Tylu kandydatów zmierzy się ze sobą w prawyborach u republikanów. Klęska urodzaju to niejedyny ich problem. Jeszcze nigdy o republikańską nominację prezydencką nie walczyło 16 kandydatów. Dotychczasowy rekord padł w czasie prawyborów w 1948 r., kiedy do partyjnego wyścigu stanęło 15 osób.
Jeśli po prawej stronie sceny politycznej pojawi się jeszcze jeden chętny – co nie jest wykluczone – padnie jeszcze inny historyczny rekord. Demokraci nigdy nie przekroczyli bowiem liczby 16 osób ubiegających się o nominację, choć dwukrotnie ją osiągnęli: w 1972 i 1976 r.
Liczba kandydatów jest tak duża, że stacje telewizyjne, które zamierzają organizować debaty, wprowadziły specjalne zasady selekcji uczestników. Pierwsze starcie na małym ekranie ma się odbyć 6 sierpnia w kanale Fox News. Zaproszonych zostanie 10 osób z najwyższym, średnim poparciem w pięciu liczących się sondażach wyborczych przeprowadzonych przed terminem debaty. Zresztą liczba kandydatów stanowi nie tylko wyzwanie dla telewizji, lecz także problem dla wyborców: w sondażu telefonicznym przeprowadzonym w połowie miesiąca przez Monmouth University 39 proc. republikańskich wyborców przyznało, że zbyt duża liczba kandydatów szkodzi ich partii.
Republikańscy stratedzy na razie mają jednak na głowie większe problemy. W sondażach przoduje bowiem Donald Trump, który zdaniem wielu ekspertów bardziej partii szkodzi, niż pomaga w wyścigu do Białego Domu. Miliarder znany jest z bezkompromisowych komentarzy. Dla przykładu: latynoskich emigrantów nazywa „przestępcami”, co może podoba się części republikańskiego elektoratu, ale już nie partyjnym luminarzom, którzy za cel w tych wyborach postawili sobie przyciągnięcie większej liczby tego elektoratu.
– Trump już zdążył wyrządzić nam szkody, a może wyrządzić jeszcze większe. Może być jedną z przyczyn, dla których przegramy. Sprawa jest poważna, a my nie możemy z tym nic zrobić – mówił anonimowo dziennikowi „The Washington Post” wysoki rangą przedstawiciel Partii Republikańskiej.
Tradycyjnie w USA głosy mniejszości przypadały demokratom. Republikanie dotychczas mogli sobie pozwolić na komfort ignorowania tej części wyborców. Jednak porażka w ostatnich wyborach prezydenckich Mitta Romneya, który przyciągnął zaledwie 27 proc. latynoskich głosów, uzmysłowiła partyjnym strategom, że demografia w Stanach jest przeciwko nim. Wkradnięcie się w łaski mniejszości stało się partyjnym priorytetem, jednak Trump na razie wywraca ten plan do góry nogami. Tym bardziej że z niewyparzonego języka miliardera korzystają demokraci, którzy starają się przypiąć antyimigracyjną łatkę całej Partii Republikańskiej.
Trump stanowi problem dla GOP z jeszcze innego względu: jeśli naprawdę zależy mu na prezydenturze, mógłby wystartować sam. Taka kandydatura miałaby sens, miliarder bowiem gra na sentymentach powszechnych u republikańskiego wyborcy. Po pierwsze stawia się w roli politycznego outsidera i wypowiada przeciw establishmentowi. Po drugie uważa, że w pojedynkę uzdrowi kraj (takie jest hasło jego kampanii: „Uczyńmy Amerykę na powrót wielką”), bo udało mu się zbudować biznesowe imperium.
Pierwsze sondaże uwzględniające taki wariant pokazują jednak wyraźnie, że jedynym efektem samodzielnej kandydatury Trumpa byłaby bratobójcza walka po prawej stronie sceny politycznej, co jeszcze zwiększyłoby szanse demokratów. W efekcie republikanie mogliby się pożegnać z Białym Domem na kolejne cztery lata. Dlatego partyjni stratedzy postanowili przeczekać fascynację wyborców Trumpem. Nadzieja jest taka, że miliarder w którymś momencie sam się skompromituje i wyleci z wyścigu.
Ta nadzieja nie jest pozbawiona podstaw. Republikańska konwencja, która oficjalnie namaści kandydata na prezydenta, odbędzie się w czerwcu przyszłego roku, a do tego czasu wiele może się zmienić. Tak było cztery lata temu, kiedy w trakcie prawyborów na pierwsze miejsce wysuwali się w różnych momentach różni kandydaci. Aż pięciorgu z nich udało się przekroczyć poziom 20 proc. poparcia, jednak ostatecznie nominacja przypadła Mittowi Romneyowi.
Klęska urodzaju kandydatów jest również problematyczna z innych powodów. Nawet jeśli prawyborczy wyścig trwa prawie rok, to i tak elektorat ma niewiele czasu, żeby dobrze poznać wszystkich kandydatów. Dodatkowo w zależności od rozkładu poparcia kandydaci mogą chcieć walczyć o głosy między sobą, co często jest źle odbierane przez wyborców. Zdaniem niektórych zbyt długo trwające przepychanki między kandydatami były jedną z przyczyn porażki Romneya w 2012 r. Dlatego władze Partii Republikańskiej przesunęły termin konwencji, na której zostanie wręczona partyjna nominacja, o dwa miesiące. Zamiast w sierpniu odbędzie się ona w czerwcu przyszłego roku. W ten sposób nominowany będzie miał więcej czasu, aby skupić się na walce z demokratycznym rywalem.
Problemem republikanów jest także brak wyraźnego faworyta. Dotychczas uważano, że będzie nim b. gubernator Florydy Jeb Bush, brat b. prezydenta George’a W. Busha, postrzegany jako umiarkowany kandydat. Na razie w sondażach przegrywa on jednak zarówno z Trumpem, jak i z gubernatorem Wisconsin Scottem Walkerem, który zapowiedział start w prawyborach zaledwie 13 lipca (ten element świeżości może dawać politykowi kilkuprocentową premię, która zniknie w miarę upływu czasu; podobnie zresztą było w przypadku Trumpa). W kluczowych stanach, w których prawybory odbędą się jako pierwsze – czyli w New Hampshire i w Iowa – sondaż z niedzieli daje dwucyfrowe poparcie na razie tylko tym trzem kandydatom. W tych dwóch stanach bardzo słabo wypadają inni kandydaci, którzy byli uważani za czarne konie prezydenckiego wyścigu. Senator Marco Rubio, którego kandydatura była widziana jako panaceum na niewielkie poparcie wśród Latynosów, może liczyć w Iowa zaledwie na 4 proc. głosów.
Prościej sytuacja wygląda po drugiej stronie sceny politycznej. Tutaj w sondażach dominuje b. pierwsza dama i b. sekretarz stanu Hilary Clinton. Gdyby prawybory w Iowa odbyły się teraz, Clinton mogłaby liczyć na 55 proc. głosów. Następny w kolejce jest senator Bernie Sanders, który mógłby liczyć na 26 proc. poparcia. W przeciwieństwie do Partii Republikańskiej więc wygląda na to, że demokraci już w tej chwili mają silnego lidera, który prawdopodobnie otrzyma partyjną nominację.
U demokratów największe szanse na wygraną ma Hillary Clinton