Czy Polacy mogli uniknąć pułapki kredytu walutowego, skoro inni wpadali w nią wcześniej i to z jeszcze większym impetem?
Kredytów w obcych walutach nie wymyślono w polskich bankach. Nie wymyślono ich też w bankach węgierskich czy rumuńskich, chociaż to w ich bilansach takich pożyczek było najwięcej. Właściwie niczego nie trzeba było wymyślać, takie kredyty to coś zupełnie naturalnego. Przynajmniej do pewnego stopnia. Jeśli mamy dwa kraje z zupełnie różnymi stopami procentowymi, to chyba nic dziwnego, że ci, którzy muszą u siebie płacić wysokie oprocentowanie, zastanawiają się, jak dostać kredyt z niską stopą procentową dostępny gdzieś niedaleko. A jeśli do tego wzajemny kurs walutowy nie zmienia się zbyt mocno... Wiele „dobrego” zrobiła tu deregulacja rynków finansowych, która miała miejsce na Zachodzie mniej więcej 30 lat temu.
Włosi, Austriacy, Skandynawowie
Nieprzypadkowo walutowymi hipotekami obrodziło np. we Włoszech na przełomie lat 80. i 90. Główna stopa banku centralnego wynosiła tam wówczas 12–14 proc. Za to w Niemczech stopa dyskontowa Bundesbanku spadła przejściowo nawet do 2,5 proc., a gdy później wzrosła, wynosiła raptem 6 proc. W Szwajcarii poziom stóp był nawet minimalnie niższy. Kto brałby kredyt hipoteczny na kilkanaście procent w skali roku (do podstawowej stopy trzeba jeszcze doliczyć marżę banku)? Za to na kilka procent – owszem. I włoskie banki dały taką możliwość, dzięki czemu od połowy 1988 r. do połowy 1991 r. wartość kredytów dla gospodarstw domowych wzrosła trzykrotnie, a ceny mieszkań od I kw. 1990 r. do III kw. 1992 r. podskoczyły o jedną czwartą. Ryzyko kursowe? Lir wprawdzie nie miał statusu tak twardej waluty, jak frank szwajcarski czy niemiecka marka, ale razem z marką uczestniczył w europejskim wężu walutowym, a frank zachowywał się niemal tak samo jak marka. Wahania kursów były więc niewielkie: średni miesięczny kurs w czasie boomu kredytowego mieścił się w przedziale 730–760 lirów za markę. Do czasu, gdy we wrześniu 1992 r. europejski mechanizm kursowy się załamał, a lir został zdewaluowany (kilka dni przed brytyjskim funtem). Kredytobiorcy – nie tylko gospodarstwa domowe, lecz także firmy – zostali ze znacznie zwiększonymi zobowiązaniami, które były problemem jeszcze przez kilka lat. Dla banków oznaczało to m.in. pokaźną porażkę wizerunkową. Od tamtej pory Włosi wystrzegają się kredytów walutowych. Nic dziwnego, że należący do nich Bank Pekao był jednym z nielicznych, które nie uczestniczyły w naszym walutowym boomie sprzed kilku lat.
Włosi oczywiście nie byli jedyni. W tym samym mniej więcej czasie bilanse napakowane kredytami walutowymi miały też np. banki w Skandynawii. A czy kosztowne kryzysy, z którymi musiały sobie poradzić, odstraszyły kogoś od tego typu produktów? Jeśli chodzi o Austriaków – niekoniecznie.
Austria to bowiem drugi ciekawy przykład popularności kredytów walutowych. O tyle wart przybliżenia, że tu mamy już do czynienia z frankami szwajcarskimi. Podobno zaczęło się od Austriaków, którzy jeździli do pracy w Szwajcarii. To oni – mniej więcej w połowie lat 90. – dostrzegli korzyści z brania kredytów we frankach, a nie w wyżej oprocentowanym szylingu. A później już poszło: we frankach pożyczało się nie tylko na nieruchomości, ale też na większe wydatki konsumpcyjne czy na samochód. Najciekawszym frankowym produktem, jaki zaproponowały tamtejsze banki, był kredyt, w którym co miesiąc spłacało się wyłącznie odsetki (niskie, bo to przecież frank), a kapitał – na koniec umowy. Żeby o spłatę było łatwiej, kredyt był powiązany z kupnem funduszy inwestycyjnych. W końcu 2009 r. Austriacy odpowiadali za niecałe 3 proc. kredytów dla gospodarstw domowych w strefie euro. Za to ich udział w kredytach walutowych przekraczał 40 proc. A oprócz franka zdążyli przeżyć jeszcze fascynację kredytami w jenach. Japońska waluta też jest wśród najniżej oprocentowanych, tyle że jej kurs cechuje się większą zmiennością niż walut europejskich.
Zapewne niewiele osób pamięta, że i u nas – i w ten sposób docieramy na nasze podwórko – byli amatorzy kredytów w jenach. Przy czym jednak przeważali, przynajmniej z początku, ci, którzy zadłużali się w euro. Na początku poprzedniej dekady zdawało się to mieć uzasadnienie: Polska finalizowała negocjacje w sprawie wejścia do Unii Europejskiej, co miało wiązać kurs naszej waluty z euro. A na tym nie koniec – akcesja do UE miała poprzedzać przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty (wcześniej pojawił się nawet pomysł jednostronnego powiązania złotego z euro). Skoro za kilka lat mieliśmy zarabiać w euro, to dlaczego nie zadłużać się w tej walucie? Ryzyko gwałtownego spadku kursu złotego mało kto traktował poważnie.
Niemal równocześnie w ofercie banków pojawiły się kredyty we frankach szwajcarskich. A ponieważ stopy procentowe u nas były zdecydowanie wyższe niż w Europie Zachodniej, boom kredytowy był tylko kwestią czasu. Później mieliśmy kilka lat przestrzegania przez nadzór bankowy przed ryzykiem związanym z takimi kredytami (i dla klientów, i dla banków) oraz próby hamowania przez niego ich sprzedaży, aż do upadku Lehman Brothers (ten zaś nastąpił dosłownie kilka dni po tym, jak ówczesny premier Donald Tusk zadeklarował, że w ciągu paru lat Polska wejdzie do strefy euro, co w innych warunkach tylko nakręciłoby spiralę kredytów walutowych). Początek kryzysu wszystko zmienił, bo nagle kredyty w walutach zaczęły znikać z oferty banków. Ale zaciągnięte wcześniej trzeba spłacać. Posiadacze mieszkań kupionych za kredyt w walutach mieli w ostatnich latach już kilka ciężkich okresów – najpierw gdy kurs franka skoczył w kilka miesięcy z 2 zł do ponad 3 zł, później gdy na krótko przebił 4 zł, i teraz.
Klienci w kropce. Banki bez satysfakcji
Wielu osobom może się to wydać niewyobrażalne, ale banki wcale nie zarabiają na tym, że po skoku kursu franka poszybowała też wartość zadłużenia i wysokość rat płaconych przez osoby, które wzięły kredyty w szwajcarskiej walucie. Wręcz przeciwnie – wprawdzie trudno ich sytuację zestawiać z położeniem frankowiczów, ale bankowcom (nawet bez protestów klientów) nie byłoby do śmiechu. Żeby to zrozumieć, trzeba wyjaśnić, jak taki kredyt frankowy działa.
Na początek – żeby go udzielić, bank musi mieć franki. Nawet jeśli tych franków nie wypłaca klientowi, a kredyt jest tylko denominowany w obcej walucie czy do niej indeksowany. Dlaczego tak jest? Bo zgodnie z obowiązującymi regulacjami banki nie mogą mieć otwartej pozycji walutowej – czyli w lekkim uproszczeniu: nie mogą mieć zobowiązań w innej walucie, a należności w innej. Ilość waluty po obu stronach bilansu musi być podobna. Skąd wziąć franki? Najprostsza odpowiedź: niech przyniosą je klienci w postaci depozytów. Chociaż w polskich bankach depozytów walutowych jest ciągle dość sporo, nie są to zwykle franki, ale dolary, euro czy funty brytyjskie. Franków trzeba więc szukać za granicą. Najbezpieczniejszy sposób to zaciągnięcie długoterminowej pożyczki – najlepiej u zagranicznego właściciela – lub emisja obligacji denominowanych we frankach. Z tej opcji banki oczywiście korzystały, ale przed kryzysem najpopularniejszy sposób był inny – zawierano transakcje swapowe na międzynarodowym rynku. W tym wypadku swapy polegały na tym, że polski bank umawiał się z zagranicznym posiadaczem aktywów frankowych: „ja pożyczam ci złotówki, wezmę od ciebie franki i będziemy wymieniać się odsetkami, na koniec oddajemy sobie pieniądze po początkowym kursie”. Swapy mogą mieć różne terminy: kilka miesięcy, kilka tygodni czy kilka dni (w skrajnych wypadkach, które przed wybuchem kryzysu w 2008 r. wcale nie były u nas takie rzadkie – krajowe banki zawierały swapy jednodniowe, które były codziennie odnawiane).
Problem pojawia się wtedy, gdy w krótkim czasie kursy walut mocno się zmieniają, jak ostatnio. Popatrzmy, co dzieje się ze swapem na 10 mln zł. Po tym jak kurs franka urósł z ok. 3,5 zł do 4,3 zł, wartość tego, co przekazał polski bank, skurczyła się z prawie 2,9 mln franków do nieco ponad 2,3 mln franków. Zagraniczny kontrahent ma prawo być zaniepokojony, więc prosi polski bank, żeby dla równowagi dorzucił trochę złotówek. Potrzebna jest równowartość 0,5–0,6 mln franków, czyli – już po nowym kursie – przeszło 2 mln zł. Tak to wygląda w naszym przykładzie. Problem w tym, że portfel kredytów frankowych to nie 10 mln zł, ale grubo ponad 100 mld zł. Gdyby założyć, że w połowie te kredyty są sfinansowane w sposób bezpieczny (długoterminowe obligacje, pożyczki), a w połowie swapami, oznacza to, że po „czwartku franka” krajowe banki musiały niemal z dnia na dzień przeznaczyć dodatkowe kilkanaście miliardów złotych aktywów na sfinansowanie kredytów, które w przeliczeniu na złote nagle spuchły. Żadna atrakcja.
Te banki, które pożyczyły franki od właścicieli albo wyemitowały obligacje, też nie mają specjalnego powodu do zadowolenia – żeby zobowiązanie spłacić, będą musiały dać więcej złotówek.
A to tylko jeden aspekt sprawy. Banki muszą się też liczyć ze stratami, jeśli klienci nie będą w stanie spłacać większych rat. Te straty muszą być pokryte z bieżących zysków, a jeśli ich nie wystarczy, trzeba będzie poświęcić część kapitałów. W końcu obie strony bilansu muszą być równe. Jeśli aktywa spadają (bo niespłacane kredyty są mniej warte), to odpowiednio trzeba pomniejszyć i pasywa. Dotychczas kredyty we frankach należały do najlepiej spłacanych, udział należności zagrożonych wynosił niewiele ponad 3 proc., a odpisy na straty w takich kredytach nieznacznie przekraczały 1,7 mld zł. Ale nawet stosunkowo nieduże pogorszenie, np. gdyby wartość kredytów zagrożonych zwiększyła się o miliard złotych, skutkowałoby (przy zachowaniu dotychczasowej proporcji odpisów i wartości złych kredytów) 400–500 mln zł, o jakie obniżyłyby się zyski sektora bankowego. A przecież w wyniku wzrostu kursu franka wartość kredytów walutowych zwiększyła się nie o miliard, ale o 30 mld zł.
Dla klientów banków w tej chwili, oprócz tego, że wartość ich długu skoczyła o kilkanaście procent (po wcześniejszych nawet kilkudziesięcioprocentowych wzrostach), ważne jest to, jak wysoka będzie w najbliższym czasie ich rata. Skok kursu franka pcha ją w górę. Nieco obniża ją za to spadek stóp procentowych w Szwajcarii, będących podstawą do obliczania wysokości odsetek. Najczęściej wykorzystywana stopa – trzymiesięczny LIBOR (czyli oprocentowanie trzymiesięcznych depozytów międzybankowych) – jest poniżej zera i zbliża się już do minus 1 proc. Jak obliczają bankowcy, wielu klientom ten spadek stóp całkowicie zrównoważy efekt wzrostu kursu franka. Ale jest problem z tymi, którzy mają kredyty z marżą niższą niż 1 pkt proc. Czy mogą oni liczyć na to, że oprocentowanie spadnie poniżej zera? Dla bankowców było to dotąd pytanie czysto teoretyczne. Gdy problem pojawił się w praktyce, finansiści zaczęli odsyłać do definicji kredytu z ustawy – Prawo bankowe, która mówi m.in., że „kredytobiorca zobowiązuje się (...) do zwroty kwoty wykorzystanego kredytu wraz z odsetkami” (art. 69.). Ich zdaniem oznacza to, że oprocentowanie nie może spaść poniżej zera, nawet gdyby stopa bazowa (w tym wypadku LIBOR) i marża dawała wartość ujemną. Zapominają jednak dodać, że sami mogą pozyskiwać finansowanie po ujemnej stopie – czyli ktoś dopłaca im za to, że pożyczają od niego franki. Najwyraźniej nie biorą też pod uwagę tego, że ustawy można zmieniać (a wśród posłów nie brak takich, którzy spłacają kredyty denominowane w obcych walutach).
Politycy chętnie pomajsterkują
Politycy nigdy zresztą nie uchylają się od rozmów na temat kredytów walutowych. Ani teraz, ani w przeszłości, gdy ci, którzy domagają się ratowania frankowiczów, głośno protestowali przeciwko ograniczaniu możliwości zadłużania się w obcej walucie. Nic dziwnego: wtedy kupowanie mieszkań na kredyt, wyposażanie ich itd. było jednym z motorów wzrostu gospodarczego. Dziś ponad pół miliona kredytów we frankach oznacza, że tematem zainteresowany jest jakiś milion wyborców (zakładając, że w większości zadłużały się małżeństwa, a nie single).
Co można zrobić? Straty, jakie wywołał wzrost kursu franka, mogą w różnych proporcjach ponosić trzy grupy: klienci banków, same banki albo budżet. Na razie na najbardziej poszkodowanych wyglądają klienci. Jeśli będą w stanie spłacić wyższe zadłużenie, to całość kosztów poniosą sami (podobnie, jeśli będą korzystać z proponowanych sposobów na ulżenie ich sytuacji w rodzaju wydłużenia okresu spłaty kredytu albo wakacji kredytowych, które według wicepremiera Janusza Piechocińskiego mogłyby potrwać nawet trzy lata – w takich wypadkach suma wydana na obsługę kredytu wzrośnie). Jeśli przestaną spłacać – podzielą się kosztami z instytucjami finansowymi. Budżet można zaangażować, żeby ulżyć tym pierwszym (bo przecież nie bankom, które rok w rok mają kilkunastomiliardowe zyski).
Szczególnie kuszące może się wydawać przewalutowanie kredytu po kursie z dnia jego wypłaty. Gdy takie propozycje pojawiły się po raz pierwszy – ponad rok temu – Urząd Komisji Nadzoru Finansowego szybko wyliczył, że banki straciłyby na tym 40–50 mld zł, a kilka z nich zagrożonych byłoby upadłością. W ubiegłym tygodniu karierę zrobił pomysł rzucony przez szefa KNF, by takiemu przewalutowaniu towarzyszyła konieczność oddania przez klienta dotychczasowego zysku wynikającego z tego, że mając kredyt we frankach, płacił mniej, niż gdyby zadłużył się w złotych. W takim wypadku szacunki mówią o stratach banków przekraczających 30 mld zł. Zakładając, że banki by sobie z tym poradziły (i nie biorąc pod uwagę komplikacji technicznych), trudno nie przewidywać, że banki będą się starały zrekompensować sobie poniesione koszty. W efekcie – choć to niezbyt wysublimowany wniosek – zapłacić musieliby wszyscy klienci.
Wariant węgierski? Jak wiadomo, premier Viktor Orbán może uchodzić dziś za wybawcę swojego narodu od „frankowej zarazy” (Węgrzy w proporcji do skali gospodarki czy rynku kredytowego mieli więcej pożyczek denominowanych we frankach, niż mamy my), bo już kilka miesięcy temu uzgodnił zasady przewalutowania kredytów walutowych na forinty. Tyle że nie jest to przewalutowanie zupełnie bezkosztowe dla klientów. Wprawdzie dostają oni od banków rekompensaty za zawyżone oprocentowanie (oprocentowanie dla frankowiczów na Węgrzech niewiele się różniło od tego, co płacili Polacy zadłużający się w złotych), ale na samym przewalutowaniu tracą kilkanaście, a w niektórych wypadkach nawet kilkadziesiąt procent w stosunku do momentu wzięcia kredytu. To mniej więcej tak, jakby u nas kredyty frankowe zamienić na złotowe, ale nie po kursie oryginalnym (np. 2 zł za franka), ale z drugiej połowy 2014 r. (jakieś 3,5 zł).
Zostaje nam jeszcze umoczenie we franka budżetu. Takie pomysły pojawiają się już w wersji light. Minister w Kancelarii Prezydenta Olgierd Dziekoński mówił już o tym, że na pomoc dla frankowiczów można by przeznaczyć niewykorzystane w ubiegłym roku pieniądze z programu Mieszkanie dla Młodych (chodzi o ok. 400 mln zł). Można jednak wyobrazić sobie rozwiązanie na większą skalę – np. odkupowanie od banków kredytów osób, które z powodu zbyt wysokiego kursu franka nie radzą sobie ze spłatą. Mógłby się tym zająć Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Wprawdzie jego zasoby uległy ostatnio uszczupleniu po wypłatach depozytów dwóch upadłych SKOK-ów, ale – uwzględniając składkę, jaką banki płacą na początku tego roku – wciąż powinien mieć ok. 10 mld zł. W dodatku już od dawna rozważany jest pomysł stworzenia przy BFG tzw. banku pomostowego, do którego mogłyby trafiać części likwidowanych banków. Może kłopoty frankowiczów przyśpieszą uchwalenie nowej ustawy o BFG (projekt ujrzał światło dzienne w kwietniu 2013 r.).
Trzeba jednak mieć świadomość, że taka pomoc oznaczałaby większe wydatki sektora finansów publicznych, a więc i wyższy deficyt. W konsekwencji zapowiadane na 2017 r. obniżenie stawek VAT (a właściwie ich powrót do stanu sprzed 2011 r.) zapewne odsunęłoby się w czasie. Tak czy inaczej za przedkryzysowy boom kredytowy zapłacą nie tylko frankowicze. O ile ktokolwiek będzie płacił. W momencie oddawania tego tekstu do druku za franka trzeba było płacić już nie 4,3 zł, ale poniżej 4,1 zł. Nie brak opinii, że wkrótce kurs może znaleźć się w okolicach 4 zł. To wciąż więcej niż w ubiegłym roku, ale wzrost obciążeń dla kredytobiorców nie będzie już aż tak bolesny.
Mimo wszystko autor tekstu nie żałuje, że nie ma kredytu we frankach.