Sytuacja mieszkaniowa w Polsce jest jednak nieporównywalna z tym, co było w dwudziestoleciu międzywojennym. Ale pewne podobieństwa łatwo zauważyć – mówi Filip Springer, autor książki „13 pięter” w rozmowie z Jakubem Demiańczukiem
Czy po napisaniu tej książki może pan jeszcze normalnie patrzeć na budynki, które pana otaczają, nie zastanawiając się, kto i w jakich warunkach tam mieszka?
Napisanie książki objaśnia mi kawałek polskiej rzeczywistości i zaspokaja moją ciekawość. Mam wtedy na jakiś czas spokój z tematem. Po napisaniu „Wanny z kolumnadą” przestał mnie irytować syf w polskiej przestrzeni. Natomiast kilka osób, z którymi rozmawiałem podczas pracy nad „13 piętrami”, mówiło mi, że jadą autobusem, patrzą na twarze pasażerów i zastanawiają się, kto ma kredyt, kto dopiero weźmie, a kto wynajmuje mieszkanie. Przeprowadzenie reporterskiej procedury dało mi dostęp do wiedzy, której zwykły człowiek nie musi gromadzić. Dzięki temu patrzę na rzeczywistość bardziej świadomy.
Ale ta wiedza i ta rzeczywistość muszą uwierać.
Tak, tym bardziej że to wszystko dotyczy również mnie samego. Ale chyba uwierają mnie teraz mniej, bo stałem się mniej podatny na manipulację, na komunikaty medialne, które często są sprzeczne z rzeczywistością. Być może czytelników książki ta rzeczywistość będzie uwierała bardziej.
„13 pięter” to książka, która otwiera oczy. Teoretycznie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tych problemów, o których pan pisze, ale one są znacznie większe, niż przeciętny czytelnik może sobie wyobrażać. Że normalnie wyglądający człowiek, którego spotykamy w autobusie lub mijamy na ulicy, może od lat z rodziną mieszkać w garażu.
Swoje wcześniejsze książki pisałem o architekturze. Rozmawiałem z architektami albo aktywistami miejskimi. Nie umniejszam im, ale to jest jednak świat zamknięty. Dla mnie pisanie „13 pięter”, zgromadzenie całej dokumentacji było bardzo otrzeźwiającym wyjściem z bańki, w której łatwo się zamknąć. Umówmy się, „Wanna z kolumnadą” to są problemy pierwszego świata, a nie trzeciego. Da się szczęśliwie żyć w brzydkiej przestrzeni. Za to bardzo łatwo zamknąć się na sytuację kobiety, jednej z bohaterek mojej książki, która wydaje 70 proc. swojej pensji na wynajem mieszkania i nie widzi w tym nic absurdalnego. Spotkanie z takimi ludźmi, których do tej pory nie miałem w swoim otoczeniu, mnie obudziło i uświadomiło mi, jak poważne są problemy z rynkiem mieszkaniowym w Polsce.
A przecież ci ludzie w ogóle nie istnieją w obiegu medialnym! Dobrym przykładem jest kwestia reprywatyzacji, z której jakimś trafem przy ostatnich wyborach samorządowych wymazano lokatorów. W debacie o reprywatyzacji warszawskiej powtarzano, że odbiera nam szkoły, przedszkola, przestrzenie publiczne itd. A już w ogóle się nie mówiło o lokatorach, którzy tracą mieszkania, jakby ten temat się nam już dawno znudził. A to trzeba ciągle powtarzać.
Problemy, o których pan pisze, będą się nasilać czy jest szansa na poprawę?
System opisany przez Irenę Herbst i Andrzeja Bratkowskiego w „Memoriale mieszkaniowym” z 1992 roku zakładał, że około 50–60 proc. społeczeństwa będzie wynajmowało mieszkania na warunkach rynkowych bez pomocy państwa. 20 proc. najbogatszych kupi własne mieszkania, a 20 proc. najbiedniejszych będzie korzystało z lokali komunalnych lub dodatków mieszkaniowych. Ale to wymagałoby przebudowania całego sposobu myślenia o budownictwie komunalnym, czynszówkach itp.
Tymczasem w Polsce wciąż brakuje około miliona mieszkań. Dopóki tak będzie, dopóty wszystkie te problemy będą się pojawiać. Pytanie tylko, jak uzupełnimy te braki: mieszkaniami na sprzedaż czy na wynajem? Myślę, że raczej na sprzedaż. Ale sytuacja jest inna, niż była dziesięć lat temu. Dziś nie jest tak łatwo wcisnąć młodemu człowiekowi kredyt. Celowo używam słowa „wcisnąć”, choć wiem, że ludzie nie byli bezwolni przy zawieraniu umów kredytowych. Jednak rozkładam tę odpowiedzialność między nich a banki, które pompowały entuzjazm wokół kredytów. Dzisiaj i banki trochę przystopowały, i KNF, i sami ludzie: już widzieliśmy tych frankowiczów protestujących pod Sejmem. Ci, którzy brali kredyty dziesięć lat temu, nie mieli podobnych doświadczeń.
Wydaje mi się, że sytuacja się raczej nie pogarsza, choć cały czas pojawiają się pomysły mrożące krew w żyłach. Na przykład przy okazji budżetu obywatelskiego w Warszawie ktoś zgłosił pomysł, żeby wybudować kontenery socjalne na Bemowie. Sam fakt, że taki projekt się pojawił w budżecie obywatelskim – nawet jeśli potem został skasowany – jest przerażający. Takie kontenery socjalne to zwyczajne spychanie problemu poza miasto, poza widok publiczny.
To przypomina Annopol z lat 20., który pan opisuje – kolonię dla nędzarzy odsuniętą byle dalej poza granice Warszawy. Podobnych analogii zauważył pan więcej. Skąd taka koncepcja?
Oczywiście musimy zachować odpowiednią skalę, bo sytuacja mieszkaniowa w Polsce jest jednak nieporównywalna z tym, co było w dwudziestoleciu międzywojennym. Ale pewne podobieństwa łatwo zauważyć. Podczas pracy nad poprzednimi książkami czytałem mnóstwo przedwojennych tekstów poświęconych problemom polskiego mieszkalnictwa. W pewnym momencie zorientowałem się, że te spostrzeżenia są do dziś aktualne. Kontrargumenty rzucane przez władzę – że wolny rynek wszystko załatwi – także były takie, jak dzisiaj. Ale tak jak wtedy problemy mieszkaniowe nie zostały w ten sposób rozwiązane, tak nie zostaną i dziś. Nie chciałem pisać książki historycznej, tylko pokazać, że od stu lat gadamy o tym samym i nie wymyśliliśmy nic nowego. Oczywiście mam świadomość, że wtedy problemy były znacznie większe niż dziś i być może dlatego pojawili się Teodor Toeplitz i Tadeusz Tołwiński, działacze, jakich dziś już nie ma.
Po 1989 roku znów mieliśmy wolny rynek, ale nawet zjawiska takie jak Towarzystwa Budownictwa Społecznego (TBS) nie rozwiązały problemów.
Część moich rozmówców twierdziła, że nie było nigdy pieniędzy na coś takiego. Jan Krzysztof Bielecki mówił, że finansowanie budownictwa czynszowego w polskim systemie pojawiło się dopiero koło 2006–2007 roku, w momencie uruchomienia programu Rodzina na Swoim. Równie dobrze można było te pieniądze wsadzić w reaktywację programu TBS, który dokładnie wtedy wygaszono. W latach 90., gdy ruszały w Polsce TBS-y, nie było faktycznie pieniędzy na ich masowe wspieranie. One rodziły także różnorakie patologie: TBS był często synonimem korupcji i układu, który pozwalał sobie po cichu i tanio załatwić mieszkanie. Natomiast gdyby to był ruch masowy, tak jak we Francji HLM (Habitation a Loyer Modéré, system mieszkań czynszowych – red.), to skala tych patologii byłaby znacznie mniejsza. Choć oczywiście są dobre przykłady, jak TBS w Stargardzie Szczecińskim, który opisuję w książce. Tam rzeczywiście to zadziałało: w bloku dla starszych mieszkańców – nie w domu opieki, ale w zwyczajnym bloku, gdzie mieszkali starsi ludzie – było stanowisko dyżurne dla pielęgniarki. Dopóki kogoś na stałe tam nie zatrudniono, mieszkańcy osiedla dyżurowali na zmianę tylko dlatego, że inni czuli się dzięki temu bezpieczniej. To nie do pomyślenia na dzisiejszych bogatych, zamkniętych osiedlach! Mam również wrażenie, że gdy pojawiły się pieniądze, państwo wolało powiedzieć: „Bierzcie sobie te kredyty i spadajcie”, niż zaangażować się w długofalową, wielokadencyjną politykę mieszkaniową. Długofalowość nie pasuje do pojęcia, które określa polską politykę, czyli kadencyjności. Te dwie rzeczy się wykluczają. W sprawach dotyczących mieszkalnictwa – lecz także planowania przestrzennego, o czym pisałem w „Wannie z kolumnadą” – państwo od dawna wycofuje się ze sfer, które powinno kontrolować.
Długofalowe konsekwencje takiego wycofania mogą być trudne do przewidzenia. Taka sytuacja zmienia przecież całą dynamikę społeczną, nie pozwala rozwijać się nowoczesnemu mieszczaństwu. Jeśli ktoś oddaje 70 proc. pensji na wynajem mieszkania albo spłatę kredytu, to zostaje mu zaledwie tyle, żeby jakoś przeżyć. Nie ma mowy o uczestnictwie w kulturze, rozwoju osobistym albo zawodowym.
O tym mówi Zbigniew Jagiełło, prezes zarządu PKO BP: przeszarżowaliśmy. Dla mnie taka deklaracja w ustach prezesa banku, największego polskiego kredytodawcy, jest trochę pocieszająca. On ma świadomość tego, że zniszczona kredytami została przynajmniej jedna generacja. A teraz nadchodzi otrzeźwienie – bardzo chciałbym w to wierzyć.
Większość bohaterów pana książki to ludzie, którzy zarabiają, pracują zawodowo, nie są wykluczeni ze społeczeństwa. A jednak są bezdomni. Bezdomność kojarzy nam się ze skrajną nędzą, marginesem społecznym.
Oni nie są bezdomni, oni są bezmieszkaniowi, choć to jedna z kategorii bezdomności.
Chodzi mi w tym przypadku o pewien stan mentalny, jaki się wiąże z ich sytuacją, poczucie niepewności i braku swojego miejsca.
Przed napisaniem książki ogłosiłem w internecie apel, prośbę o podzielenie się swoimi doświadczeniami mieszkaniowymi. W niemal wszystkich odpowiedziach pojawiał się wątek, że dom powinien się kojarzyć z bezpieczeństwem. Więc tak, pod tym względem moi bohaterowie są bezdomni. Ale to nie jest taka prawdziwa bezdomność, większość z nich ma się jednak gdzie schronić. Bezdomność często łączy się z jakimś dodatkowym problemem. To nie tylko brak zaspokojenia potrzeby mieszkaniowej, lecz także alkoholizm, narkomania, choroba psychiczna, w skrajnym wypadku brak zaradności. Ale liczba ludzi, którzy są bezdomni z powodu utraty pracy lub braku środków na utrzymanie, rośnie. I to jest przerażające.
Jak państwo powinno takich ludzi wspierać?
W Poznaniu lokatorzy z wyczyszczonych kamienic, gdy utracili mieszkanie, dostawali ofertę nie do odrzucenia: musicie zarejestrować się jako bezdomni, wtedy, jeśli będziecie rokować poprawę, dostaniecie mieszkanie socjalne czy komunalne. Było kilka takich przypadków: starsze panie szły do przytułku dla bezdomnych, mieszkały tam przez trzy miesiące, poznańscy anarchiści i działacze robili aferę, że wyczyszczeni lokatorzy są bezdomni, robiła się afera w mediach i ci ludzie dostawali od urzędu miasta mieszkanie. Ale to rozwiązanie tylko dla odważnych, na dodatek upokarzające.
Idealna sytuacja powinna wyglądać tak, że w zasobach miast są mieszkania komunalne, które są udzielane najbardziej potrzebującym, a jeśli człowiek nie jest w stanie płacić za taki lokal, do przyznaje się mu dodatek mieszkaniowy. To jest lokator socjalny, czyli taki, który wymaga pomocy państwa. Ale takich mieszkań jest oczywiście za mało, a na dodatek w Polsce można dziedziczyć lokale komunalne. To chyba jedyny taki przypadek w Europie. Poza tym czynsze w mieszkaniach komunalnych są po prostu za niskie, średnio wystarczają na 65 proc. kosztów utrzymania lokali komunalnych, resztę dokłada miasto. Żeby sytuacja uległa poprawie, jakiś polityk musiałby powiedzieć: „Teraz podnosimy czynsze komunalne”, i dodać, że miasto zapewni dodatki dla potrzebujących. To wymagałoby niezwykłej politycznej odwagi. I dziś nie ma na to cienia szansy.

Własność albo nic - rec. Piotr Kofta

Czy polityka mieszkaniowa to nieciekawy, lekko śmierdzący temat? Jednym z największych sukcesów nadwiślańskiego kapitalizmu było wmówienie nam, że tak właśnie jest. I że każdy, kto próbuje rozpocząć dyskusję o społecznych aspektach budownictwa, to kryptokomunista podnoszący rękę na świętą własność prywatną. Filip Springer odważył się zabrać głos – z dobrym, choć nieco przerażającym skutkiem.
„13 pięter” to połączenie eseju i reportażu, składająca się z dwóch części historia walki polskiego społeczeństwa o dach nad głową – są to też zarazem dzieje politycznych pomyłek, zaniechań i ideologicznych uwiedzeń. Część pierwsza traktuje o czasach II Rzeczypospolitej, kraju, w którym bogaci budowali dla bogatych, a biedota tłoczyła się w koszmarnych warunkach albo popadała w bezdomność. Springer idzie śladem spółdzielców z warszawskiego Żoliborza, którzy pragnęli przełamać ten impas i wznosić nowoczesne osiedla czynszowe dla niezamożnych. Czy była to utopijna wyspa na oceanie klasowej pogardy? A może cywilizowany, europejski projekt, z którego doświadczeń należało skorzystać, gdy Polska odzyskała suwerenność w 1989 roku?
Z drugiej części „13 pięter”, traktującej właśnie o ostatnim ćwierćwieczu, płynie gorzka konstatacja: nie skorzystaliśmy. Nie ucywilizowaliśmy rynku mieszkaniowego. Daliśmy się za to uwieść kultowi własności i kredytu. Do tego stopnia, że obciążenie kredytem hipotecznym na parę dekad młodzi ludzie w Polsce uważają za ostateczny krok w dorosłość, dowód życiowej odpowiedzialności. Wszelkie zaś państwowe programy pomocowe – może z wyłączeniem niedoinwestowanych TBS-ów – zasiliły konta banków i deweloperów, a także doprowadziły do wzrostu cen.
Jeśli czegoś mi brakuje w tej świetnie, klarownie napisanej książce, to wyczerpującego rozdziału, którzy przedzielałby obie części „13 pięter” i traktował o polityce mieszkaniowej w PRL-u – o związanych z nią traumach, lecz również o tym, co miało sens, ale u progów transformacji ustrojowej zostało napiętnowane i odrzucone.
13 pięter | Filip Springer | Czarne 2015