Zazwyczaj wielki biznes wspierał republikanów. Nie tym razem
Wall Street coraz bardziej się boi, że sondażowe sukcesy Donalda Trumpa nie są chwilowym wyskokiem i faktycznie może on zdobyć prezydencką nominację republikanów. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Trump – miliarder i przedsiębiorca ubiegający się o nominację przychylnej wielkiemu biznesowi Partii Republikańskiej – jest wymarzonym kandydatem rynków finansowych. A jednak sytuacja wygląda inaczej. Dla Wall Street gorszy od niego jest tylko walczący o nominację demokratów Bernie Sanders, który sam siebie określa mianem socjalisty.
Ale o ile na początku nikt nie brał kandydatury Trumpa na poważnie i wyglądało, że jego popularność to efekt chwilowego kaprysu wyborców szukających kandydata spoza polityki, to kolejne sondaże zmieniają tę ocenę. Od połowy lipca Trump wygrał wszystkie sondaże wśród wyborców sympatyzujących z republikanami, uzyskując poparcie rzędu 30–35 proc., o blisko 15 pkt więcej niż kolejny z pretendentów. Mimo że zdaniem ekspertów bardziej prawdopodobna jest nominacja dla kogoś bliższego partyjnemu establishmentowi, jak Jeb Bush czy Marco Rubio, to scenariusz, że jednak wygra Trump, przestaje być nierealny.
Finansiści z Wall Street też zaczynają go brać pod uwagę. „Donald Trump w kwestiach gospodarczych jest najgorszym kandydatem republikańskim” – napisał w wydanym oświadczeniu David McIntosh, szef wpływowej konserwatywnej grupy nacisku Club for Growth, która w zeszłym tygodniu zainaugurowała wartą 1 mln dol. kampanię reklamową mającą zdyskredytować Trumpa. Przyczyn, dla których wielki biznes go nie lubi, jest mnóstwo.
Po pierwsze, jest nieprzewidywalny, często zmienia zdanie i głosi populistyczne hasła, a rynki finansowe ponad wszystko szukają spokoju i przewidywalności. Po drugie, Trump ubiega się o nominację republikanów, ale jego program jest sprzeczny z republikańskim światopoglądem. Chce podniesienia podatków dla najbogatszych i likwidacji luk w systemie podatkowym, dzięki którym wielkie firmy zmniejszają sobie podatki. Przekonuje, że prezesi spółek giełdowych zbyt wiele zarabiają (firmy Trumpa nie są notowane na giełdzie, więc ich ta uwaga nie dotyczy).
To samo w sobie nie jest jeszcze najgorsze, bo Jeb Bush też mówi o likwidacji luk podatkowych. Trump jednak przestawia swoje pomysły w bardzo populistyczny sposób, wzbudzając niechęć do całego sektora finansowego. – Jeb Bush i Hillary Clinton będą nadal pozwalać Wall Street i tym facetom z funduszy hedgingowych na to, by płacąc bardzo małe podatki lub nie płacąc ich wcale, okradali ludzi – przekonywał Trump na jednym z wieców.
Po trzecie wreszcie, Trump jest zażartym przeciwnikiem umów o wolnym handlu – chce wypowiedzenia NAFTA, na mocy której powstała strefa wolnego handlu z Kanadą i Meksykiem, oraz rezygnacji z negocjowanego Partnerstwa Transpacyficznego. Nie chce też widzieć w USA nielegalnych imigrantów i zapowiada, że jeśli wygra, wszystkich ich odeśle do krajów pochodzenia.
Jedno i drugie miałoby fatalne skutki dla amerykańskiej gospodarki. Rezygnacja z wolnego handlu spowodowałaby, że amerykański eksport stanie się mniej konkurencyjny, zaś odesłanie imigrantów wywołałoby poważną lukę na rynku pracy. Wielkie amerykańskie firmy opowiadają się za rozwiązaniami przeciwnymi – za tworzeniem stref wolnego handlu i uregulowaniem statusu nielegalnych imigrantów. Na dodatek, nawet jeśli Trump nie zostanie kandydatem republikanów, to i tak zdaniem ludzi z Wall Street szkodzi partii. Swoją retoryką zniechęca do niej kobiety i Latynosów, poza tym przenosi debatę na populistyczne tory, co mogą podjąć inni pretendenci.