Encyklika „Bądź pochwalony” to coś więcej niż tylko kolejny głos w debacie nad zmianami klimatycznymi. Papież Franciszek buduje moralny argument, który może być atrakcyjny zarówno dla wiernych, jak i osób spoza Kościoła
Dorastaliśmy, myśląc, że jesteśmy jej właścicielami i rządcami uprawnionymi do jej ograbienia”. Takie słowa mógłby skierować do widzów narrator we wstępie jakiegoś postapokaliptycznego filmu. Alternatywnie mogłaby się tak zaczynać homilia kaznodziei wspominającego grzechy cywilizacji, której dawno już nie ma. Powyższy fragment nie pochodzi jednak z literackiej fikcji. To jedno z pierwszych zdań encykliki „Laudato si”, która od momentu wydania stanowi oficjalny element nauki Kościoła katolickiego.
Podstawowa teza dokumentu brzmi: „rozwój technologiczny i gospodarczy, który nie pozostawia świata lepszym, a jakości życia integralnie wyższej, nie może być uznany za postęp”. A zdaniem papieża obecny model rozwoju pozostawia wiele do życzenia, przede wszystkim dlatego, że jego efekty pozostają niedostępne dla dużej części ludzkości, a dodatkowo odbywa się on często kosztem mieszkańców ubogich regionów Ziemi.
Ten pozorny rozwój spowodował zdaniem głowy Kościoła „wykluczenie społeczne, nierówność w zakresie dostępności i zużycia energii oraz innych usług, podziały społeczne, wzrost przemocy i pojawienie się nowych form agresji społecznej”, co dla Franciszka znaczy tyle, że nie pociągnął on za sobą „w ciągu ostatnich dwóch wieków, we wszystkich aspektach, prawdziwego, integralnego postępu i poprawy jakości życia”.
Co zdaniem papieża jest przyczyną tego stanu rzeczy? Przede wszystkim nastawiona na maksymalizację zysku gospodarka, niebacząca na środowiskowe i społeczne konsekwencje własnej działalności. Jak temu zaradzić? Papież uważa, że „nie wystarczy pogodzić na drodze kompromisu troski o naturę z przychodami finansowymi lub ochronę środowiska z postępem”. To byłby jedynie półśrodek, a potrzebne jest coś zacznie głębszego: „przedefiniowanie postępu”. Drogą do tego może być jedynie polityka, do czego nawołuje Franciszek pod koniec dokumentu: „potrzebujemy polityki o szerokiej wizji”.
Gra interesów
Innymi słowy, najważniejszy lokator Watykanu rzuca rękawicę wszystkim rządzącym na świecie, i to na kilku płaszczyznach jednocześnie: ochrony środowiska („wspólnego dobra”), zmian klimatycznych oraz modelu rozwoju. Dokument papieski nieprzypadkowo ukazuje się na kilka miesięcy przed zbliżającym się szczytem klimatycznym w Paryżu, na którym mają zapaść decyzje odnośnie do zobowiązań klimatycznych, jakie społeczność międzynarodowa weźmie na siebie w perspektywie do 2050 r.
Głos papieża może podczas tego wyjątkowego wydarzenia (co prawda konferencje klimatyczne odbywają się co roku, ale szczyty takie jak te w Paryżu były zwoływane w ciągu ostatnich 20 lat tylko pięć razy) brzmieć jak smutne memento, niemniej jednak trudno będzie mu przeciąć gordyjski węzeł interesów, które oplatają debatę o tym, jak postępować względem zmian klimatycznych.
Przede wszystkim chodzi o kwestię redukcji emisji gazów cieplarnianych, gdzie konflikt przebiega na linii kraje rozwinięte – kraje rozwijające się. Te drugie argumentują, że zanieczyszczenie środowiska jest nieodłączną konsekwencją industrializacji, w związku z czym kraje rozwinięte nie mogą wymogami klimatycznymi dławić rozwoju państw, które dopiero budują swoje bogactwo. Przykładem oporu ze strony wschodzących potęg jest fakt, że samo zwołanie szczytu w Paryżu było mocno oprotestowane w 2011 r. przez Indie i Chiny. Opór udało się pokonać dopiero po 70 godzinach negocjacji non stop. Co prawda prezydent Xi Jinping podczas szczytu USA-Chiny pod koniec ub.r. zgodził się na redukcję emisji, ale dopiero po 2030 r. (lub wcześniej, w zależności od sytuacji).
Chiński przywódca zgodził się więc na redukcję emisji, ale dopiero po osiągnięciu maksymalnego poziomu wymaganego przez rozwój gospodarczy. Pekin daje więc do zrozumienia, że nie będzie chciał poświęcić konkurencyjności własnej gospodarki na rzecz umasowienia drogiej zielonej energii (ten argument pada równie często ze strony przemysłu ciężkiego w Polsce, np. podczas ostatniego Europejskiego Kongresu Gospodarczego). „Konkurencyjność” zaś idzie w parze z bezpieczeństwem energetycznym, inną ważną kwestią debaty o klimacie.
To właśnie bezpieczeństwo energetyczne doprowadziło w Niemczech do paradoksu: program „Energiewende”, czyli przestawienia energetyki na źródła odnawialne i wygaszenia siłowni atomowych, spowodował w ostatnich latach wzrost zużycia węgla w tym kraju. Okazało się bowiem, że aby zapewnić trwałość dostaw energii w chwilach, w których nie wieje wiatr, Berlin musiał zainwestować w nowe elektrownie opalane węglem brunatnym. Podobnie rzecz się miała w Japonii, która po katastrofie w Fukuszimie postanowiła ograniczyć energetykę atomową (tam jednak postawiono bardziej na prąd z gazu ziemnego, który Japończycy eksportują przez swoje 24 gazoporty).
Jak podał Oxfam, łącznie w pięciu krajach grupy G7 – Niemczech, Wielkiej Brytanii, Japonii, Francji i Włoszech – między 2009 a 2013 r. spalanie węgla wzrosło o 16 proc. A przecież zapotrzebowanie na energię w najbliższych latach wzrośnie, nie zmaleje. Węgiel jest najtańszą opcją energetyczną; trudno się dziwić, że zaspokaja 72 proc. światowego zapotrzebowania na energię, z czego połowa przypada na kraje rozwijające się.
Do tego dochodzi prozaiczny problem związany z koniecznością zapewnienia mieszkańcom krajów rozwiniętych odpowiednich warunków bytowych. Węgiel bowiem spala się, nie tylko produkując energię elektryczną, lecz także ciepło. Jak wynika z danych UE, prąd i ogrzewanie generują corocznie połowę emisji gazów cieplarnianych na Starym Kontynencie. Papież nie ma jednak wątpliwości, że „technologia oparta na spalaniu silnie zanieczyszczających paliw kopalnych, zwłaszcza węgla, ale także ropy naftowej, a w mniejszym stopniu gazu, powinna być stopniowo zastąpiona” (z tego względu przed publikacją pojawiły się nawet doniesienia, że w Watykanie dokument nazywany jest „antypolskim”).
Debata wokół działań zmierzających do ograniczenia ocieplenia klimatu nieodłącznie wiąże się również z ich kosztami. Jest to argument podnoszony nie tylko w krajach rozwiniętych, ale przede wszystkim w krajach rozwijających się, których rządzący dają do zrozumienia, że bez zewnętrznej pomocy nie uda im się chociażby unowocześnić własnej energetyki. Wobec trudności w osiągnięciu już ustalonych celów redukcyjnych (spadek emisji po 2020 r.) Międzynarodowa Agencja Energii opublikowała przed szczytem w Paryżu własny plan minimum, który zakłada wydatki m.in. na modernizację i wymianę nieefektywnych kotłów opalanych węglem. Koszt: 130 mld dol. rocznie.
Ktoś będzie musiał ten koszt ponieść i chociaż ze strony niektórych rządów (m.in. w Wielkiej Brytanii, gdzie przed szczytem uruchomiono gigantyczną kampanię lobbingową na rzecz bardziej stanowczych działań w walce z globalnym ociepleniem) pojawiają się sygnały świadczące o chęci do wyłożenia pieniędzy, nie wszędzie będzie ona taka sama. Ekstrawydatki mogą być trudne do przełknięcia zwłaszcza w UE, wciąż niemogącej rozruszać gospodarki po kryzysie finansowym, z greckim problemem na głowie, niepewnością co do trwałości unii walutowej i trudną sytuacją na wschodnich rubieżach.
Problem świadomości
„Laudato si” musi się zmierzyć nie tylko z zawiłościami globalnego polityki, lecz pokonać także bariery mentalne. O ile na Starym Kontynencie debata o zmianach klimatu dotyczy raczej sposobu zaradzenia mu, o tyle już w Stanach Zjednoczonych normalnym nurtem debaty publicznej jest spór o to, czy ono w ogóle ma miejsce i czy aby na pewno człowiek jest winowajcą. Według sondażu Gallupa z marca br. 41 proc. obywateli USA jest przekonanych, że wzrost średniej temperatury na Ziemi ma podłoże naturalne, a 62 proc. jest zdania, że globalne ocieplenie nie będzie miało na nich wpływu za życia. To dlatego amerykańscy konserwatyści przypuścili atak na encyklikę jeszcze przed jej publikacją.
– Papież po prostu daje do zrozumienia, że każdy katolik powinien głosować na Partię Demokratyczną – grzmiał na antenie swojego programu radiowego ultrakonserwatysta Rush Limbaugh. – Jak to inaczej interpretować, kiedy w kwestiach globalnego ocieplenia i zmiany klimatu głowa Kościoła mówi jak Al Gore? – pytał publicysta. Z kolei prawicowy, amerykański think tank The Heartland Institute ustami aktywistki Tea Party, skrajnego skrzydła Partii Republikańskiej, zapytał: „Czy Kościół, który przetrwał wiele zawirowań w ciągu dwóch tysięcy lat swojej historii, wytrzyma sojusz papieża Franciszka z ruchami lewicowymi?”.
Konserwatystom z USA jest po drodze z Kościołem w kwestiach obyczajowych, ale już nie środowiskowych, więc postawieni wobec „Laudato si” odpowiedzą prawdopodobnie, że przede wszystkim są republikanami, a dopiero potem katolikami. Tak zrobił ubiegający się o nominację GOP na kandydata na prezydenta Jeb Bush, młodszy brat George’a H.W. Busha. – Mam nadzieję, że proboszcz w mojej parafii nie będzie mnie za to strofował, ale w kwestiach polityki gospodarczej nie słucham swojego biskupa, kardynała czy papieża. Religia powinna dotyczyć rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy lepszymi ludźmi, a nie rzeczy, które przynależą do polityki – stwierdził zapytany o encyklikę były gubernator Florydy.
O ile Franciszka mogą martwić amerykańscy konserwatyści, bo mają wpływ na kształtowanie polityki w Waszyngtonie (a przecież USA przez wiele lat stawały okoniem wobec nawoływań o redukcję emisji gazów cieplarnianych, co zmieniło się dopiero za kadencji Baracka Obamy), o tyle papieża bardziej interesuje możliwość dotarcia ze swoim przesłaniem do każdego mieszkańca Ziemi, a zwłaszcza obywateli państw rozwiniętych. Potężnym elementem encykliki jest bowiem diagnoza obecnego sposobu życia społeczeństw rozwiniętych jako marnotrawczego i niezrównoważonego.
Papież pisze bowiem szeroko o stylu konsumpcji w krajach rozwiniętych, gdzie nie tylko biznes, lecz także konsumenci nie oglądają się na środowiskowe skutki zaspokajania swoich potrzeb. „Jeszcze nie udało się przyjąć zamkniętego modelu produkcji, który zapewniłby zasoby dla wszystkich i dla przyszłych pokoleń, a który wymaga maksymalnego ograniczenia użycia zasobów nieodnawialnych, pohamowania konsumpcji, maksymalizacji efektywności wykorzystania, ponownego wykorzystania i recyklingu”. Obecny model papież nazywa „kulturą odrzucenia”, która podtrzymywana jest przez „powierzchowną ekologię”, nieobejmującą swoją perspektywą problemów w skali globalnej. „Takie pokrętne zachowanie pomaga nam kontynuować nasz styl życia, produkcji i konsumpcji. Jest to sposób, w jaki człowiek radzi sobie, aby móc pielęgnować wszystkie wady autodestrukcyjne: usiłując ich nie widzieć, walcząc, by ich nie uznać, odkładając ważne decyzje, udając, że nic się nie stało”.
Zresztą głowa Kościoła kieruje pod adresem mieszkańców krajów rozwiniętych znacznie więcej gorzkich słów. „Po miastach krąży wiele samochodów używanych przez jedną lub dwie osoby i dlatego ruch uliczny staje się intensywny”. „Wielu specjalistów zgodnie uważa, że trzeba dać pierwszeństwo transportowi publicznemu [...] w wielu bowiem miastach z powodu ścisku, niedogodności, niskiej dostępności usług i braku bezpieczeństwa korzystanie z transportu miejskiego uwłacza godności osób”. „Często spotykamy piękne zielone tereny w dobrze utrzymanych strzeżonych osiedlach, ale rzadziej w miejscach, gdzie żyją odrzuceni przez społeczeństwo”. Te zaczerpnięte z życia przykłady sprawiają, że przesłanie Franciszka staje się bardziej ludzkie i zmusza do refleksji każdego odbiorcę. Z pewnością jako oficjalny dokument jest bardziej strawna niż raporty IPCC (Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych), co sprawia, że przed zbliżającą się konferencją klimatyczną w Paryżu może stać się głosem wielu zwykłych ludzi.
Nie zmarnować tej szansy
Papież nie żałuje gorzkich słów nawet pod adresem tych, którzy już dzisiaj debatują nad tym, jak ograniczyć wpływ człowieka na środowisko. Niestety, debata ta często odbywa się z dala od realnych problemów, a sami jej uczestnicy „żyją i dumają w luksusowych warunkach, które są poza zasięgiem większej części ludności świata”. W konsekwencji „brak fizycznego kontaktu i spotkania, któremu nieraz towarzyszy dezintegracja naszych miast, sprzyja znieczulaniu sumień i ignorowaniu części rzeczywistości”.
Głowa Kościoła jest również zdania, że świat po kryzysie finansowym zmarnował szansę na fundamentalną zmianę, do której nawołuje na łamach encykliki. „Ocalenie banków za wszelką cenę, kosztem społeczeństwa, bez determinacji, by dokonać rewizji i przekształcenia całego systemu, potwierdza absolutne panowanie takich systemów finansowych, które nie mają przyszłości i zdolne są jedynie generować nowe kryzysy po długim, kosztownym i pozornym leczeniu”.
„Laudato si” nie stanowi jednak nawołania do rewolucji, nawet jeśli zebrane w niej tezy brzmią rewolucyjnie. Wręcz przeciwnie, dokument utrzymany jest w koncyliacyjnym tonie nawołującym do powszechnego dialogu wszystkich, bo środowisko naturalne jest odpowiedzialnością każdego. Papież, choć pisze o destrukcyjnym wpływie technologii, nie potępia jej samej („czy można zaprzeczyć pięknu samolotu lub niektórych drapaczy chmur?”). Nie udaje też, że Kościół zna odpowiedzi na wszystkie pytania i zwłaszcza w kwestiach mocno technicznych (takich jak np. wpływ roślin transgenicznych na zdrowie człowieka) zdaje się na głos nauki.
Franciszek stworzył dokument, który – jak to ma w zwyczaju – w prostych słowach podsumowuje przesłanie. Dotychczas za walką ze zmianami klimatu opowiadali się naukowcy, eksperci, byli politycy, celebryci i filozofowie. Głos człowieka stojącego na czele organizacji zrzeszającej 1,6 mld ludzi, będącego niekwestionowanym autorytetem moralnym, nie zadecyduje o losach debaty o przyszłości świata, ale może być cennym wkładem.
Papież daje do zrozumienia, że każdy katolik powinien głosować na Partię Demokratyczną – grzmiał na antenie swojego programu radiowego ultrakonserwatysta Rush Limbaugh. – Jak to inaczej interpretować, kiedy w kwestiach globalnego ocieplenia i zmiany klimatu głowa Kościoła mówi jak Al Gore?