Kto wygra wybory parlamentarne? – pytali dziennikarze Waldemara Pawlaka osiem lat temu. – Kto wygra? Nasi koalicjanci – miał odpowiedzieć ówczesny lider ludowców. Ta anegdota nieźle podsumowuje fenomen partii, jaką jest PSL
W Polsce gminnej nastał czas spokoju i sytości. Po wyborach samorządowych nagrody zostały przydzielone, posady rozdane, kary wymierzone. I nawet partyjne spory ucichły, czekają na lepszy moment. Tak w terenie, jak i w centrali, bo nawet samemu Waldemarowi Pawlakowi głupio jest skakać do oczu jego największemu rywalowi Januszowi Piechocińskiemu, jeśli ten „dowiózł” taki wynik. W zasadzie nie ma znaczenia dla tej formacji, kogo poprze w wyborach prezydenckich: jeśli Bronisława Komorowskiego, jako kandydata koalicyjnego, ten wygra w pierwszej turze i ludowcy będą mogli odtrąbić kolejny sukces. Ale nawet jeśli postawią na szerzej nieznanego Adama Jarubasa, który nie ma realnych szans w tym pojedynku, dadzą czytelny sygnał, że twardo stawiają na młodych, więc jest szansa, że tych młodych jeszcze przybędzie. I z największej partii w kraju staną się jeszcze większą. I jeszcze silniejszą.
Można ich nie lubić. Można kpić. Choćby wspominając i wypominając czasy początków transformacji, kiedy w sejmowym hotelu mieszkała ponad setka posłów PSL-u (ach, te wąsy), którzy w nowych, miastowych warunkach oddawali się z zapałem ostremu, ludowemu imprezowaniu. Bo było przecież i tak, że ludowa kapela grała dwa dni przed oknami Adama Struzika (wynajął ją jego partyjny kolega w odwecie za jakieś wewnętrzne spory). A do legendy przeszła wynajęta przez posłów pani do towarzystwa, która pewnej nocy wyleciała z hotelowego balkonu. Można wypominać liczne afery i aferki, oburzać się na nepotyzm. Ale jednego nie wolno: lekceważyć.
Rodzina, praca, zdrowie
To, co najbardziej przekłada się na siłę i liczebność ludowców – według deklaracji PSL mają niemal 140 tys. członków – to struktury przeniesione żywcem z poprzedniej epoki oraz najbardziej rozbudowany system kliencki w Polsce. Doktor Marek Nadolski, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, zwraca uwagę, że ludowcy za czasów PRL-u jako ZSL legitymizowali władzę komunistów, „socjalistyczny system wielopartyjny”, i do dziś coś z tego zostało. Bo przecież PSL jest kontynuacją ZSL w sensie ciągłości organizacyjnej, choć oczywiście w sensie ideologicznym trochę się przefarbowali. Jednak w momencie konstytuowania się po 1989 r. tej „nowej” partii solidarnościowe postaci ruchu, jak chociażby Józef Ślisz czy Gabriel Janowski, przegrali z duchem ZSL. Przy grze zostali starzy wyjadacze partyjni i nie rewolucyjnie, a ewolucyjnie przystosowali się do nowej sytuacji.
Konrad Rękas, działacz samorządowy i dziennikarz z Lubelszczyzny, wspomina, jak Zdzisław Podkański, ongiś ikona ludowców, człowiek, który rozdawał wśród nich karty (jeszcze w latach 70. XX w. działacz ZSL, po transformacji był z ramienia PSL posłem na Sejm, ministrem kultury), organizował szeregi partyjne na swoim terenie. Zaprosił na pierwsze spotkanie 15 osób, przyszło osiem. Mało. Urzędy wtedy były niewielkie, ich obsada mała, ale ludowcy dobrze wiedzieli, co zrobić, żeby na kolejnych spotkaniach sale były pełne ludzi: zatrudniać, zatrudniać, zatrudniać. Niekoniecznie u siebie. Więc robiło (i robi) się tak: Józek, ja wezmę do siebie do roboty twoją żonę, ale ty do swojej spółki musisz zatrudnić córkę mojej kadrowej. Ona jest przyjaciółką syna lekarza, więc gdyby co, to sam wiesz. – I tak, realnie dając tylko jedną posadę, wiązał ze sobą i z partią kilkoro ludzi – wspomina Rękas. O Podkańskim chodziły opowieści, że w szafie w swoim gabinecie trzyma tajne deklaracje członkowskie różnych ludzi. Nie było ich w ewidencji, ale zawsze można było do nich zadzwonić. I żadnej prośbie nie groziła odmowa.
Praca, mieszkanie, zdrowie, rodzina – to najważniejsze dla każdego człowieka sprawy. A na prowincji, gdzie o robotę trudno, ten, kto może dać do tych dóbr dostęp, jest szczególnie ważny. – W naszym kraju trudno by było żyć, gdyby nie korupcja i układy – przyznaje jeden z działaczy PSL. – Chcesz robotę, jesteś nasz. Tak już został ten świat stworzony – wzdycha. Ludzie więc myślą: może ten wójt jest świnia i złodziej, ale przynajmniej coś załatwi. Już ma drogę przy swojej chałupie, to teraz może przy mojej zrobi.
– Każdy robi to, co najlepiej umie. Jeden sery, inny komputery. A PSL jest najlepszy w mieszaniu ludziom w głowach – śmieje się Piotr Sawicki, ongiś działacz PSL, pomysłodawca i twórca Forum Młodych Ludowców, dziś związany z Platformą Obywatelską. I tłumaczy, że ludowcy potrafią świetnie sprzedawać swoich działaczy. Przekonać ludzi, że na szczeblu gminnym czy powiatowym są najlepszymi gospodarzami. – To partia ma dobre pochodzenie. Pochodzą do marszałka, pochodzą do starosty i zawsze coś wychodzą dla swoich – podsumowuje Sawicki. Ludzie nie będą więc głosować na gołodupców, choćby i najbardziej uczciwych, wolą skutecznych drani. Zwłaszcza jeśli ci są blisko ludu.
Wieźli, wieźli i dowieźli
Ale to jest okupione ciężką, katorżniczą pracą: ludowcy są na każdym otwarciu remizy, przecinają wstęgę nad każdym wybudowanym mostkiem, piją z ludem na dożynkach. I to nie tylko lokalni działacze, także ci z samej wierchuszki. Janusz Piechociński, zanim wygrał pojedynek o prezesurę z Pawlakiem, klepał się po plecach chyba z co drugim członkiem partii. – Jest impreza partyjna w jakiejś dziurze, koniecznie w remizie. Część oficjalna: przemówienia, oklaski i krawaty. Ale potem zaczyna się biesiadowanie, zdejmujemy marynarki, można podejść do prezesa, poklepać po ramieniu, stuknąć się kieliszkami – opowiada jeden z ludowców. W PiS byłoby to niemożliwe, nawet gdyby ktoś się odważył, to ochroniarze Kaczyńskiego by go roznieśli, a przynajmniej poklepującą rękę złamali. Tak samo w Platformie.
Rękas wspomina, że przed laty, kiedy rywalizowali ze sobą o wpływy wśród działaczy Zdzisław Podkański z Jarosławem Kalinowskim, każdy z nich miał na to nieco inny sposób. Kalinowski umiał śpiewać i nieźle tańczył, więc był atrakcyjny towarzysko. Za to Podkański miał lepszą wątrobę i brylował partyzanckimi opowieściami. Bo szef musi być swój, nie plastikowo-miastowy. Klimaty nieco ludyczne, niczym z „Rancza”, niemniej oni tacy są – a może raczej – muszą być. I to działa.
Ale sama sympatia i przekonanie, że Józek będzie bardziej skuteczny od Franka, że jest fajniejszym chłopem, by nie wystarczyły, aby dowieźć taki wynik. Konieczne są drobne środki nacisku i perswazji – zwłaszcza na kandydatów tzw. niezależnych. Bo nie każdy wójt jest członkiem PSL, ale można sprawić, żeby służył jego idei. Jeden z moich rozmówców opowiada: wójt jest największym pracodawcą w gminie – szkoła, urząd, ośrodek kultury, służba zdrowia, opieka społeczna. Można przyjąć, że w średniej, liczącej 5–7 tys. mieszkańców gminie, zatrudnia 250 osób. A te osoby mają rodziny, więc można mówić o grupie przynajmniej tysiącosobowej, a taka już zapewnia reelekcję. Więc ludowcy idą do niezależnego wójta i tłumaczą: nie mamy nic przeciwko tobie, nie będziemy przeszkadzać, możemy nawet pomóc, nie wystawimy swojego kandydata. Ale ty też nam pomożesz – przypilnujesz frekwencji i tego, aby ludzie do powiatu i sejmiku głosowali jak trzeba. I niezależny wójt, w swoim interesie, tego przypilnuje. A ma ku temu narzędzia i środki.
Zielony krawat to już nie obciach
Ludowcy mają więc struktury, mają hordy ufających im rolników, swoich ludzi w kontrolowanych przez samorządy instytucjach. Sieci gospodyń wiejskich, zespołów ludowych oraz – czego nie można pominąć – koła Ochotniczych Straży Pożarnych. Kolejnych 700 tys. luda, z tym, że koła OSP są w każdym sołectwie. Nawet takim, gdzie internet nie działa. A bycie strażakiem to nie tylko lekarstwo na nudę, lecz także przepis na sukces towarzyski i prestiż. Można w remizie w ping-ponga pograć, na zawody pojechać. Można zorganizować zabawę i otworzyć kramik z piwem (albo z czymś mocniejszym). Ochraniać imprezy, przy Grobie Pańskim w mundurze postać. No i strażak, nie tak jak w mieście, jest naprawdę kimś: zagrożenie pożarem na wsi nie jest dużo większe niż w mieście, ale tam można liczyć tylko na swoich, że się pośpieszą i dadzą radę. Ale żeby dostać motopompę, więc być skutecznym, trzeba być w dobrym układzie z PSL. Bo Zarząd OSP to czapa partyjna, z Waldemarem Pawlakiem na czele. – I kiedy trzeba ulotki wyborcze roznosić, namawiać na swoich kandydatów, to strażacy zawsze są pod ręką – tłumaczy ludowiec. Siłą rzeczy, większość tej gromady to młodzi, sprawni ludzie, którzy awans społeczny i towarzyski zawdzięczają swojej aktywności w tych szeregach. A jeszcze widzą, że można dalej awansować. Teresa Tiszbierek ze zwyczajnej druhny z Zalesia Śląskiego stała się wiceprezesem Zarządu Głównego Związku OSP. Teraz jeździ po Polsce i dekoruje, ma wpływ na pieniądze i rangi, a inni jej zazdroszczą.
Jednak nie tylko to jest ważne i przyciąga młode, przebojowe jednostki. – Nosić dziś krawat w kolorze zieleni nie jest dziś obciachem, ale dowodem na zapobiegliwość – uśmiecha się Konrad Rękas. A inni to potwierdzają. Bo skuteczność PSL ze wsi i z maleńkich miasteczek przenosi się na większe skupiska miejskie i – nie bójmy się tego powiedzieć – na metropolie. Partia, która została sformatowana po to, aby zgarniać wygraną w wyborach samorządowych, nie będzie sobie gorzej radziła w tych większych elekcjach. Powód jest prosty: boom edukacyjny, tysiące ludowych synów i córek, którzy pokończyli szkoły wyższe i osiedli w mieście. Tutaj znów działa mechanizm, który sprawdzał się w ich wiosce: tata dzwoni do wójta, wójt do znajomka w powiecie, znajomek do kumpla w województwie. I jest robota. Można przetrwać i iść dalej.
Ale nie tylko o to chodzi. W PSL-u dla młodych ambitnych ludzi jest miejsce, a ich rola to coś więcej niż funkcja parapetowych paprotek, listków figowych, nosicieli teczek. Starsi przesuwają się, robią miejsce, żeby dać im przestrzeń. – Panuje symbioza – ocenia Sawicki. Starsi mają władzę, tę realną, młodzi zastępują ich w polach, na których ci starzy, przaśni chłopi, się nie bardzo znają. Więc jedni mają gabinety, rząd dusz, drudzy fundacje, fundusze, agencje, aplikacje, ramy czasowe, programy operacyjne i takie tam. Nieważne, ludowcy rosną w kasę i w siłę. Ale to nie są śmichy-chichy, kiedy w grę wchodzą naprawdę duże kwoty. W obszarach operacyjnych, które będą obowiązywały w obecnej perspektywie czasowej (proszę wybaczyć mi tę unijną nowomowę), trzeba było wskazać te, które wspierając preferowane tendencje (a więc nowoczesne technologie), będą dostosowane do lokalnej charakterystyki. I PSL dopilnował, aby w tej rubryce wpisać „obszary wiejskie”, „biogospodarka”, a więc tereny zarezerwowane tylko dla nich i przekładające się na setki milionów euro. A że w przypisie, po gwiazdce, stoi wytłumaczenie, że chodzi o rolnictwo, to już mniejsza. Oni opanowali do perfekcji wypełnianie wniosków o unijne dotacje. Reszta politycznego towarzystwa w porównaniu z nimi to szczeniaki. – Są jedynymi, którzy wyciągnęli wnioski z systemu: jeśli dziura jest kwadratowa, to kwadratowym kołkiem trzeba ją zatkać – śmieje się obserwator ludowego towarzystwa. I jeśli w jego głosie słychać zawiść, to szacunek ją zabija.
Piotr Sawicki, ten sam, który tworzył Forum Młodych Ludowców, dodaje, że ta symbioza za Piechocińskiego poszła jeszcze dalej. Bo na przykład młody Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy, to tylko jeden z Forum, który zajął prominentne stanowisko. – Oczywiście deklaracje Piechocińskiego, że się sam usunie, zrobi miejsce młodszym, to ściema – śmieje się Sawicki. Jak każdy przywódca, będzie walczył do ostatniej krwi, dokąd go nie zniosą silniejsi ze stanowiska. Ale faktycznie dał młodym posmak władzy i przekonanie, że bycie ludowcem jest po coś. Że ktoś zaprogramuje i poprowadzi twoją karierą.
Aferę się wysuszy
Bycie członkiem PSL, wskazują moi rozmówcy, jest korzystne jeszcze z jednego powodu. Takiego, że w tej partii nikt (a raczej prawie nikt) nie jest skazywany na śmierć, a nawet dożywocie. Niezależnie od tego, jakiego grzechu się dopuścił – poza kilkoma wyjątkami, ale o nich będzie za chwilę. Oczywiście nie jest to tak, że nie ma kar. Ale te są wymierzane indywidualnie z opcją na wybaczenie. Podpadłeś, zamiast na stanowisko w powiecie zostajesz w gminie. Ale za parę lat, jak się poprawisz, masz szansę wrócić i razem z nami chłeptać śmietankę. Dlatego przejść do innych partii jest tam mało. To się po prostu nie opłaca.
Ludowcy kłócą się między sobą, żrą tak samo, jak w innych partiach. Ale starają się, żeby to nie wychodziło poza ich szeregi, co się nie zawsze udaje. Pierwsza bomba publicznie wybuchła w 2005 r., kiedy okazało się, że Waldemar Pawlak ma kochankę. No, ale choć był to cios w konserwatywne i bardzo rodzinne oblicze PSL, skończyło się na porozumiewawczych uśmieszkach. Ale kiedy w grę zaczęły wchodzić poważniejsze sprawy: lojalność oraz duża kasa, spraw już zagłaskać się nie dało. Tak jak tej z Władysławem Serafinem, uhonorowanym Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, który po licznych pomniejszych ekscesach (jak piracka jazda autem, kiedy już odebrano mu prawo jazdy) wpadł w 2013 r. na przelewaniu dotacji na Związek Kółek Rolniczych, których był prezesem, nie do tej kieszeni, co trzeba. Serafin wyleciał ze stronnictwa z hukiem. Ale może stało się to także dlatego, że rok wcześniej PSL miał kłopoty z powodu afery taśmowej: wyciekły nagrania jego rozmowy z Władysławem Łukasikiem, byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego. Na taśmach widać, że kamerę włącza właśnie Serafin. Panowie rozmawiają ze sobą o obyczajach partyjnych, np. kumoterstwie. „SKL wcisnął tutaj, prawda, do Warszawy, do centrali z dziesięć co najmniej osób na stanowiska, wiesz, takie, co nic nie robią. Siedzą tacy i nic nie robią. I mamy wielu w terenie wicedyrektorów”. I o sposobach na tanie życie: „Mnie kiedyś tam namawiali na jakieś tańsze samochody. Bo mówił, że Pol-Mot dostarcza samochody do ARiMR-u, że to będzie, wiesz... że dzieci Śmietanko mają supertanie samochody. (...) ja tam nie potrzebuję”. „Miał dziewięć średnich w sumie, dziewięć średnich plus udziały w zysku (...) i nieograniczoną ilość kosztów, jakie sobie chcesz. Od Honolulu po wszystkie wyjazdy, cały świat, co chcesz. Nie wiadomo, co wszystko. Nieograniczona liczba. Jak coś, to refakturujesz jako usługi prawnicze czy coś, bo tam są podpięte, wiesz, kilka firm, jeszcze jest Zamość podległe i te w Łodzi Atlas czy dowolna ilość. Piszą i wszystkie koszty są dozwolone. A i tak non stop wraca, nie wiem z San Francisco, jedzie do Meksyku, z Meksyku będzie... wszystko jest na koszt Elewarru. Jedzie z żoną, jedzie z synem, jedzie z córką...".
Zrobiła się awantura, Marek Sawicki stracił wtedy ministerialną posadę (wrócił, ale niesmak pozostał). Więc dla Serafina nie będzie przebaczenia. Tak samo jak dla Mirosława Karapyty, byłego marszałka woj. podkarpackiego, który dał się przyłapać na łapówkarstwie, przyjmowaniu korzyści w postaci usług seksualnych, w dodatku idiotycznie się z tego tłumaczył.
Ale już kiedy w 2009 r. „Dziennik” wyciągnął Pawlakowi, że szefową Fundacji Partnerstwo dla Rozwoju (będącą czapą nad firmami swoimi i kumpli, które żyły z ochotniczych straży pożarnych, których Pawlak był i jest prezesem), zrobił swoją 71-letnią matkę, ludowcy przerobili to na powód do chwały. Posypały się tłumaczenia, że trzeba pomagać swoim. Że najważniejsza jest rodzina. Że bliscy polityków też muszą gdzieś pracować. Inna sprawa, że nepotyzm i kumoterstwo rządzą w każdej, bez wyjątku, formacji, ale tylko ludowcy stawiają sprawę jasno, bez hipokryzji. Ba, zrobili z tego swój znak firmowy. I przekuli na wartość: swoich się nie zostawia.
Ale to były afery, które przelały się przez media i blogosferę. Mniej wiadomo o egzekucjach wykonywanych po cichu, we własnym gronie. Jak opowiada Piotr Sawicki, przed wyborami prezydenckimi w 2005 r. ówczesne szefostwo PSL – prezes Janusz Wojciechowski i wiceprezes Zdzisław Podkański, mieli pomysł, aby razem z ZChN i Centrum jako kandydata wystawić Zbigniewa Religę. – To nie przeszło, Pawlak dogadał się z Kalinowskim, że Jarosława wystawiają, i było posprzątane – mówi. Zimą następnego roku obaj zostali wykluczeni z partii, czemu pretekst dało ich samowolne przejście do eurosceptycznej frakcji UEN w Parlamencie Europejskim. Teraz obaj są członkami PiS.
Roku 2006, kiedy jeszcze w grę wchodziła koalicja PO-PiS, ludowcy bardzo się bali. Nie wiedzieli, kogo poprzeć, z kim się bratać, co z nimi będzie. To był rok wyborów samorządowych. – Część latała za PO-PiS-em, ale potem szybko przypinali koniczynki – opowiada Rękas. Po ogłoszeniu wyników jeden z działaczy, stary urzędnik, wyprostował się i huknął: „No i co, trzeba wierzyć w PSL”.
Ludowcom wrócił humor, bo to oznaczało, że zachowują posady. A nowi mogliby ich powycinać ze stanowisk. Choć w wycinaniu sami są najlepsi. Bez sentymentów, bez zahamowań, tną do kości, żeby robić miejsce dla swoich. Pragmatycy: żadna ławka nie jest z gumy. I są świetni w negocjacjach. Jeśli wchodzą z kimś w koalicję, stawiają twarde żądania: tyle i tyle stanowisk albo z nami koniec. W trakcie jej trwania także dopominają się o dodatkowe bonusy, grożąc zerwaniem. Do tej pory tylko Leszek Miller im się postawił, ale potem za to drogo zapłacił.
Sawicki zapewnia, że jego nikt akurat nie wyrzucał z PSL, sam odszedł, kiedy ludowcy za bardzo chylili się na prawo, a to nie są jego klimaty. Jednak kiedy współpracował z Palikotem przy umacnianiu struktur Platformy na Lubelszczyźnie, zastosował metody PSL-owskie. Dużo spotkań, grzanie ławek w zimnych remizach, praca u podstaw. – Dlatego cztery razy z rzędu wygrywaliśmy tam wybory – chwali się. I zauważa, że teraz PSL dla odmiany wchodzi w buty PO i otwiera się na miasta.
Ziemia to matka
Ludowcy wiedzą, że kwestia bycia w ośrodkach miejskich jest dla nich kwestią być i nie być. No i oczywiście, ambicji. Każdy fotel wiceprezydenta w mieście był czczony i celebrowany.
Ale też walka o miasto jest zrozumiała. W XX-leciu międzywojennym, kiedy PSL był potężną, liczącą się partią (Wincenty Witos trzykrotnie sprawował urząd premiera), Polska była krajem rolniczym – z ziemi utrzymywało się 70 proc. społeczeństwa. Dziś, choć na wsiach żyje wciąż ok. 40 proc. ludności, z rolnictwa utrzymuje się może 10 proc. z tej liczby. Przy czym widoczna jest migracja z miast do wsi, więc „tutejszość”, poczucie wspólnoty, pewien chłopski konserwatyzm i religijność będą stopniowo tracić moc jako lepiszcze tego ugrupowania. Trzeba więc balansować na cienkiej linie – Bóg i Ojczyzna po jednej stronie, Unia i fundusze po drugiej. Pieścić twardy elektorat i przyciągać młodych. Wspominać historyczne chwile chwały i męczeństwa, ale nie drażnić starych ZSL-owców, bo oni jeszcze coś mogą.
Na razie wszystko im się udaje. Może dlatego, że najważniejsze są dwie stare chłopskie zasady. Pierwsza – sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Druga – ziemia to matka. A matki się nie sprzedaje. Tanio.
Na razie ludowcom wszystko się udaje. Może dlatego, że wciąż przestrzegają dwóch najważniejszych starych chłopskich zasad. Pierwszej – że sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Drugiej – że ziemia to matka. A matki się nie sprzedaje. Tanio