Autorytet brany dosłownie wiąże się z tym, że człowiek, który sobie go obiera, stara się mu sprostać. A czy wiele osób naprawdę chce nad sobą pracować, szukać ścieżki do lepszego, bardziej wartościowego życia?
Nie ma jak Autorytet. Koniecznie przez duże A, niekwestionowany. Zawsze można się nań powołać, kiedy brakuje argumentów w dyskusji. Rzucić nim przeciwnikowi w twarz. Albo wydawać rytualne zawodzenia, że czasy są okropne, iż niegdysiejsze autorytety przestały być dla kogokolwiek wzorem. Autorytet przydaje się po to, żeby go zwalić z piedestału. I pokazać swoją wyższość nad tym czy innym „bałwanem”. Co się stało? Oszaleliśmy? Staliśmy się cyniczni? A może raczej autorytety przestały już być nam potrzebne. Wszak społeczeństwa dawno wyszły z wieku dziecinnego, kiedy to dla maluchów wyrocznią są rodzice i nauczyciele. Dorośli już nie chcą, aby ktoś mówił im, jak żyć i postępować. Jeśli ludzie mają momenty wątpliwości, na wszelkie pytania odpowiedzą im eksperci. Bo takiego eksperta, w przeciwieństwie do Autorytetu, łatwiej jest wziąć, zużyć i wyrzucić. Zastąpić nowym, zapomnieć i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Albo poczucia niesmaku, że znów zostaliśmy oszukani.

Tęsknota za Mistrzem kontra rzeczywistość

– Czas autorytetów dawno mamy za sobą – twierdzi prof. Wojciech Burszta, antropolog kultury ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. I podnosi, że nie jest to kwestia ostatnich dziesięcioleci, lecz proces ciągły, który obserwujemy od kilku wieków. Kiedyś życie było prostsze. Człowiek żył w niewielkich społecznościach, jego czas odmierzał kalendarz przyrody oraz ten wyznaczany przez sacrum i profanum. Siał, orał, budował domy, płodził dzieci – wszystko było regulowane żelaznymi zasadami wyznaczanymi z jednej strony przez tradycję, nakazy społeczności lokalnej, więzy rodzinne. Wreszcie – przez polecenia takiego czy innego pana. Z drugiej strony świat objaśniały i wyznaczały dogmaty religii, w której człek się urodził, a od których nie było odstępstwa (a jeśli ktoś się odważył je negować, był szybko i przykładnie karany). Tradycje, np. religijne, wprawdzie konkurowały ze sobą na różnych terenach – jak pisze prof. Burszta w artykule „Autorytet – gatunek wymarły” – ale tradycyjne poglądy i sposoby działania przenikały życie społeczne, z góry wykluczając inne możliwości. Albo doktryna, albo herezja. Więc autorytet – czy religijny, czy świecki – przyjmowany był bez namysłu, automatycznie. Tak z niewiedzy, że może być inaczej, jak ze strachu przed odwetem.
Do czasu kiedy człowiek nie zaczął samodzielnie myśleć, za czym w ślad przyszło, jak pisał Max Weber, odczarowanie świata, a więc przejście w racjonalizm. Oczywiście nie stało się to nagle, wiele po drodze musiało się wydarzyć, lecz granicą czasową może być już XVI w., renesans – a więc ukłon w stronę nauk, rozwój medycyny, reformacja i kontrreformacja. Było jeszcze oświecenie z rewolucją francuską, potem epoka materializmu komunistycznego, żeby na obecnym – coraz bardziej liberalnym w sferze intelektualnej i obyczajowej – liberalizmie skończyć.
Bo dzisiaj jest trochę tak, że nie musimy więcej – jak pisze Weber – „niczym dzicy chwytać się magicznych środków (...), aby opanować lub przebłagać duchy. (...) Opad deszczu da się przewidzieć, odległość pokonać koleją żelazną. Chaos natury poddaje się organizacji w miasta i ogrody, chaos społeczny pozwala się zbiurokratyzować w sprawnie działającej komórce zarządzania. Nowoczesność zatem, w swej pozytywistczno-industrialnej modalności, stawia naturę i bogów przed trybunałem intelektu”.
Wszystko może być wyjaśnione naukowo, wszystko zakwestionowane. Więc nie ma świętości. Jeśli dogmaty religijne nie są już tak dogmatyczne, zasady tak niewzruszone jak kiedyś, to co i kto jeszcze może nami kierować? Jednak zamiast szlachetnej w idei wolności myśli mamy anarchię. Moralną, intelektualną, polityczną.
Wprawdzie w dyspucie społecznej, głównie po prawej – ale nie tylko – stronie pobrzmiewa często tęsknota za Czystym Autorytetem, za Osobowością, która będzie miała w sobie moc porywania tłumów, świecenia przykładem, to jednak wydaje się, iż na samej tęsknocie się kończy. Zwłaszcza że każdy autorytet można skopać w myśl ideologicznej nawalanki. Nieważne, że Piłsudski wyprowadził Polskę ku wolności – przecież był kobieciarzem i złodziejem, bo okradał pociągi. Żołnierze wyklęci to bandyci. Wałęsa – Bolek. Był kiedyś Jan Paweł II, ale większość o nim zapomniała. Tuż po pogrzebie, na którym wiatr przewracał strony świętej księgi. Za parę dni poszły w ruch nie tylko pięści kibiców, którzy tak pięknie jednali się nad jego trumną, ale także języki i pióra publicystów.
Polska jawi się tutaj jako kraj szczególny, że się posłużę rozmową z młodym mężczyzną urodzonym na przełomie epoki socjalistycznej i kapitalistycznej. Dobrze wykształcony, z tzw. dobrego domu, wykonuje pracę, której nie lubi, w nic nie wierzy. – Oduczono nas wiary w cokolwiek – diagnozuje. I wywodzi, że kraj, który stracił całą elitę w II wojnie światowej, musiał stracić także wzorce i autorytety. Nic ich nie było w stanie zastąpić, bo nic nie było na tyle prawdziwe, żeby wrosnąć w tkankę społeczną. OK, była Solidarność, był zryw narodowy, ale skończyło się, jak skończyło. Wygrali cwaniacy. Jego koledzy wyjechali na Wyspy, on tutaj jeszcze siedzi i czyta książki o historii. I marzy mu się polski Majdan, bo bez niego nic dobrego się tutaj nie zdarzy.

Wszyscy jesteśmy hipokrytami

To, że młodzi mężczyźni marzą o wojnie, podczas której mogliby się wykazać bohaterskimi czynami, jest normalne. Tak samo jak to, że chętniej angażują się w wielkie idee. Od jakiegoś czasu badania opinii publicznej wskazują, że młodzież coraz chętniej podąża ideowo w prawą stronę. Antyliberalną, antyunijną, za to meandrującą w stronę tradycyjnych wartości – Bóg, honor, ojczyzna. A że kończy się to zwykle nawalanką wściekłych kibiców ze zmasowanymi siłami policyjnymi, to już całkiem inna historia. A może wciąż ta sama. Tak jak ich rówieśnicy z XX-lecia międzywojennego nie mają oni tak naprawdę Autorytetu, który ich gniew sprowadziłby na prostą ścieżkę. Zostaje wściekłość. Tamci, zanim poszli walczyć i ginąć za ojczyznę, wybijali szyby w żydowskich sklepach. Niekoniecznie dlatego, że wierzyli w syjonistyczne siły zła. Bardziej z tego powodu, że pokazano im łatwego wroga. Dopiero późniejsze realne zagrożenie sprawiło, że mieli bohaterski powód, aby przelewać krew. Zresztą proszę spojrzeć w historię – każdy z tych młodych bohaterów szedł walczyć z innym hasłem na ustach. AK. AL. Bataliony Chłopskie. Do dziś toczy się dyskusja, kto był bojownikiem, bohaterem, a kto nie. Sama przelana krew nie znaczy zbyt wiele. Inna sprawa, że kiedy samemu nie stoi się z karabinem przy łydce, ważniejsze jest przetrwanie. Tak po prostu. Jedzenie dla rodziny. Ciepłe spanie. Walczy zawsze garstka, reszta stara się nie dać zabić. Ideały? Autorytety? Dobrze wyglądają w rodzinnych albumach. Albo na oficjalnych uroczystościach.
Wanda P., rocznik 44, córka oficera AK, opowiada, że jej młodość przeszła w buncie w stosunku do jej ojca. Niezłomnego oficera i bohatera wojennego, który żelazną ręką trzymał partyzancki oddział i całą rodzinę. – Jego ulubionym słowem był przymiotnik „solidny” – wspomina. Solidny powinien być człowiek z jego postępowaniem i zasadami, solidne buty i jesionka – wspomina. A ona nie chciała mieć buciorów, tylko sandałki, płaszczyk zamiast watowanego płaszczora. I chciała normalnie żyć. Spotykać się z chłopakami, tańczyć, a nie wciąż walczyć. Więc kiedy poznała przystojnego bruneta, a ojciec zrobił jej awanturę za późniejszy powrót do domu, strzeliła drzwiami. Potem było tak: córka urodzona tuż po 18. urodzinach, przerwane studia, rozwód, wstąpienie do PZPR, bo dawała mieszkanie, a ona nie chciała mieszkać z rodzicami. – Chodziłam na pochody pierwszomajowe, nawet wykładałam podstawy marksizmu i leninizmu na kursach wieczorowych, ale to nie znaczyło nic. Ani dla mnie, ani dla tych kursantów – opowiada. Ważniejsze było to, że kiedy dyrektor szkoły, w której pracowała, molestował ją seksualnie, poskarżyła się do KW PZPR i potem już go w placówce nie widzieli. Związała się potem z mężczyzną, który był dzieckiem przesiedleńców zza Buga i służył w milicji, bo się naczytał komiksów z kapitanem Żbikiem. Nie pozwolili mu iść na studia, argumentując, że na zajmowanym stanowisku studia nie przysługują, a on był zwyczajnym sierżantem krawężnikiem. Wyjechali do małej miejscowości, ona miała znajomego w SB, więc dostała paszport i jeździła do przyjaciółki w tych lepszych Niemcach. Jak wszyscy stali nocami w kolejkach po kartkowe mięso, ale mieli ten przywilej, że z RFN przychodziły paczki z czekoladami, konserwami i przechodzonymi ciuchami, które u nas wydawały się szatami z królewskiego pałacu. A z drugiej strony były zebrania partyjne, pochody pierwszomajowe, czyny społeczne. Dziś ona i jej podobni powiedzą, że trzeba było jakoś żyć. W dwójmyśleniu. Pomiędzy rodzinną tradycją i opowieściami o bohaterskim ojcu, który zaraz jak przestał się kojarzyć z opresją, przeszedł do historii, a nowymi czasami pełnymi nowomowy i rytualnych spędów pod partyjnymi sztandarami, które miały zastąpić msze.
W PRL ludzie opowiadali sobie dowcipy o wielkich przywódcach, szydzili z treści podawanych w komunistycznych mediach, ale przede wszystkim żyli.
Po 1989 r. jej mąż przeszedł na rentę i zaczęli prowadzić niewielki interes – trzeba było się przystosować do nowych warunków. Szybko dowiedzieli się, że ten śmieszny Lech Wałęsa z Matką Boską w klapie i wielkim długopisem w dłoni to nie legendarny przywódca, który przeskoczył przez płot, żeby doprowadzić kraj do wolności, tylko zdrajca, donosiciel, Bolek. Że okrągły stół był zdradą, dzięki której uwłaszczyli się w nowej ojczyźnie ludzie służb. Zresztą kto miał oczy, mógł to obserwować na swoim terenie. Byli pierwsi sekretarze stawali się biznesmenami, nadal trzymali innych w szachu, tyle że zamiast na zebrania POP maszerowali do kościoła na mszę. Siadali w pierwszym rzędzie. A w telewizyjnych wiadomościach trwały relacje z wojny na górze.

Chowanie się pod rodzinną kołdrą

Ktoś może mi zarzucić, i zapewne słusznie, że pomijam czas Festiwalu Solidarności, tego niesamowitego czasu, kiedy naród, a raczej Naród, bo wówczas poczuliśmy się jednością, niczym jeden organizm słuchał słów Jana Pawła II, śledził, co wymyśli ten elektryk z gdańskiej stoczni, i wpinał bezpieczniki w klapy marynarek. Ale nie będę o tym pisać. Raz, że temat doczekał się grubych tomów, dwa, że była to chwila, króciutki moment, po którego jasnym płomieniu został popiół. Aby nie powiedzieć pretensjonalnie, że zgliszcza. Kolejna sprawa to ta, że jeśli dla jednostek był to czas autentycznej walki, wyrzeczeń i narażenia się na realne niebezpieczeństwo i opresję, dla większości po prostu chwila mniej lub bardziej romantycznych uniesień. Śpiewanie „Boże, coś Polskę” dostarczało takich samych emocji jak okrzyki „Oleee... oleeee... leeoleee... nie damy się , nie damy się” podczas meczu piłkarskiego. Ostro? Boleśnie?
Tadeusz L., 62 lata, emerytowany nauczyciel wychowania fizycznego z Iławy, tłumaczy, że nie miał czasu ani wielkiej odwagi, aby angażować się w wielkie historyczne zrywy. Kochał pracę, ale musiał dorabiać, kładąc posadzki, żeby zarabiać na rodzinę. I tak jakoś go to wszystko ominęło. – Nie wierzyłem w żadne ludzkie autorytety, za wiele razy nas oszukano – mówi. Miał za to swój świat – góry, wodę, książki, które już zostały napisane i ich bohaterowie nie zdradzą, nie wytną żadnego numeru. – Człowiek może być mocny w czymś jednym, ale kiedy zaczynasz odkrywać kolejne warstwy, zwykle wychodzi mnóstwo brudu. Biografie wielkich piszą hagiografowie lub paszkwilanci. Nawet Matka Teresa z Kalkuty okazuje się nie być świętą. Więc nie warto polegać na kimś bez reszty, bo później zderzenie z rzeczywistością boli – wyłuszcza Tadeusz.
Jeśli prześledzić wyniki badania opinii publicznej na przestrzeni ostatnich lat, można zauważyć, że autorytety osobowe w zasadzie nie istnieją. Kiedy w 2009 r. instytut badawczy Millward Brown SMG/KRC zapytał nastolatków o to, kto jest ich autorytetem, wśród wskazanych postaci nie znalazł się żaden bohater narodowy, naukowiec czy pisarz. Młodzi wskazywali osoby znane z telewizji. Jerzy Owsiak, Kuba Wojewódzki, Szymon Majewski, Wojciech Cejrowski, Dalajlama. Dorośli, których na tę okoliczność przepytało CBOS, tylko w 48 proc. przyznawali się do posiadania jakiegoś autorytetu. 52 proc. ankietowanych wskazywało na rodziców, a 17 proc. na Jana Pawła II. Przy czym w 1992 r. aż 35 proc. nastolatków wskazywało go jako swojego mistrza.
Podobne badania przeprowadziła trzy lata później TNS OBOP – na próbie młodych Polaków w wieku 19–26 lat. Wyniki były niemal analogiczne: rodzice (53 proc.) i polski papież.
Eksperci mówią, że takie chowanie się pod rodzinną kołdrę jest charakterystyczne dla czasów, kiedy autorytety wspólne dla dużych społeczności przestały funkcjonować. – Tak naprawdę potrzebujemy wzorów w okresie dorastania, stawania się w pełni ukształtowanym człowiekiem – tłumaczy Krzysztof Ulanowski, filozof i antropolog z Uniwersytetu Gdańskiego. Najbardziej naturalnym autorytetem są ci, którzy są blisko, którzy mają bezpośredni wpływ na nasze życie. Któreś z rodziców lub innych bliskich, nauczyciele, rówieśnicy. Im bardziej jesteśmy z nimi związani, im więcej poświęcili nam czasu i ciepła, tym bardziej skłonni jesteśmy przyjmować ich i to, co mówią, jako wyznaczniki życiowe. W jego przypadku, chłopaka z małej miejscowości, takimi ludźmi stali się dziadkowie. Kiedy poszedł na studia do dużego miasta, zetknął się z artystowskim środowiskiem ludzi, którzy dużo i długo potrafili deliberować o niczym, tym bardziej docenił siłę płynącą prosto z ziemi, poczucie humoru i lojalność tych prostych ludzi. Potem pojawiły się filozoficzne lektury, fascynacja Nietzschem, wczesną Grecją, walką człowieka z bogami. Bo tak to działa: najpierw człowiek jest tym, co wyniósł z domu, a potem sam siebie stwarza.
„Moim autorytetem jest moja mama ze względu na to, że mimo wielu ciężkich chwil nadal jest supersilna i wytrwała. Pokazuje mi, że mimo życia pod górkę należy być osobą niezależną od innych i wciąż kochać życie”. „Mama wspiera mnie i mogę z nią porozmawiać o wszystkim. Jest moją przyjaciółką”. „Moja mama jest obrazem samotnej, silnej, kobiety walczącej o szczęście swoich dzieci” – usłyszałam, kiedy w przedostatnią sobotę grudnia zapytałam studentów I roku dziennikarstwa SWPS o to, kto jest dla nich autorytetem, i uderzająco wiele głosów wskazywało właśnie na osobę matki. To była tylko szybka sonda, na absolutnie niereprezentatywnej próbie, ale trend jest podobny jak w dużych badaniach. To, co może zastanawiać, to mała obecność ojca i w ogóle mężczyzn, ale to można łatwo wytłumaczyć – choćby rozpadem tradycyjnej rodziny – według różnych badań przez samotne matki wychowywanych jest 25–35 proc. dzieci.
Jeśli dom jest religijny, młodzi ludzie będą wymieniali w ankietach papieża (według badań CBOS z kwietnia 2014 r. 80 proc. ankietowanych uważa Franciszka za autorytet – co moim zdaniem należy rozumieć na kształt deklaracji ideowej). Jeśli rodzina pozbawiona jest pierwiastka religijnego, odpowiedzą, że nie mają żadnych autorytetów lub rzucą jakimś nazwiskiem znanym z mediów. Owsiaka albo Dalajlamy, tak bardziej na odczepnego. Albo tej pani, która wydała kilka podręczników, w jaki sposób żyć szczupło i zdrowo, nazwisko nieważne, bo tak często się zmienia.

Nowe, łatwe, łatwe do wyśmiania

To jest chyba jedna z najistotniejszych kwestii – zmienność i szybkość czasów, w których żyjemy. Dziś nie jest już takie samo jak wczoraj, ludzie ważni tydzień temu dziś okazują się nikim. Tradycja, stare autorytety nie nadążają, zwłaszcza że podlegają ciągłym osądom i reformom, są reinterpretowane, więc trudno mieć do nich zaufanie, nie dają już poczucia bezpieczeństwa. Jak tłumaczy prof. Wojciech Burszta, na to wszystko – prócz historycznych zaszłości – nałożyło się jeszcze jedno. Można to nazwać wybuchem indywidualizmu rozumianego jako dążenie do wyjątkowego, jednostkowego przeżywania świata. Połączonego z rewolucją konsumencką. To na pozór wykluczające się kwestie, ale w jakiś paradoksalny sposób współdziałają i wzmacniają się nawzajem. Chcemy koncentrować się na przestrzeni prywatnej, obrastać w rzeczy, mieć. A przy tym marzymy o tym, aby żyć autentycznie. Po swojemu, znajdując sobie jakąś niszę. Wiemy, czego chcemy, nikt nam nie będzie mówił, że trzeba inaczej.
Poza tym, co podnosi dr Krzysztof Ulanowski, autorytet brany dosłownie wiąże się z tym, że człowiek, który sobie go obiera, stara się mu sprostać. A czy wiele osób naprawdę chce nad sobą pracować, szukać ścieżki do lepszego, bardziej wartościowego życia? Owszem, dobrze, modnie nawet jest mieć jakiegoś swojego bohatera, którego za chwilę można zastąpić innym, bardziej trendy. Jak buty. Inna sprawa, że ludzie nie mają narzędzi, aby sami mogli weryfikować pewne postawy czy idee. Kiedyś przyjmowali bezkrytycznie to, co im się mówiło w kościele czy szkole. Dzisiaj za dobrą monetę biorą to, co przeczytają na Wirtualnej Polsce czy obejrzą w TVN. A że media w pogoni za odbiorcą prześcigają się w sensacjach, to plotkarskie portale cieszą się większym wzięciem niż te serwujące mądre czy pozytywne historie. Zdeptany, pognębiony bohater wczorajszego wieczoru wprowadza nas w lepsze samopoczucie – jest tak samo beznadziejny jak wszystko dookoła. Więc nie musimy się czuć jak nieudacznicy. Kiedyś autorytetem był człowiek, który odniósł sukces. Choćby z tego powodu, że brakowało narzędzi, aby zweryfikować, w jaki sposób i za jaką cenę udało mu się wedrzeć na szczyt. Dziś potrafimy prześwietlić tych ludzi z każdej strony. Ocenić. I wypluć. No właśnie. Brak autorytetów jest poniekąd ceną demokracji, zwłaszcza takiej, jaką mamy dzięki zdobyczom nowoczesnej techniki. Zwycięzcą konkursu dla młodych wokalnych talentów jest nie ten, kto najpiękniej zaśpiewa, kogo wskaże kompetentne jury, ale ten, którego namaszczą na gwiazdę widzowie wysyłając SMS-y (żeby za chwilę ściągnąć go na ziemię, bezlitośnie hejtując w sieci). Podobnie jest w polityce – wygra ten, kto ma lepiej dobrany krawat i współpracowników lepiej odczytujących bieżące nastroje ludu. Wielkie idee tylko przeszkadzają, skuteczniejszy jest dobry PR. Niby wszyscy o tym wiemy, niby się śmiejemy, dystansujemy. Co nie przeszkadza, nawet światłym ludziom, angażować się w pozorne spory, dzielić na drużyny i zwalczające się obozy. Gromadzić wokół postaci, z których każda jest tylko Misiem. Ale pod sztandarem takiego czy innego Misia także można przeżyć emocje, których potrzebujemy – jako przyprawy do nudnego życia.
– A przecież mi żal, jak śpiewał Bułat Okudżawa, że nad naszym zwycięstwem niejednym górują cokoły, na których nie stoi już nikt. I tę tęsknotę widać, słychać i czuć – choćby wsłuchując się w tętno dysput toczonych na portalach społecznościowych. Profesor Burszta diagnozuje, że właśnie tam, na tych wszystkich facebookach, naszychklasach i innych, szukamy swoich enklaw, gdzie możemy poczuć się lepiej, bezpieczniej. I albo sami wystąpić w roli autorytetów, albo znaleźć je – choćby w ograniczonej wersji. Dobieramy sobie znajomych, wśród których czujemy się bezpieczni, którzy odpowiadają nam z różnych powodów. Mamy grupy kociarzy, psiarzy, narodowców i lewicowców, matek karmiących piersią, beznadziejnych pań domu, miłośników starych samochodów i zwolenników przyłączenia Polski do Rosji.
Jeśli komuś to nie wystarcza, może zwrócić twarz w stronę któregoś z licznych ekspertów lansowanych przez media i wydających tomiszcza poradników. Każdy znajdzie odpowiedniego dla siebie. Jak pisze Zygmunt Bauman: „Autorytet osób na widoku jest pochodną autorytetu liczb – rośnie (i spada) wraz z liczbą widzów, słuchaczy, nabywców książek lub płyt. Wzrost i spadek ich uwodzicielskiej (a więc także dającej poczucie pewności) siły są zsynchronizowane z wahadłem wskaźników oglądalności i czytelnictwa tabloidów. Śledzenie wyczynów znanych osób to nie sprawa czczej ciekawości czy żądzy rozrywki. Autorytet liczb kreuje publicznie widywane jednostki na autorytatywne wzory: nadaje im dodatkowy ciężar. W rzeczy samej, jeśli wielu ludzi pilnie ich obserwuje, ich przykład musi być »lepszy« od tego, co pojedynczy widz może się dowiedzieć na podstawie własnego doświadczenia życiowego” .
Więc podstarzały muzyk pisze felietony do tygodnika – o wszystkim, ale głównie o niczym, córka prominentnego polityka wyrasta na ikonę stylu i dobrych manier, autorka kabaretowych tekstów staje się wyrocznią moralną. A wiekowy komunista, wsławiony cynizmem podczas minionej epoki, jest kreowany na mędrca.
No cóż, sam chciałeś, mości Dyndało. Profesor Burszta podsumowuje: czas się przyzwyczaić do realiów epoki, w ramach których – by użyć znów słów Maxa Webera – wprawdzie pozbyliśmy się opancerzenia ze stali, jakim było zadeklarowanie posłuszeństwa i zawierzenie autorytetom, ale w zamian mamy lekką pelerynę, która daje sporo satysfakcji, dobrze się nosi, jednak nie daje jakiejkolwiek pewności, że żyjemy właściwie. No i właściwie – po co.