Gdy w styczniu pisałem na tych łamach, że JOW-y wyglądają na wyjątkowo chwytliwy, potencjalny postulat młodych wyborców, nie było jeszcze jasne, jak duże procentowo jest podskórne poparcie antysystemowca Kukiza.
Wnioskowałem na podstawie tego, co słyszę od swoich uczniów i ich rodzin. Dziś – choć sprawność organizacyjna ruchu JOW pozostaje niewiadomą – można już postawić pewne tezy na dłuższą metę. Czarny koń I tury skupił głosy tak wielu młodych Polaków, że niezależnie od jego własnych losów w nowym Sejmie partie będą się musiały odnieść do aspiracji tej grupy.
W historii wyborów po 1989 r. bywały niespodzianki i gwiazdy jednego sezonu, ale skala zjawiska nakazuje ostrożność w podobnym traktowaniu „partii Kukiza”. Nigdy jeszcze sprzeciw nie miał tak wyraźnego profilu pokoleniowego. Ponad 41 proc. wyborców w wieku do 29 lat głosujących na kandydata buntu to z jednej strony odzwierciedlenie szerszych trendów w Europie, a z drugiej pokaz demograficznej, specyficznie polskiej siły tego sprzeciwu.
Komentatorzy nie do końca chcą się pogodzić z wynikiem rockmana, przez żadnego z nich zresztą nieprzewidzianym. Najczęstsza reakcja polega na pobieżnym szufladkowaniu przy jednoczesnym dystansie do konkretów. „Szanujmy głos protestu i niezadowolenia, ale już nie postulaty, bo kukizowcy o JOW-ach wiedzą mało i ogólnie sami nie wiedzą, czego chcą”.
Czy postulaty i impet młodych A.D. 2015 na pewno można spisać na straty? Niechęć do instytucji list partyjnych to coś więcej niż czysty hejt i anarchia; to weto dla dzisiejszych form politycznej machiny: feudalnej, odpornej na wpływy, nierozliczalnej w sensie osobistym, skupiającej od lat stały katalog twarzy. Nietrudno znaleźć tu analogie zagraniczne: hiszpański Podemos (semantycznie hasło zbliżone do naszego „Potrafisz Polsko”) może się różnić społecznym profilem i szczegółowymi rozwiązaniami, ale natura i dynamika ich ruchu jest podobna do nowo odkrytej u nas trzeciej siły. I bynajmniej nie chwilowa.
Do tego dochodzi polska specyfika. Klasa średnia uformowana w początkach lat 90. była przecież bardzo młoda. Dziś mamy efekt odłożony – od lat nie było pokolenia odchodzącego z przyczyn wiekowych. To blokuje awans i w wielkich miastach, i poza nimi. Skostniały mechanizm elekcyjny należy do przejawów tej blokady, promując weteranów partyjnej gry.
Czy to dziwne, że musiała powstać siła zdolna zaprząc bunt do swoich celów? Reforma systemu wyborczego może się okazać ważnym elementem zmian. A wątpliwości co do tego, czy ordynacja większościowa zadowala wyborców w Anglii, czy we Francji? To chyba nie jest dla naszych „wkurzonych” rzecz pierwszoplanowa. Ich bardziej interesuje, jakie będą partie i wybory na poziomie gminy, miasta albo osiedla, a mniej – ile ich będzie. Dziesięć opcji do wyboru może jest ważne dla działaczy i ideologicznych zapaleńców z Warszawy. Zwykłym zjadaczom chleba taka mnogość kojarzy się z chaosem i z odwiecznym biciem piany. Oni chcą dla odmiany posła znanego im z twarzy, takiego, którego da się rozliczyć, bo daje mu się mandat do zmian prawa w bezpośrednim zwarciu z masą ludzkich problemów, a nie za pośrednictwem partyjnej „chmury”, w której szybko ginie jakikolwiek bliski wyborcom program.
Szczęśliwie dla młodych słychać dziś głosy rozsądku – np. Ludwika Dorna i senatora Marka Borowskiego przyznających, że reforma ustroju już się Polsce należy. Uparte „murowanie bramki” z obroną status quo może skłonić całe roczniki do ucieczki od wyborczych procedur. To by zaś groziło nie tylko kryzysem frekwencji, ale też wyrwą w systemie: masą napięć społecznych, fatalnym ryzykiem dla produktywności i bezpieczeństwa.