Od kilku tygodni między PSL a PO rosną napięcia, co powoduje, że w działaniu koalicji i rządu pojawia się coraz więcej problemów. Można powiedzieć, że obie partie egzystują nie w koalicji, ale obok siebie.
Tym, co najdobitniej pokazało koalicyjny kryzys, było głosowanie PSL w sprawie ustawy frankowej. Ludowcy na złość Platformie zagłosowali za propozycją opozycji. Powody były dwa. Pierwszy to wprowadzenie przez PO poprawek do ustawy o ustroju rolnym w Senacie. Ten projekt to oczko w głowie ludowców, bo wprowadza on nieformalny zakaz sprzedaży ziemi cudzoziemcom. Wszystko po to, by zdobyć głosy wiejskiego elektoratu w wyborach, które odbywają się kilka miesięcy przed tym, jak kończy się okres przejściowy na ograniczenia w handlu ziemią. PO wprowadziła zmiany, które zdaniem ludowców podważają sens całej ustawy. Ponieważ największym konkurentem PSL na wsi jest PiS, więc ruch PO odebrano jako osłabienie pozycji ludowców. Kolejny powód to fakt, że ustawę o pomocy dla frankowiczów PO zgłosiła jako własny projekt poselski. Do tego podczas prac nad ustawą posłowie poparli poprawki SLD. Ludowcy poczuli się pominięci i odebrali to jako grę koalicjanta na siebie i wspieranie kolejnej partii opozycyjnej. Z tych dwóch powodów PSL podstawiło PO nogę podczas głosowania nad ostateczną wersją ustawy i poparło inne poprawki lewicy, wywracające kompletnie ustawę i radykalnie zwiększające jej skutki dla sektora bankowego. – To znaczy, że koalicji nie ma – skwitował jeden z członków rządu. Może to, jaka jest temperatura uczuć między koalicjantami, nie powinno nas obchodzić. Jednak z powodu koalicyjnych porachunków wartość sektora bankowego w ciągu godzin spadła o miliardy złotych.
Sytuacja jest na tyle zła, że ludowcy przebąkują o możliwym odwróceniu po wyborach koalicji w sejmikach. W piętnastu rządzi obecnie PSL z PO, ale równie dobrze można rządzić z PiS. Taka sytuacja źle wróży finiszowi kadencji we wrześniu. Nasuwa się pytanie: czy mogą się pojawić kolejne niespodzianki.
Po referendum we wrześniu PO ma pokazać swoje gospodarcze pomysły. Niewykluczone, że niektóre z nich będzie chciała przeforsować jeszcze w tej kadencji. Pomysły są różne, np. wyższe koszty uzyskania przychodu czy inne rozwiązania promujące zatrudnianie na etat. I jeśli sytuacja w koalicji będzie taka jak dziś, podczas głosowania koszty pomysłów mogą wzrosnąć kilkukrotnie. Zresztą najważniejsze pytanie brzmi: co zrobić z ustawą o pomocy frankowiczom? Jeśli Senat wprowadzi poprawki, istnieje ryzyko, że Sejm je odrzuci. Opcją z najmniejszymi szkodami może okazać się niegłosowanie poprawek Senatu wcale. Wtedy ustawa na zasadzie dyskontynuacji przepada. Dopiero nowy Sejm i rząd musiałby zabrać się do rozwiązania problemu frankowiczów.
Takie polityczne gry znamy z innych końcówek kadencji. W 2005 r. w przedwyborcze wakacje nieoczekiwanie Sejm zabrał się za emerytury górnicze i pod naciskiem olbrzymiej demonstracji pracowników kopalń, którzy przyjechali pod Sejm, przepisy przyjął. Rząd Marka Belki jedyne, co mógł zrobić, to zaskarżyć je do Trybunału Konstytucyjnego. I nie chodzi tu o to, czy takie emerytury powinny istnieć, czy nie. Raczej o racjonalność podejmowanych decyzji. Jeśli sejmowa większość zaczyna myśleć tylko kategoriami tego, co wydarzy się w ciągu kilkudziesięciu dni w kampanii wyborczej, to finanse państwa znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
W ciągu ostatnich kilku lat Polska dorobiła się mocnej gospodarczej marki za granicą. Nawet w tym tygodniu na stronach „Financial Times” pojawił się artykuł Valentiny Romei pod dwuznacznym, ale w obu znaczeniach pozytywnym dla nas tytułem „Pole position”. Komentując kilka wykresów i opierając się na opiniach takich instytucji jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy OECD, autorka pokazuje nie tylko stabilny i wyjątkowy w UE wzrost gospodarczy, ale także inne atuty naszej gospodarki. Tej dobrej reputacji nie warto marnować. Podejmowane pod wypływem wyborczej gorączki decyzje mogą nasz wizerunek nadszarpnąć. Z tego punktu widzenia warto przyglądać się sytuacji w koalicji. Tym bardziej że z powodu politycznych kalkulacji pewne szkody już powstały. Od kilku lat, co opisywaliśmy systematycznie, trwały prace nad prawem wodnym. I mimo że projekt jest gotowy i przeszedł wszelkie konsultacje i procedury rządowe, łącznie z zaopiniowaniem przez Komitet Stały Rady Ministrów, to kilka tygodni temu zapadła czysto polityczna decyzja, że rząd się nim nie zajmie. A co za tym idzie – nie trafi on do parlamentu. Powód jest prozaiczny, ustawa wdraża unijne regulacje i wprowadza opłaty za korzystanie z wody. Dla hodowców ryb byłyby one symboliczne, dla energetyki niewielkie, ale rząd przestraszył się, że opozycja kwestie nagłośni i wykorzysta politycznie w kampanii wyborczej, krytykując PO za wprowadzenie kolejnych opłat.
W ten sposób ustawa trafi do kosza i kolejny rząd będzie musiał zacząć prace od nowa. Tyle że od wdrożenia tych i innych przepisów z prawa wodnego zależy uruchomienie gigantycznych unijnych funduszy na inwestycje, m.in. w zabezpieczenia przeciwpowodziowe w Polsce. Zdaniem osób znających temat może być to nawet blisko 20 mld zł. Te pieniądze poczekają w takim razie jeszcze co najmniej rok. Jeśli nie dłużej.

Ludowcy podstawili PO nogę podczas głosowania nad ustawą frankową, popierając poprawki SLD