- Nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy zamknąć drzwi przed pacjentami. To byłoby nieprzyzwoite, nie umiałbym spojrzeć im w oczy - mówi Stefan Torczyński.
Stefan Torczyński, felczer, właściciel NZOZ w Widźgowie koło Brańska / Dziennik Gazeta Prawna
Czy to prawda, że jest pan najmłodszym felczerem w Polsce?
Jestem absolwentem ostatniego rocznika szkoły felczerskiej w Łodzi, a ponieważ byłem o rok młodszy od kolegów, więc rzeczywiście prawdopodobnie jestem najmłodszą osobą wykonującą ten zawód w Polsce.
Od kiedy ten zawód był wygaszany?
Decyzja zapadła w 1955 r., a ostatni rocznik ukończył naukę trzy lata później. Przejściowo jeszcze pozostawiono dwie szkoły dla tych, którzy oblali egzaminy. Przepisy przyznały nam dożywotnio prawo wykonywania zawodu, a ostatnia nowelizacja ustawy z 1998 r. nie zanegowała tego.
Całe życie zawodowe przepracował pan w jednym miejscu?
Tak, od 57 lat mieszkam i praktykuję w Widźgowie koło Brańska. Gdy zaczynałem pracę, miałem 18 lat. Nie było wtedy ośrodka zdrowia, a jedynie punkt felczerski. Praca była dużo cięższa niż dzisiaj. Jako przykład podam taką sytuację: zacząłem pracę w sierpniu, a w grudniu było szczepienie dzieci, które musieliśmy wykonać w ciągu jednego dnia. Pamiętam, że 3 grudnia 1958 r. zaszczepiliśmy 920 dzieci.
Jak to możliwe? Obecnie lekarz rodzinny nie wykona tylu szczepień w ciągu miesiąca.
Takie były czasy. Jeździliśmy po wsiach, żeby szczepić dorosłych przeciw durowi brzusznemu. Dziennie wykonywaliśmy od 50 do 100 szczepień, a oprócz tego trzeba było przyjmować pacjentów. Pracy było bardzo dużo, ale to dobrze, bo szybko się uczyłem.
Nie chciał pan ukończyć medycyny?
Chciałem, nawet się zapisałem. Felczerzy mieli wtedy taki przywilej, że mogli być przyjęci bez egzaminu na dowolną akademię medyczną. Zrezygnowałem, bo żona się nie zgodziła. Nie ma studiów zaocznych na wydziale lekarskim. Gdybym chciał studiować, nie miałbym z czego utrzymać rodziny. Ostatecznie ukończyłem więc studia na wydziale fizyki.
Czy jako felczer miał pan dużą samodzielność?
Felczer miał bardzo szerokie uprawnienia. Praktycznie robiłem wszystko, przyjmowałem też porody. Teoretycznie w ustawie był zapis, że jeśli nie ustali się rozpoznania lub przez tydzień nie ma poprawy, to powinno się pacjenta skierować do lekarza. W praktyce to było niewykonalne, bo wtedy lekarzy było bardzo mało. W powiecie zatrudniły ich tylko dwie przychodnie. Nie było też dróg i prądu, ale jakoś musieliśmy sobie radzić.
Czy w obecnym systemie, w którym obowiązuje daleko posunięta specjalizacja lekarzy, jest miejsce dla felczera?
Tak, ja się czuję potrzebny. Prowadzę niepubliczny zakład opieki zdrowotnej i zatrudniam lekarzy. Takie prawo przyznała nam nowelizacja ustawy o zawodzie felczera z 1998 r. Wcześniej można było pracować samodzielnie tylko w punktach felczerskich, a po zmianie przepisów także w NZOZ.
Ma pan 75 lat. Nie myślał pan o emeryturze?
Ależ ja przeszedłem na emeryturę, ale też pracuję, i to jeszcze więcej niż przedtem. Wczoraj przyjąłem 80 pacjentów. Rocznie przyjmuję ok. 13 tys. osób, czyli dwukrotnie więcej niż zatrudniani przeze mnie lekarze. Nie chcę odprawiać chorych, nie wyobrażam sobie, że mógłbym ich zapisywać w kolejkę, co teraz staje się modne.
Strajkował pan razem z lekarzami z Porozumienia Zielonogórskiego na początku tego roku?
Nie i nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy zamknąć drzwi przed pacjentami. To byłoby nieprzyzwoite, nie umiałbym spojrzeć im w oczy. Za bardzo bym się denerwował, odprawiając ich bez pomocy.
Co pan myśli o lekarzach, którzy zamykają swoje gabinety?
Zapisałem się kiedyś do Porozumienia Zielonogórskiego, ale się wypisałem. Nie było mi z nimi po drodze. 10 lat temu strajkowałem z nimi tylko przez jeden dzień. Uważam, że o swoje prawa trzeba walczyć, ale w innej formie. Nie popieram tej metody.
Co najbardziej przeszkadza panu w wykonywaniu zawodu?
Największą przeszkodą jest biurokracja. Ona dusi medycynę. Zamiast leczyć, trzeba zajmować się papierami. Kiedyś receptę można było sporządzić na dowolnej kartce papieru, byleby było nazwisko, wiek i adres pacjenta oraz pieczątka lekarza, dziś wypisanie trzech, czterech recept to strata kilku minut, których nie mogę poświęcić choremu. Od kiedy powstały kasy chorych i NFZ, pacjentom ukradziono czas.