Kiedyś musiała być wystana w kolejce. Dzięki serwisowi eWejściówki.pl można ją dzisiaj bez problemów kupić przez internet. Sprzedaż jest zamykana na godzinę przed spektaklem
Najważniejsze pojęcie w słowniku każdego miłośnika teatru z chudym budżetem? Wejściówka. Codzienność wejściówkowicza to nieustanna kalkulacja. Po pierwsze, przyjemność obcowania z Melpomeną może kosztować sto i więcej złotych, a koszt wejściówki to ułamek tej kwoty. Po drugie, zawsze można liczyć na łut szczęścia i na to, że część posiadaczy biletów jednak nie przyjdzie. Wtedy może się trafić przyzwoite miejsce siedzące – chociaż prawdziwy teatromaniak nie pogardzi ani dostawką, czyli przyniesionym przez bileterkę dodatkowym krzesłem, ani nawet poduszką na schodach. Czym są dwie godziny zdrętwiałych kończyn na schodach wobec przyjemności obejrzenia upragnionej sztuki?
Ani kolejki, ani dostawki nie były obce założycielom serwisu eWejściówki.
– Najlepsza okazja, jaka nam się trafiła, to wejściówki na „Królową Margot” w Teatrze Narodowym po 10 zł. Ale to było kilka lat temu – wspomina Maciej Wartacz, jeden ze współzałożycieli witryny i miłośnik teatru.
Jak mówi, problem ze zdobyciem biletów na niektóre spektakle polega również na tym, że rozchodzą się w błyskawicznym tempie. Spóźnionemu widzowi, który chce zobaczyć sztukę w dogodnym dla siebie terminie, nie pozostaje nic innego, jak ustawić się grzecznie w kolejce na półtorej godziny przed przedstawieniem.
Niektórzy powiedzą, że jest to nieodłączny element pewnej otoczki związanej z wejściówkami i integralna część teatralnego doświadczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że standardowy sposób dystrybucji wejściówek w dobie płatności komórkami wydaje się lekko staroświecki. Pomysł, aby przenieść je w XXI wiek i sprzedawać przez internet, narodził się z rozmów Macieja Wartacza, rocznik 1987, absolwenta finansów i rachunkowości na warszawskiej Szkole Głównej Handlowej, z kolegą z Francji Brunonem Markoviciem, rocznik 1988. Po krótkiej kwerendzie wśród znajomych znaleźli programistę, który wziąłby się do technicznej strony przedsięwzięcia. Okazał się nim Michał Charmas, absolwent informatyki na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, także rocznik 1988 i także miłośnik teatru.
Twórcy wiedzieli jednak, że powodzenie przedsięwzięcia zależy od współpracy w teatrami. Trójka założycieli opracowała więc model biznesowy, w którym korzyści odnoszą zarówno scena, jak i eWejściówki. Do działów marketingu zwrócili się więc z następującym przekazem: dzięki nam sprzedacie więcej wejściówek za potencjalnie większe pieniądze. My z kolei pobierzemy od tego prowizję, stratni więc nie będziecie.
W praktyce wygląda to następująco: serwis otrzymuje od teatru do dyspozycji pewną pulę wejściówek, a ich sprzedaż odbywa się tylko w tym dniu, kiedy przedstawienie jest grane w teatrze. Początkowa cena różni się w zależności od teatru, jest jednak wyższa od ceny wejściówki, ale niższa od ceny najtańszego biletu i w ciągu dnia systematycznie spada, aż osiągnie poziom ceny wejściówki. Sprzedaż jest zamykana na godzinę przed spektaklem, a do kasy teatru drogą mejlową trafia raport o liczbie sprzedanych wejściówek. W ten sposób instytucja wie, ile jeszcze może ich sprzedać w tradycyjny sposób.
Trójka założycieli wiedziała, że oprócz atrakcyjnego dla teatrów modelu kluczowa dla powodzenia przedsięwzięcia będzie jeszcze odpowiednia promocja w internecie. To dlatego większość z 2–3 tys. zł, jakie zainwestowali w portal na początku, została przeznaczona na marketing internetowy. Jednym z jego elementów było założenie na Facebooku profilu pod nazwą „Weź mnie. Do teatru”. – Pomysł na profil był prosty: miał w lekki sposób promować ideę chodzenia do teatru. Zamieszczaliśmy więc tam np. grafiki chłopaka całującego się z dziewczyną z podpisem: „100 proc. – tyle kobiet zgodziło się na drugą randkę po pierwszej w teatrze” – mówi Wartacz. Dzisiaj profil ma 92 tys. fanów.
Przy rozwoju serwisu od samego początku postawili na metodologię „lean”, która polega na tym, że tworząc usługę lub produkt, na początku oferuje się minimum najbardziej niezbędnych funkcji. Testuje się w ten sposób popularność pomysłu, a jeśli chwyci, dodaje się kolejne funkcje. Celem jest oczywiście minimalizacja kosztów i przyspieszenie wejścia usługi na rynek (portal o bizantyjskiej strukturze i funkcjonalności powstawałby znacznie dłużej, a tak eWejściówki udało się uruchomić w trzy miesiące). Kiedy serwis wystartował w maju 2014 r., w ofercie miał trzy teatry – były to warszawskie sceny: Buffo, Capitol i Żydowski. Dzisiaj za pomocą witryny teatromaniacy mogą polować na wejściówki w trzydziestu teatrach w całej Polsce, w tym kilkunastu w Warszawie.
Wartacz mówi, że jako młodzi przedsiębiorcy musieli się zmierzyć ze sceptycyzmem instytucji o kilkudziesięcioletniej tradycji. Do dzisiaj w kilku miejscach wciąż słyszą, że „teatralną tradycją jest sprzedaż wejściówek w kolejce”. Postawa ta może jednak wkrótce ulec zmianie, bo eWejściówki dzisiaj to coś znacznie więcej niż tylko strona do łowienia okazji. Jak mówi Wartacz, kierunek do rozwoju podpowiedział im raport Instytutu Teatralnego o zachowaniach osób chodzących do teatru. Wynikało z niego, że większość z nich ma problem z podjęciem decyzji odnośnie do przedstawień, które chciałaby zobaczyć. Stąd pomysł, aby zamienić serwis w „Filmweb dla teatru”, a więc wprowadzić do niego funkcje społecznościowe. Teraz w kilkanaście godzin po zakupie wejściówki na adres e-mail system wysyła wiadomość z zapytaniem o ocenę przedstawienia, na które kupiło się wejściówkę. Średnia tych ocen wyświetlana jest w serwisie.
eWejściówki od samego początku szukały inwestora. – Parokrotnie usłyszeliśmy, że nie tylko zajmujemy się niszą, czyli teatrem, lecz jeszcze oparliśmy nasz biznes na niszy z tej niszy, czyli sprzedaży wejściówek – mówi Wartacz. Teatr nie jest jednak tak niszowy, jak się mogłoby wydawać. Wystarczy rzucić okiem na dane Głównego Urzędu Statystycznego, aby zobaczyć, że to nie do końca jest prawda. W 2013 r. kina w Polsce sprzedały 36,9 mln biletów na 1,6 mln seansów filmowych. W tym samym czasie na 55,4 tys. przedstawień i koncertów wystawianych przez teatry i instytucje muzyczne zgromadziły 11,5 mln widzów. Założywszy, że przeciętna cena biletu do kina to ok. 25 zł, rynek kinowy był wart w tym roku prawie miliard złotych. Należy jednak pamiętać, że chociaż biletów do teatru sprzedaje się mniej, to kosztują dużo więcej. Jeśli przyjmiemy, że cena takiego biletu to 60 zł, otrzymujemy rynek, który choć mniejszy, to trudno go przez wzgląd na wartość nazwać niszowym.
Do końca miesiąca powinna zostać sfinalizowana transakcja z jednym z funduszy. Środki od niego pozyskane posłużą m.in. na budowę modułu, który będzie służył do sprzedaży biletów, dzisiaj bowiem teatry to terra incognita sprzedaży biletów przez internet (docelowo twórcy chcieliby również zająć się sprzedażą biletów do filharmonii i oper). Jednocześnie twórcy nie boją się konkurencji ze strony serwisów sprzedaży biletów o ustabilizowanej pozycji. – Nasza przewaga polega na tym, że jesteśmy rozwiązaniem tylko dla teatrów – mówi Wartacz. A to pozwala na odpowiednią ekspozycję Melpomeny.