończeniu liceum. Pochodzę z rodziny w dużym stopniu lekarskiej, ale myśl, że mógłbym leczyć ludzi, pracować w szpitalu jakoś mnie przerażała. Decyzja, żebym ja, chłopak z Giżycka, startował na weterynarię we Wrocławiu, była więc dziełem przypadku. Żeby było zabawniej, to ja nawet nigdy nie miałem żadnego zwierzaka w domu za wyjątkiem incydentu, kiedy tata postanowił hodować króliki. Mój jedyny kontakt z zawodem weterynarza był bardzo przykry: pojechałem z ojcem do lecznicy, bo trzeba było wykastrować kilkanaście samców. Pięć z nich nie przeżyło tego zabiegu.
Te króliki to nie były zwierzątka do towarzystwa, domowe pupile, ale osobniki przeznaczone do zjedzenia.
To były czasy PRL, brakowało mięsa, tata wymyślił taki sposób zaopatrywania domowej spiżarni. Jak pani widzi, mój zawód jest kwestią przypadku. Szczęśliwego. Nie wyobrażam sobie dzisiaj, że mógłbym robić coś innego. Przypadek zamienił się w powołanie.
Na studiach? Były takie fajne?
Różne rzeczy można powiedzieć o tym kierunku, ale na pewno nie to, że jest fajny. Wymagający, to straszna pamięciówka. Większa, jak się przekonałem, niż na ludzkiej medycynie, gdzie uczą tylko o jednym gatunku. Tu są świnie, konie, psy, koty, bydło. Pszczoły i ryby. Fizjologia, anatomia, choroby, rozród. Masakra. Co gorsza, i tak jest do dzisiaj, w niewielkim stopniu przekładało się to na praktyczną znajomość zawodu. Owszem, są staże, ale one niewiele dają. Znam przypadki absolwentów, którzy z dyplomem w garści nie potrafią pobrać krwi, przeprowadzić podstawowych badań klinicznych, sprawdzić, czy krowa albo klacz jest w ciąży. A to są podstawowe rzeczy, które decydują o losie zwierzęcia.
Ciąża?
Owszem, bo od tego, czy samica zaszła w nią, czy nie, zależą decyzje rolnika o tym, co się z nią stanie: czy, w skrajnych przypadkach, pójdzie na rzeź, czy też będzie dostawała bardziej treściwe jedzenie. Ale także los samego rolnika: jeśli może się spodziewać młodych, może liczyć na większe zyski. Jeśli nie ma ciąży, trzeba jak najszybciej podjąć decyzję o powtórnej inseminacji. Dziś bardziej nowoczesne lecznice dysponują sprzętem do badań USG, ale weterynarz musi potrafić sobie poradzić i bez niego – umieć włożyć rękę w prostnicę niemal po pachę i na podstawie zmian narządów rodnych ocenić: będzie źrebak czy też cielak albo nie. W badaniu USG u krowy da się to ocenić po czterech tygodniach od zapłodnienia, u klaczy po dwóch tygodniach po pokryciu. Więc także z tego powodu biorę studentów na staż, staram się ich czegoś pożytecznego nauczyć.
A jak pan wspomina swój staż?
Odbywałem go w Węgorzewie, w państwowej lecznicy specjalistycznej, gdzie pracowało dziesięciu lekarzy i kilku techników weterynarii obsługujących okoliczne PGR-y. Byłem kompletnie zielony, choć miałem głowę napchaną wiedzą. Najpierw podczepiłem się pod lekarza ogólnego, byłem jego cieniem. Wtedy była taka akcyjna moda: za pierwszym razem zwalczaliśmy gzawicę, za drugim odrobaczaliśmy, za kolejnym przeprowadzaliśmy akcję witaminizowania bydła. Za wszystko płaciły państwo lub spółdzielnie. I właśnie taka jesienna akcja witaminizowana bydła była dla mnie, idealisty, wstrząsem, który otworzył mi oczy na rzeczywistość. Proszę sobie wyobrazić stado czterystu sztuk bydła. I to, że w tamtych czasach były dostępne tylko witaminy w dawkach dla ludzi, czyli w maleńkich ampułeczkach. Czyli trzeba by było otworzyć tysiące takich ampułek. Technicy poradzili sobie z tym problemem w prosty sposób: wrzucali ampułki do wiadra, tłukli je, przecedzali do drugiego wiadra, i taki płyn, niesterylny, z drobinami szkła, wstrzykiwali zwierzętom. Oczywiście po takich zabiegach pojawiały się odczyny zapalne, ropnie, ale nikt z tego nie robił problemu. Albo inna historia. W PGR-ach specjalizujących się w bydle mlecznym raz na kwartał były obowiązkowe badania – sprawdzało się, czy w mleku nie ma nadmiaru komórek somatycznych, czyli mówiąc w skrócie, nie ma odczynu zapalnego w wymieniu. To było proste: była tacka z czterema otworami, w każdy wstrzykiwało się trochę mleka z każdej z czterech ćwiartek, czyli dójek, a potem za pomocą specjalnego preparatu sprawdzało się, czy TOK (terenowy odczyn komórkowy) jest w normie, czy nie. Pamiętam badanie, w trakcie którego okazało się, że 90 proc. krów jest chorych. A mleko było dojone i szło do spożycia, co pokazuje stan higieny, jaka panowała w tamtych czasach. Nikt się tym szczególnie nie przejmował. Tak samo, jak okresami karencyjnymi, które obowiązują po zastosowaniu antybiotyków czy każdego innego lekarstwa. Teraz na szczęście jest to nie do pomyślenia.
Od zawsze mam świadomość, że pijąc mleko albo jedząc mięso, przyjmuję mnóstwo antybiotyków, którymi te zwierzęta są leczone. Zwłaszcza drób ma złą opinię.
Akurat drób podlega najostrzejszej kontroli. W przypadku kurcząt prowadzona jest szczegółowa dokumentacja: skąd pasza i jaka, czy są w niej obecne stymulatory wzrostu, czy dana partia drobiu podlegała leczeniu – bo ptaki leczy się całymi partiami. Poza tym stado jest badane na obecność salmonelli. Ale ma pani rację, że jeśli proces tuczu od pisklaka do gotowego do zabicia ptaka trwa 6–7 tygodni, to nie jest to normalne, a w każdym razie nie do osiągnięcia w naturalnych warunkach. Takie efekty uzyskuje się dzięki pracom genetyków nad szybkim wzrostem, odpowiednio skonstruowanej paszy oraz optymalizowania warunków w kurnikach, chodzi o temperaturę i światło. W przypadku bydła nie ma konieczności tak ścisłej kontroli, choćby dlatego, że nie ma takiej koncentracji zwierząt na danym terenie, jak to się dzieje w kurnikach. Poza tym okres hodowli jest dłuższy, każde zwierzę jest traktowane i leczone oddzielnie. No, chyba że się zdarzą jakieś epidemiczne choroby, jak np. gruźlica. Wówczas całe stado jest wybijane.
Tak też jest ze świniami?
O świniach nie będę opowiadał, bo nie zajmuję się ich leczeniem. Dlaczego? Powiedzmy, że zapach mi nie odpowiada.
Ale pierwszą pana specjalizacją był rozród bydła. To milsze zapachy czy lepsze pieniądze?
Później na stażu przyczepiłem się do lekarza, który się tym właśnie zajmował. I spodobało mi się, gdyż dawało niezależność: nie trzeba było siedzieć w lecznicy, słuchać poleceń kierownika, tylko samemu ustalało się harmonogram pracy. Były wtedy przepisy, że każde duże stado weterynarz odwiedzał co dwa tygodnie. Trzeba było badać krowy – te ostatnio zapładniane, czy zacieliły, te cielne, czy nie ma patologii. Każda wizyta pociągała za sobą konieczność leczenia, a więc następną wizytę. I to miało sens – była to prawdziwie lekarska robota, opierająca się na profilaktyce. Tyle że za wszystko płaciły państwo albo spółdzielnie, więc nikt nie protestował. Dziś, kiedy każdy sam musi za wszystko zapłacić, jest różnie. W przypadku mniejszych producentów często pełnimy rolę straży pożarnej: dzwonią po nas, jak coś się złego dzieje, trzeba ratować. Oczywiście są większe stada, których właściciele mają więcej pieniędzy, mają też większą świadomość, w jaki sposób opieka weterynaryjna przekłada się na wzrost ich dochodów, tam bywam częściej. Ale dziś ceny mleka spadły w porównaniu z rokiem ubiegłym o co najmniej 50 gr, co oznacza, że średniej wielkości producent stracił miesięcznie 10 tys. zł. A w tej kwocie były także pieniądze na moje honorarium.
Ja dalej nie wiem, dlaczego wiedza o tym, która krowa jest w ciąży, a która nie, ma być taka istotna dla rolników?
Bo cielę oznacza więcej mleka, a przecież o to chodzi. Krzywa laktacyjna jest najwyższa przez pewien okres po porodzie, potem zaczyna spadać. Więc znów powinno się krowę zacielić, by jej utrzymanie było opłacalne. Jeśli przyjmiemy, że zwierzę żyje średnio 10 lat i będzie miało co roku cielaka, to zarobek na mleku będzie większy, niż gdyby tego przychówku miałoby być tylko cztery czy pięć sztuk. Niestety, prawda jest taka, że pogoń za zyskiem sprawiła, iż w dużych fermach mlecznych krowy żyją zaledwie 3–4 lata, bo wtedy są najwydajniejsze. Potem idą do rzeźni. Na początku lat 90. przeciętna krowa w Polsce dawała 3,5–4 tys. litrów mleka rocznie. Dziś to 7,5– 8 tys. litrów. Jest różnica, prawda?
Jak długo może żyć krowa?
Widziałem zwierzęta dwudziestoletnie, ale to w małych gospodarstwach, gdzie pozwalano im dożyć starości.
Brzmi makabrycznie.
No cóż mogę powiedzieć? To cena postępu i wyścigu po pieniądze. Cały sztab naukowców nad tym pracuje. Tak dobre wyniki mleczności krów udało się osiągnąć dzięki zmianie krów, jakie mieliśmy za czasów komuny, na holsztyńsko-fryzyjskie. Ale decydujące znaczenie mają zmiany żywieniowe. Krowa obecnie zjada pasze treściwe oparte na zbożu. Są jeszcze sianokiszonki, o wiele zasobniejsze w wartości odżywcze niż samo siano. No i kiszonka z kukurydzy – bardzo mlekodajna. Bez kukurydzy nie ma dziś mleka. Te pasze, które ma dostać krowa, są skrupulatnie analizowane pod względem składu. Jeśli czegoś w nich brakuje, trzeba suplementować, czyli dostarczyć niezbędnego składnika. Poszczególne składniki są cięte i mieszane ze sobą na jednolitą masę – wtedy są chętnie jedzone, mniej się marnuje. Każdemu zwierzęciu ustala się indywidualną dietę, według jego potrzeb, a roboty paszowe dostarczają odpowiednią porcję pod jego pysk. Jeśli jest to obora, w której nie ma boksów i krowy mogą sobie chodzić wolno, w rogach urządzane są specjalne karmniki: kiedy zwierzę jest głodne, podchodzi i je. Ale znów to i tyle, ile zostało zapisane przez dietetyka. Krowa ma na szyi elektroniczną obrożę, która łączy się z komputerem w karmniku i przekazuje informacje – co ma zjeść, ile już zjadła. Ale te cuda dotyczą oczywiście dużych, wysokowydajnych gospodarstw, nie przeciętniaków.
Zauważyłam, że rolnicy, którzy tak dbają o zwierzęta hodowlane, w ogóle nie przejmują się losem swoich psów, które trzymają na krótkich łańcuchach, nawet bez miski wody. Patrzę na to i serce mi się kraje.
To kwestia niskiej świadomości połączonej z brakiem kontroli i realnych sankcji. Bo też kto to ma kontrolować? Policja jest nie od tego, straży gminnych nie ma. Zwierzęta są traktowane niesamowicie instrumentalnie. Krowa dostaje dobrze jeść, bo się odwdzięczy mlekiem. Pies tak czy siak będzie szczekał. Jak widzę taki obrazek, zwracam uwagę, proszę o zmianę. Dobra, dobra – słyszę. Co ciekawe, nie dotyczy to tylko kundli, za które gospodarz nie musiał zapłacić, ale też psów rasowych. Jest na moim terenie rolnik, który trzyma na krótkim łańcuchu malamuta. Za każdym razie obiecuje, że coś z tym zrobi, bo ostatnio jakoś nie miał czasu. Ale obserwuję też zmiany na lepsze. Budy z łańcuchami zastępowane są boksami, coraz częściej miska na wodę nie jest pusta, a resztki suchego chleba zastępowane są karmą dla zwierząt. Trzeba jeszcze czasu, żeby to wszystko wyprostować.
Rozumiem, że pan nie może reagować zbyt gwałtownie, bo straciłby klientów, a konkurencja na rynku weterynaryjnym jest spora. A właśnie, jak się odbył pana przeskok z czasów socjalizmu do gospodarki wolnorynkowej?
Do 1990 r. wszystkie lecznice weterynaryjne były publiczne, a potem, jednym aktem prawnym, branża została sprywatyzowana. Pracując na państwowym, dla PGR-ów, miałem mnóstwo roboty, jeszcze w 1989 r. zarabiałem, jak pamiętam, równowartość 20 dol. Nieźle, niemal tyle, co mój ojciec inżynier po 30 latach. Ale już się system zaczynał chwiać, wyjechaliśmy z moją przyszłą żoną do Szwecji. Tam po miesiącu, przebywając w środowisku rolników, zajmując się pieleniem buraków, wykonując drobne zabiegi weterynaryjne, byłem w stanie przywieźć tysiąc dolarów do kraju. Kiedy na następny wyjazd szef nie chciał mi dać urlopu, złożyłem wypowiedzenie. Ale kiedy w 1990 r. tę lecznicę sprywatyzowano, wziął ją, z całym wyposażeniem, jeden z lekarzy, zatrudniłem się u niego. Po jakichś trzech latach on zrezygnował i z dwoma kolegami przejęliśmy interes. Było o tyle ciężko, że on zabrał całe wyposażenie i zostaliśmy z czterema ścianami oraz sufitem, który zresztą przeciekał. Dobrzy ludzie pomogli, pożyczyli narzędzia, wyposażenie biurowe, jakoś to zaczęło się układać. Jakoś, bo nie dało się robić w tej spółce planów na przyszłość. Jeden z kolegów był w wieku przedemerytalnym i chciał tylko dotrwać do chwili, kiedy będzie mógł pobierać świadczenia. Drugi, młodszy ode mnie, nie chciał leczyć zwierząt. Kiedy jeden poszedł na emeryturę, drugi zmienił pracę, zostałem sam i mogłem wreszcie wszystko robić po swojemu.
Czyli jak?
Zależało mi na podniesieniu potencjału diagnostycznego, dziś termometr i stetoskop już nie wystarczą. Trzeba mieć aparat rentgenowski, urządzenia do USG, laboratorium, gdzie można robić badania krwi. Salę operacyjną z prawdziwego zdarzenia. Zrobiłem specjalizacje z radiologii oraz z chorób koni. Moje życie to rodzina i praca. Tak ciągnę do dziś. Nie narzekam. Oczywiście mój zawód podlega wahaniom koniunkturalnym. Już wspominałem, że załamanie na rynku mleka, które pustoszy kieszenie producentów, ja także odczuwam, bo mają mniej pieniędzy na moje usługi. Albo konie – kocham te zwierzęta, najchętniej tylko z nimi bym pracował. W pewnym momencie pojawiła się taka szansa, bo wśród zamożniejszych ludzi zapanowała moda na jazdę konną. Jedni kupowali konie dla siebie albo dzieci, inni chcieli tylko jeździć, więc pojawiły się stajnie proponujące takie usługi albo gospodarstwa agroturystyczne z końską ofertą, ale po 2008 r. rynek się załamał. Bo koń to wymagające zwierzę, wydatek na jego zakup to dopiero początek kosztów. Bo musi mieć odpowiednią opiekę, pożywienie, trzeba go trenować, żeby się nie zastał. A kiedy zachoruje – a jest bardzo wrażliwy – leczenie jest szalenie drogie. Podobna zapaść dotknęła rynek koni zimnokrwistych przeznaczonych na mięso. W tym przypadku do kryzysu dołączyła się akcja obrońców praw zwierząt protestujących przeciwko warunkom, w jakich odbywa się transport tych zwierząt. Mieli dużo racji. Mniejsza o to, ważne, że i ten biznes padł, bo Włosi, którzy byli głównymi odbiorcami, nie chcą kupować mięsa zabitych u nas zwierząt, chcą je dostawać żywe. Segment, w którym koniunktura wciąż rośnie, to zwierzęta towarzyszące, a więc psy, koty czy króliczki. Ludzie zmieniają stosunek do tych zwierząt, chcą się nimi opiekować, z roku na rok przeznaczają na to coraz więcej pieniędzy. Trzeba być elastycznym. I twierdzę, że jeśli się obserwuje rynek, jeśli nie żałuje pieniędzy, aby inwestować w swoją wiedzę i sprzęt, to nawet na trudnym rynku można dać sobie radę.
Konkurując wiedzą?
Można także cenami, co, nawiasem mówiąc, jest zabójcze. Bo jeśli jest pięć gabinetów, z których każdy oferuje taką samą usługę, niczym innym nie mogą przekonywać do siebie klientów, jak tylko obniżaniem ceny. Co się musi odbić na jakości usług. To psucie rynku zaczęło się po prywatyzacji branży – każdy lekarz weterynarii niesiony wiatrem zmian chciał być panem na swoim. I żeby zdobyć klientów, kusił ich atrakcyjnymi cenami, gdyż wszyscy mieli to samo do zaoferowania, czyli nic. Tak jest do tej pory w niektórych regionach, np. na Podlasiu, gdzie na jedną wioskę przypada po pięciu weterynarzy. Pracują świątek – piątek niemal za darmo. A przecież trzeba mieć czas na odpoczynek, zresetowanie się, na naukę wreszcie. Ja mam inną zasadę, którą wprowadziłem kilka lat temu. W oknie mojej przychodni jest kartka z adresami i numerami telefonów do lecznic w okolicy. Bo jeśli ja nie jestem w stanie obsłużyć klienta, to może to zrobić ktoś inny. Przecież najważniejsze jest to, aby w razie potrzeby znalazł się fachowiec, który pomoże zwierzęciu.
Ładnie brzmi, lecz wyczuwam w tym jakiś fałsz. Tak pięknie mówi pan o zwierzętach, ale gros z nich to te przeznaczone na rzeź. Więc nie pomaga pan im, ale właścicielom, żeby osiągnęli jak największy zysk.
Moim zdaniem to pozorna sprzeczność. Mamy wolną wolę, świadomość tego, co robimy, więc musimy sobie zdawać sprawę także ze skutków tej działalności. Jeśli w nasz cykl życiowy jest wpisana mięsożerność, a jest, musimy z tym żyć. Moim zadaniem jest sprawienie, aby życie tych zwierząt, które trafią na nasz stół, było jak najlepsze, pozbawione niepotrzebnych cierpień. Żeby rosły w zdrowiu, w jak najlepszym otoczeniu. To my mamy świadomość będącą cząstką Boga, one nie, nie można ich personifikować. Ale należy o naszych braci mniejszych dbać. Mówi się, że życie jest najważniejsze, ale przecież wciąż zadajemy śmierć. Zwierzętom, owadom, roślinom. Nie można popaść w przesadę, ani w jedną, ani w drugą stronę. Ja w każdym razie tak to rozumiem.
Sekunduje pan rolnikom.
A żeby pani wiedziała. To ciężko pracujący ludzie, zmagający się z losem. Dbający o swoje. Nie przejadają zysków, inwestują w gospodarstwa, stają na głowie, żeby utrzymać je i rodziny. Są wśród nich łebscy przedsiębiorcy, którzy niosą w lud kaganek oświaty i cywilizacji. Wprowadzane przez nich rozwiązania pochwytują inni. Ta nasza wieś naprawdę bardzo się na korzyść zmieniła.
I tylko koni, tylko koni żal.
Żal. Gdybym teraz wygrał w Lotto tych 35 mln zł, których nie wygrałem, założyłbym klinikę końską z profesjonalną salą operacyjną dla tych zwierząt. Bo najbliższa, z jakiej mogę korzystać, jest na warszawskim Służewcu, a to często za daleko. Było kilka takich przypadków, klęsk w moim zawodowym życiu, których nie mogę zapomnieć. Kiedyś wezwano mnie do klaczy rasy fryzyjskiej, która miała się źrebić. Zwierzę warte kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wcześniej miała już kłopoty zdrowotne, niedrożność jelit operowaną na Służewcu. Teraz miała bardzo silne skurcze, lecz nie mogła urodzić. Źrebak był źle ułożony. Dłuższą chwilę trwało, zanim udało się go ułożyć we właściwym położeniu, wreszcie przyszedł na świat. Ale z mamą coś nie tak, słaba, chwieje się na nogach, zatacza, taka wiotka. Patrzę, a tu spojówki blade. Krwotok wewnętrzny. Za chwilę padła. Inna historia: wezwanie do klaczy tuż po porodzie, która dostała kolki. Kolka to zresztą pojemny worek, do którego wrzuca się wiele różnych schorzeń w obrębie brzucha. Gdy przyjechałem, była już w bardzo złym stanie, miała silne bóle i skurcze. Trzeba by otworzyć brzuch, ale nie zrobię operacji na środku pastwiska. Zaproponowałem właścicielom, że wykonam punkcję, żeby sprawdzić, co jest w płynie gromadzącym się w jamie brzusznej. Patrzę, a tam treść żołądkowa, czyli perforacja narządu. Żadnych szans. Mówię, że trzeba zwierzę zastrzelić, żeby się nie męczyło. Jesteś pewien? – pytają. A ja, że tak. Zdoili mleko dla małego, ile się dało. Załamani, bo mieli nadzieję, że im pomogę, a ja nie potrafiłem. Oczywiście, że chodziło o pieniądze, bo ja im zaproponowałem, aby zastrzelili 50 tys. zł. Ale też o to, że przez kilka lat, kiedy klacz była z nimi, bardzo się z nią emocjonalnie związali. Jak też wiązali z nią swoje plany na przyszłość: dała im kilka czempionów, miała dać kolejnych. Sekcja zwłok potwierdziła, że miałem rację. Nie płakali, choć byli załamani i zrujnowani. Robili wszystko, żeby jak najlepiej zająć się źrebięciem, które im zostało.
Ta klacz nie była ubezpieczona?
Nie, bo ubezpieczenia rolnicze, zwłaszcza zwierząt, są tak drogie, że rolników na nie nie stać. To my, weterynarze, robimy za lekarzy, straż pożarną i instytucję ubezpieczeniową w jednym.
Trzeba umieć włożyć rękę w prostnicę niemal po pachę i na podstawie zmian narządów rodnych ocenić: będzie źrebak czy też cielak. Jak biorę studentów na staż, to staram się ich czegoś pożytecznego nauczyć