Prezydent to ma fajne życie. Ale nie w Polsce. Tutaj niemal każdy kolejny kończył swoją karierę tragicznie lub żałośnie
Trzeba być niepoprawnym optymistą, aby ubiegać się o urząd prezydenta Polski. I to nie dlatego, że szansę na zwycięstwo ma jedynie polityk wspierany przez bogaty i dobrze zorganizowany aparat partyjny oraz życzliwe media. Rzecz w tym, iż od niemal stu lat wśród osób, które choć otarły się o najwyższy urząd w państwie, trudno znaleźć kogoś, komu wyszło to na zdrowie.
Martwy sługa ojczyzny
Zbliżało się południe, kiedy pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej przyjechał do Zachęty. Gabriel Narutowicz chciał tak zademonstrować, że nie boi się nagonki, jaką zaraz po jego wyborze rozpętała endecja. Kiedy odradzano mu publiczne wystąpienia, odpowiedział: „W Polsce nie ma tradycji królobójstwa”. Tymczasem na wystawie czekał już z browningiem w kieszeni malarz Eligiusz Niewiadomski.
Narutowicza do Zachęty zaprowadziły jego najlepsze cechy charakteru. Od ponad dwudziestu lat był obywatelem Szwajcarii. Projektował tam linie kolejowe, wodociągi oraz wielkie hydroelektrownie. Wykładał też na politechnice w Zurychu. Zdobywszy sobie autorytet w świecie nauki, profesor mógł się cieszyć spokojnym, luksusowym życiem. Tymczasem po wybuchu I wojny światowej zorganizował Polski Komitet Samopomocy zbierający fundusze na wsparcie dla rodaków w ojczyźnie oraz organizacji niepodległościowych. Gdy wymarzona Rzeczpospolita powstała, Narutowicz długo wahał się, co zrobić. W Warszawie doradzał ministrowi robót publicznych Józefowi Pruchnikowi. W Zurychu mieszkała schorowana żona. Dopiero po jej śmierci w 1920 r. ostatecznie porzucił bogatą Szwajcarię, wybierając wielkie wyzwanie, czyli udział w odbudowie zniszczonej Polski. Przez dwa lata kierował Ministerstwem Robót Publicznych, udowadniając, jak świetnym jest fachowcem. W końcu zaproponowano mu stanowisko ministra spraw zagranicznych, ponieważ zarówno lewica, jak i prawica uznawały go za człowieka godnego szacunku. Wszystko zmieniły wybory prezydenckie. Marginalne PSL „Wyzwolenie” postanowiło wystawić w nich Narutowicza.
„Oświadczył mi z przerażeniem, że wie o zamiarze postawienia jego kandydatury na prezydenta w Zgromadzeniu Narodowym” – wspominał Józef Piłsudski. Zapytany o opinię, stanowczo odradził profesorowi kandydowanie. Sam również odmówił startowania w wyborach. Przyjęta w marcu 1921 r. konstytucja została tak skrojona, by głowa państwa nie posiadała realnej władzy. Wybierany przez Zgromadzenie Narodowe na siedmioletnią kadencję prezydent pełnił tylko funkcję pośrednika w sporach pomiędzy partiami i pomagał formować rząd. Nie mógł wetować ustaw ani wydawać dekretów. Taką prezydenturę skrojono specjalnie dla Józefa Piłsudskiego. Ale Marszałek nie zamierzał zakładać sobie politycznego kagańca. Natomiast Narutowicz nie usłuchał rad wytrawnego gracza. Zatelefonował do przewodniczącego PSL „Wyzwolenie” Stanisława Thugutta i zadeklarował: „Ja kandydować nie chcę, ale jeśli »Wyzwolenie« wybór przeprowadzi – wybór przyjmę”. Jak przystało na skończonego idealistę, wierzył, iż tak najlepiej przysłuży się ojczyźnie.
Faworytem był i tak wysunięty przez Chrześcijański Związek Jedności Narodowej Maurycy Zamoyski. 9 grudnia 1922 r. wygrywał on kolejne tury głosowania, lecz nie uzyskiwał kwalifikowanej większości. Odpadali kolejni konkurenci, a partie, tracące własnych kandydatów, przerzucały głosy na neutralnego Narutowicza. Tym sposobem outsider zwyciężył, co zupełnie zaskoczyło parlamentarzystów i opinię publiczną. Już następnego dnia w „przypadkowego prezydenta” uderzyła fala nienawiści. „Naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć” – oświadczył na łamach „Rzeczpospolitej” prof. Stanisław Stroński. W prasie endeckiej ogłoszono, że Żydzi oraz Ukraińcy narzucili Polsce (faktycznie kluby mniejszości jak jeden mąż głosowały na Narutowicza) masona i ateistę na prezydenta. Chcąc uniemożliwić elektowi złożenie ślubowania, 11 grudnia demonstranci zablokowali drogę do Sejmu. W walkach miedzy endekami a aktywistami PPS rany odniosło ok. 30 osób. Potem bój na pięści stoczyli w parlamencie posłowie. Ci mniej rozhisteryzowani namawiali Narutowicza do dymisji. Ale ten postanowił nie ulegać szantażystom i dzielnie znosił kolejne próby poniżania, za wszelką cenę starając się być prezydentem godnym szacunku. Dlatego otrzymawszy zaproszenie do Zachęty, zjawił się na wystawie.
Tam czekał nań parający się malarstwem zredukowany urzędnik z Ministerstwa Kultury i Sztuki Eligiusz Niewiadomski. Tak naprawdę chciał on zastrzelić Piłsudskiego, którego uważał za bolszewika i wroga narodu. Kiedy prezydentem został Narutowicz, zmienił wybór. Malarz Jan Skotnicki zapisał, iż jego przyjaciel Niewiadomski, przygnębiony codziennością bezrobotnego, postanowił skończyć ze sobą. „Chciał jednak popełnić samobójstwo, wykorzystując je jednocześnie na wielki, efektowny, historyczny czyn” – dodawał. Gdy wybiło południe, Narutowicz zatrzymał się przed obrazem Teodora Ziomka „Szron”. Wówczas za jego plecami pojawił się Niewiadomski, korzystając z tłoku niepostrzeżenie wyciągnął z kieszeni pistolet i pociągnął za spust. „Największy wróg Polski nie mógłby wymyślić czegoś, co by ją bardziej mogło poniżyć” – zapisała krewna zamordowanego dr Józefa Kodisowa.
Tragiczny myśliwy
Wystawionemu w trumnie na Zamku Królewskim ciału Narutowicza przyszło oddać hołd setki tysięcy obywateli. Bardzo możliwe, iż znalazło się wśród nich wielu takich, którzy tydzień wcześniej obrzucali śnieżkami otwarty powóz, wiozący prezydenta na zaprzysiężenie. Ta powszechna skrucha nie na długo odmieniła kraj, choć następcę wybrano szybko i bez awantur.
Dawny podwładny Piłsudskiego z czasów Organizacji Bojowej PPS Stanisław Wojciechowski również nie miał lekkiego życia. Acz okazał się politykiem zręczniejszym od Narutowicza. Co nie znaczyło, iż potrafił dobrze koegzystować z Sejmem, w którym boje toczyło prawie dwadzieścia stronnictw, zaś premiera wymieniano co kilka miesięcy.
Po każdym przesileniu rządowym sfrustrowany prezydent brał fuzję i szedł do Parku Łazienkowskiego postrzelać do wiewiórek. Kiedy bywało jeszcze gorzej, zaszywał się w Spale. Tam – jak opisuje jego adiutant por. Henryk Comte – „z głęboką ulgą, odetchnąwszy przy pożegnaniu ostatniego dygnitarza, wkładał maciejówkę i szedł do lasu na swoje samotne polowanie”.
To hobby okazało się równie zgubne, co poczucie godności Narutowicza. Na początku maja 1926 r. Wojciechowski długo asystował przy tworzeniu w parlamencie nowej koalicji ludowo-narodowej, niecierpliwie oczekując, kiedy będzie mógł się wyrwać na polowanie. Wreszcie sformowano nowy rząd i prezydent, zamiast pracować do końca tygodnia, we wtorek wieczorem 11 maja 1926 r. pojechał do Spały, ignorując ostrzeżenia, iż oficerowie namawiają Piłsudskiego do przewrotu. Nie zatrwożył go nawet wywiad Wincentego Witosa w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. Nowy premier wprost oświadczył w nim: „Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą... ja bym się nie wahał tego zrobić”.
Tymczasem w środę rano przyjechał do Belwederu Piłsudski. Marszałek chciał negocjować kompromis. Gotów do rezygnacji z przejęcia władzy siłą, w zamian za dymisję Witosa. Ale kiedy nie zastał prezydenta, uznał, iż nie może dłużej zwlekać z działaniem. Obaj spotkali się po południu na moście Poniatowskiego, gdy Witos swym rozpaczliwym telefonem ściągnął Wojciechowskiego ze Spały. Piłsudski, wsparty przez zbuntowane wojsko, szedł po władzę. Zaś Wojciechowski nie zamierzał podporządkować się byłemu komendantowi. „Gdy zbliżył się sam do mnie (Marszałek – red.), powitałem go słowami: Stoję na straży honoru Wojska Polskiego, co widocznie oburzyło go, gdyż chwycił mnie za rękę i zduszonym głosem powiedział: No, no! Tylko nie w ten sposób! Strząsnąłem jego rękę, nie dopuszczając do dyskusji” – wspominał prezydent. Tak rozpoczęła się wojna domowa.
Dopiero wówczas Wojciechowski uzyskał realną władzę i udowodnił, że miał zadatki na męża stanu. Po czterech dniach walk żołnierze Piłsudskiego opanowali Warszawę i otoczenie prezydenta postulowało ewakuację do Poznania. Wielkopolskie dywizje trwały bowiem wiernie przy rządzie. „Wolę, by Piłsudski objął władzę choćby i na dziesięć lat, niż żeby na sto lat Polskę zagarnęły Sowiety” – odpowiedział Wojciechowski, bojąc się rozlania wojny na cały kraj. Co pozwoliłoby ościennym mocarstwom znów podzielić się Rzeczpospolitą. Dobrowolnie złożył dymisję, po czym definitywnie wycofał się z polityki, wybierając pracę wykładowcy w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Patronował też ruchowi spółdzielczemu jako dyrektor Spółdzielczego Instytutu Naukowego.
Sanacyjne rządy bardzo starannie unikały zauważania, iż były prezydent nadal żyje. Ignorowały go także niemieckie władze okupacyjne, które przecież z wielką starannością likwidowały polskie elity polityczne i intelektualne. Przypomniano sobie o nim tylko raz, kiedy syna prezydenta aresztowało gestapo. Edmund Wojciechowski był jednym z adwokatów, którzy w lipcu 1940 r. odmówili zgody na wydalenie z warszawskiej palestry prawników pochodzenia żydowskiego. Za niepodporządkowanie się niemieckim zarządzeniom trafił do Auschwitz. Ojcu przedstawiono wówczas ofertę zwolnienia syna w zamian za oświadczenie potępiające polski rząd emigracyjny. Były prezydent odmówił. Kolejne lata nie oszczędzały mu nieszczęść. Przeżył śmierć syna w obozie koncentracyjnym, zniszczenie Warszawy podczas powstania, wkroczenie Armii Czerwonej, przejmowanie władzy przez komunistów. Ci proponowali mu nawet przyjęcie jakiegoś reprezentacyjnego stanowiska, lecz Wojciechowski nie dał się skusić. Zostawiono więc starca w spokoju, by dożył swoich dni w samotności. Gdy zmarł 9 kwietnia 1953 r., fakt ten odnotował jedynie „Kurier Codzienny” krótkim nekrologiem. Podczas pogrzebu na Powązkach najliczniej stawili się funkcjonariusze UB, żeby zapobiec ewentualnej manifestacji patriotycznej. Ale społeczeństwo śmierci prezydenta po prostu nie zauważyło.
Co znaczy Ignacy
Kiedy Piłsudski zmusił do dymisji Wojciechowskiego, wszyscy myśleli, iż to on przejmie urząd głowy państwa. Zgromadzenie Narodowe dobrowolnie wybrało go na prezydenta, lecz Marszałek nie przyjął stanowiska. Wolał realną władzę od zaszczytów. Idąc za radą Kazimierza Bartla, na następcę Wojciechowskiego nominował światowej sławy chemika prof. Ignacego Mościckiego. Specjalistę od nawozów sztucznych, wykładającego na Politechnice Lwowskiej, sprowadzono w pośpiechu do Warszawy.
„Wyjechałem dziś po niego wcześnie rano na pociąg i mówię mu, jaka jest wola Komendanta: ma zostać prezydentem Rzeczypospolitej. Był zupełnie zaskoczony i słyszeć nie chciał o czymś podobnym” – opowiadał potem Bartel generałowi Sławojowi Składkowskiemu. Wobec takiej postawy kolegi Bartel postanowił prosić o pomoc wyższą instancję. „Połączyliśmy go telefonicznie ze Lwowem, żeby rozmówił się z panią Michaliną, znaczy profesorową Mościcką. Dopiero potem, gdy widziałem, że się już, chwała Bogu, waha, zawiozłem go do Komendanta, myślę więc, że teraz będzie dobrze. Bo przecież u pana Marszałka od razu przyrzekł, że zrobi wszystko, co Komendant każe” – podsumowywał Kazimierz Bartel. Zgromadzenie Narodowe bez szemrania ogłosiło Mościckiego prezydentem. On zaś przez następną dekadę co do joty wypełniał wolę Marszałka. Obywatele podsumowywali to rymowanką: „Tyle znaczy co Ignacy, a Ignacy g... znaczy”.
Tymczasem profesor zagustował w bankietach, polowaniach i wszelkiego rodzaju uroczystościach państwowych. Zresztą znakomicie prezentował się we fraku. Dopiero po śmierci Piłsudskiego ten lew salonowy zaskoczył wszystkich. Najpierw zignorował ostatnią wolę Marszałka, który chciał, aby kolejnym prezydentem został Walery Sławek. Następnie wraz z Edwardem Rydzem-Śmigłym i Józefem Beckiem odsunął od rządzenia konkurentów z grupy „pułkowników”. Triumwirat Mościcki, Rydz, Beck kierował II Rzeczpospolitą w ostatnich latach jej istnienia. Potem los nie oszczędził żadnego z nich. Gdy rozpoczęła się niemiecka inwazja, Mościcki przebywał w Spale. Zgodnie z uprawnieniami, jakie dała mu konstytucja kwietniowa, swym następcą wyznaczył Rydza-Śmigłego, apelując w ogłoszonej odezwie, by „cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru skupił się dookoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych”. Następnie wraz z rządem ewakuował się na południe. Kiedy 17 września 1939 r. Armia Czerwona uderzyła od wschodu, przebywał w Złuczu niedaleko Tarnopola. Po zasięgnięciu opinii marszałka Rydza-Śmigłego i szefa MSZ płk. Becka wydał swą ostatnią odezwę. „Z przejściowego potopu ochronić musimy uosobienie Rzeczypospolitej i źródło konstytucyjnej władzy. Dlatego, choć z ciężkim sercem, postanowiłem przenieść siedzibę Prezydenta i Naczelnych Organów Państwa na terytorium jednego z naszych sojuszników” – ogłosił.
Tymczasem wbrew sojuszniczym umowom rząd Rumunii internował wszystkich polskich dygnitarzy. Chcąc zachować konstytucyjną ciągłość władzy, Mościcki na swego następcą wyznaczył ambasadora RP w Rzymie gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego. Czego nie chcieli przyjąć do wiadomości Francuzi. Przymuszony szantażem Paryża Mościcki ostatecznie przekazał prezydenturę byłemu marszałkowi Senatu Władysławowi Raczkiewiczowi. Potem skorzystał z faktu, iż nigdy nie zrzekł się obywatelstwa szwajcarskiego (podobnie jak Narutowicz wśród Helwetów zrobił karierę naukową). Prośbę o azyl w alpejskim kraju najpierw odrzucono, ale wówczas w obronę byłego prezydenta wziął Franklin D. Roosevelt. Po interwencji przywódcy Stanów Zjednoczonych w grudniu 1939 r. Mościckiemu pozwolono wyjechać do Szwajcarii.
Początkowo osiadł we Fryburgu, a gdy skończyły mu się pieniądze, musiał szukać pracy. Znalazł ją w genewskim laboratorium chemicznym Hydro-Nitro. Wiek i stan zdrowia nie pozwoliły mu jej długo utrzymać. Opuszczony przez niemal wszystkich przetrwał ostatnie lata życia dzięki wyprzedaży cennych drobiazgów, jakie otrzymał, będąc prezydentem. Kiedy umarł 2 października 1946 r., na jego mogile grabarze postawili jedynie drewniany krzyż opatrzony dwoma literami I.M.
Nominowani przez Mościckiego następcy kończyli życie jeszcze tragiczniej. Edward Rydz-Śmigły zbiegł z Rumunii i dotarł do Warszawy. Chcąc zrehabilitować się za klęskę wrześniową, próbował założyć własną organizację podziemną. Zmarł na początku grudnia 1941 r. Oficjalnie na zawał. Niektórzy badacze jego biografii podejrzewają otrucie. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zakończył życie pół roku później, w równie niejasnych okolicznościach. Jego ciało znaleziono na ulicy przed domem przy Riverside Drive 3. Oficjalnie popełnił samobójstwo, skacząc w nocy z tarasu na trzecim piętrze.
Przebywający w Londynie legalny prezydent Władysław Raczkiewicz musiał bezradnie godzić się z tym, że Polska, po napaści III Rzeszy na ZSRR, przestała być dla Anglii ważnym sojusznikiem. Do Jałty, gdzie zapadły decyzje o przyszłości Europy, nawet go nie zaproszono. Potem alianckie rządy wycofały uznanie dla wszelkich organów państwa polskiego na emigracji. Schorowany Raczkiewicz, nim zmarł w 1947 r., przekazał urząd prezydenta Augustowi Zalewskiemu. Przy czym jeszcze w czasie wojny swym następcą wyznaczył premiera Tomasza Arciszewskiego. Ta wolta, dokonana w ostatniej chwili, śmiertelnie skłóciła środowiska polonijne i zatruła życie kolejnym prezydentom na uchodźstwie.
Nominaci obcych mocarstw
Komuniści po przejęciu władzy zapowiadali, że w Polsce Ludowej wszystko będzie przebiegało w życiu politycznym inaczej niż w II RP. Tymczasem prezydentem został nieco przypadkiem drukarz ze wsi Rura Jezuicka Bolesław Bierut. Wprawdzie już w 1925 r. został przeszkolony w Moskwie i przez lata pracował dla NKWD, ale trudno było w nim dostrzec cechy przywódcze, jakie posiadał choćby Władysław Gomułka. Intelektem górowali nad nim ulubieńcy Kremla: Hilary Minc i Jakub Berman. A jednak to Bieruta, wyłonionego w sfałszowanych wyborach zimą 1947 r., Sejm wskazał jako na najbardziej godnego objęcia funkcji głowy państwa.
Sowiecki ambasador w Warszawie Wiktor Lebiediew wybór swego faworyt tłumaczył w raporcie wysłanym do Moskwy słowami: „Musieliśmy wysunąć Bieruta na pierwszy plan i nawet podnosić go możliwie najwyżej, ponieważ był to jedyny Polak wśród trzonu kierowniczego po Gomułce”. Ten drugi z powodu zbytniej niezależności stracił wszystkie stanowiska i wylądował w więzieniu. Bierut zaś co do joty wypełniał polecenia Stalina, dbając o eksterminowanie każdego, kogo komunistyczny reżim uznał za wroga. Wreszcie doprowadził w lipcu 1952 r. do przyjęcia nowej konstytucji, likwidującej urząd prezydenta. Odtąd rządził jako premier i pierwszy sekretarz KC PZPR. Ale pozbycie się przedwojennego tytułu nie chroniło przed pechem. Wezwany do Moskwy na XX Zjazd KPZR był świadkiem zmiany linii politycznej Kremla, zainicjowanej przez Chruszczowa. Nagle otwarcie zaczęto mówić o stalinowskich zbrodniach, co 12 marca 1956 r. Bierut przypłacił zawałem. Jego nagła śmierć wywołała falę plotek, iż został otruty. Potem na nowego prezydenta urzędującego w Warszawie Polacy musieli poczekać ponad trzy dekady. Wyjątkową ironię losu stanowił fakt, iż został nim ostatni władca PRL. Przy czym nominację na swój urząd wcale nie zawdzięczał woli Kremla, lecz zaskakującemu splotowi wypadków.
Po przegranych wyborach w czerwcu 1989 r. komuniści musieli zacząć liczyć się z demokratyczną opozycją, posiadającą 35 proc. miejsc w Sejmie oraz prawie cały Senat. Bez poparcia jej przedstawicieli Wojciech Jaruzelski mógł nie dostać wymaganej większość głosów w Zgromadzeniu Narodowym. Dla posłów i senatorów Solidarności otwarte poparcie autora stanu wojennego mogło oznaczać polityczne samobójstwo. Jednak nadal istniał ZSRR, w Polsce stacjonowała Armia Radziecka, do tego jeszcze zachodni przywódcy zgodnie naciskali na Wałęsę, by to Jaruzelski dostał prezydenturę. Jako gwarant pokojowego wprowadzania reform. Pod koniec czerwca z przedstawicielami opozycji dyskretnie spotkał się ambasador USA John Davis. W tajnej depeszy wysłanej 23 czerwca 1989 r. do Waszyngtonu zapisał: „Wczoraj wieczorem zjadłem obiad w towarzystwie kilku czołowych parlamentarzystów Solidarności, których nazwiska nie powinny zostać ujawnione, i pokrótce wynotowałem dla nich na odwrocie pudełka zapałek kilka liczb. Wprowadziłem ich również w arkana zachodniej praktyki politycznej znanej jako »liczenie głów«”. Tak zawodowy dyplomata uczył amatorów, jak ustawić w Zgromadzeniu Narodowym pożądany wynik głosowania, za sprawą oddawania głosów nieważnych oraz absencji części posłów. Potem dla przypieczętowania sprawy do Warszawy 9 lipca 1989 r. pofatygował się osobiście prezydent George Bush (senior). Na rozmowę z generałem poświęcił prawie trzy godziny. Na koniec nazwał go „człowiekiem z klasą”, co jednoznacznie wskazywało, kogo popiera. Dzięki sztuczce z wysłaniem na urlopy kilku posłów Solidarności oraz oddaniem nieważnych głosów przez siedmiu innych opozycja mogła zachować honor i gremialnie głosować przeciw generałowi. Zgodnie z planem zdobył on wymaganą większość.
Bez happy endu
Prezydent Jaruzelski okazał się idealną osobą na czas likwidacji PRL. Swoje rządy jako pierwszy sekretarz PZPR zaczynał z nominacji Moskwy, a kończył pod opieką Waszyngtonu. Do tego jeszcze przestano ukrywać, iż posiada szlacheckie pochodzenie, może tak jak Mościcki pieczętować się herbem Ślepowron, co więcej – wraz z rodzicami był na zesłaniu. Ale ta idealna głowa państwa przygotowała plan gry zakładający, iż przedstawiciele Solidarności dostaną trzeciorzędne stanowiska, za to wezmą na siebie współodpowiedzialność za rządzenie krajem. Co na koniec ich skompromituje. Całą strategię przekreśliła nieudana próba sformowania gabinetu przez szefa MSW Czesława Kiszczaka i totalne załamanie morale w aparacie partyjnym. Jesienią 1989 r. Jaruzelski popadł w zupełną apatię i biernie obserwował koniec PRL, podpisując wszystkie reformatorskie ustawy, jakie mu podsuwano.
Gdy mijał rok prezydentury, stojący na czele partii Porozumienie Centrum Jarosław Kaczyński zainicjował akcję zbierania podpisów pod apelem o dymisję generała. Jaruzelski podał się do niej dobrowolnie 22 grudnia 1990 r. Następne dwadzieścia cztery lata życia spędził w sądach, gdy próbowano rozliczyć komunistów za ofiary z czasów stanu wojennego oraz grudnia 1970 r. Nigdy nie poniósł żadnej odpowiedzialności, jednak trudno zakładać, by była to jego wymarzona emerytura.
Kolejnym wielkim przegranym został jego rywal i następca. Pierwszy wybrany w powszechnych wyborach prezydent – Lech Wałęsa. Już wówczas legendarny przywódca Solidarności, który po jednej kadencji przegrał w 1995 r. reelekcję z młodym aparatczykiem z PZPR Aleksandrem Kwaśniewskim. Większe upokorzenia trudno sobie wyobrazić. Późniejsze miotanie się Lecha Wałęsy na polskiej scenie politycznej oraz powracający zarzut o współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa w latach 70., stanowiły gorzkie postscriptum niegdyś wspaniałej kariery politycznej.
Zwycięski Aleksander Kwaśniewski długo mógł uchodzić za dziecko szczęścia, odporne na wszelkie klątwy. Jako jedyny sprawował swój urząd przez cały, dopuszczony obowiązującym prawem okres. Odszedł po dwóch kadencjach, bez większych wstrząsów. Dopiero potem zapracował na łatkę alkoholika, a wyborcy zupełnie przestali się liczyć z jego opinią, niespecjalnie uznając za autorytet. Co i tak wydaje się małą nieprzyjemnością w porównaniu z tragiczną śmiercią Lecha Kaczyńskiego. Prezydenta, który swoim poczuciem honoru i godności, a także chęcią służenia ojczyźnie, niezwykle przypominał Gabriela Narutowicza. Notabene na pokładzie samolotu lecącego do Smoleńska towarzyszył mu ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski. Jak zatem widać, bycie „strażnikiem żyrandola” w Pałacu Namiestnikowskim lub innym reprezentacyjnym miejscu jest od stu lat bardzo ryzykownym zajęciem. Aż dziw bierze, że jeszcze znajdują się chętni na tę posadę.