Raz drukowanie pieniędzy jest dobre. A raz drukowanie pieniędzy jest złe. Z otaczającego nas świata finansów rozumiemy coraz mniej
Spotyka się dwóch analityków ekonomicznych. „Nic nie rozumiem z ostatniego kryzysu” – mówi jeden. Drugi odpowiada z przekonaniem: „Chodźmy na kawę, to ci wytłumaczę”. Na to pierwszy: „Wytłumaczyć to i ja potrafię”. Ta anegdota dobrze obrazuje sytuację: ekonomia skomplikowała się tak bardzo, że często nie rozumieją jej sami ekonomiści.
By nie być gołosłownym, zacytuję fragment tekstu z portalu internetowego Wgospodarce.pl. „Fed zakończył program luzowania ilościowego (QE). (...) Ocena skutków i efektywności programu Fed jest tym ważniejsza, że wprowadzenie luzowania ilościowego w Eurolandzie rozważane jest jako antidotum na stagnację i groźbę deflacji. Strefie euro grozi stagnacja znacznie bardziej niebezpieczna niż kryzys zadłużenia. Wpłynie ona szczególnie destruktywnie na środkową i wschodnią Europę, która nie używa euro. – Kraje te będą złapane między implodującą Rosję a Europę w stagnacji – pisze główny ekspert »Financial Times« do spraw europejskiej gospodarki Wolfgang Munchau. (...) Określa się on jako »adwokat luzowania ilościowego«, które w miarę możliwości powinien wprowadzić Europejski Bank Centralny”.
Czy wszystko jasne? Dla mnie nie było. By zrozumieć ten tekst, musiałem go przeczytać kilka razy. Nie jestem ekonomistą, ale na studiach miałem zajęcia z mikro- i makroekonomii, zaś praca zmusza mnie do tego, by często używać szarych komórek. A mimo to, czytając komentarze ekonomiczne przeznaczone dla szerokiego grona odbiorców, zwyczajnie się gubię.
„Mgliste korzyści z dalszego stosowania ilościowego łagodzenia zdają się wciąż jednak przysłaniać decydentom jego potencjalne koszty. Kierując się choćby doświadczeniem Japonii, która ilościowe łagodzenie stosuje z przerwami od 2001 r., można wskazać dwa potencjalnie niebezpieczne mechanizmy. Przede wszystkim – jak każda polityka stabilizacyjna – ilościowe łagodzenie nakierowane jest na podtrzymanie dotychczasowej struktury gospodarki. Kryzys, przejawiający się bezrobociem i silnym spowolnieniem wzrostu gospodarczego, wskazuje jednak, że gospodarce potrzebna jest głębsza transformacja – wiele przedsiębiorstw musi zmienić model działalności lub po prostu zniknąć, oddając zasoby do dyspozycji innym. Tymczasem zaniżanie kosztów kredytu prowadzi do tego, że firmy sztucznie utrzymywane są przy życiu”. To Maciej Bitner, główny ekonomista Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych, na stronie Forsal.pl.
Dorabianie teorii
To jak to w końcu jest? Jeden ekspert mówi, że luzowanie ilościowe, popularnie zwane drukowaniem pieniędzy, jest dobre dla gospodarki. Zaś inny – że niesie z sobą poważne zagrożenia. Czy ekonomiści rozumieją jeszcze coś ze zjawisk ekonomicznych codziennie oddziałujących na nasze życie? – Makroekonomiści na ogół nie mają specjalnych problemów ze zrozumieniem tego, co robią rządy i banki centralne. Obecnie często mówimy o niestandardowych instrumentach polityki pieniężnej, czyli takich, które stosuje się w wyjątkowych sytuacjach – wyjaśnia prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów, obecnie główny ekonomista Business Centre Club.
Bardziej krytyczny jest członek Rady Polityki Pieniężnej Jan Winiecki, który pisał tak: „Analitycy patrzący przez niedawno oczyszczone z kurzu keynesowskie okulary nie rozumieją tego, co się dzieje. Makroekonomiści różnych orientacji wydają się mieć problemy z sensownym odczytaniem zjawisk, których historia sięga prawie półwiecza”. Jego zdaniem wielu ekonomistów nie umie odróżnić wolnego (coraz wolniejszego) tempa wzrostu od recesji. „Nie zauważają, że świat zachodni, zwłaszcza Europa, rósł z dekady na dekadę coraz wolniej. Dzisiejsze wzrosty PKB rzędu 1-1,5 proc. rocznie nie są sygnałem popadania w recesję, lecz nową normą, jeśli idzie o te gospodarki” – tłumaczył ekonomista.
Jeśli chodzi o ocenę kompetencji ekonomistów, jeszcze dalej idzie prof. prawa Robert Gwiazdowski, prezes skupiającej się m.in. na problemach gospodarczych fundacji Warsaw Enterprise Institute (WEI). – Ekonomiści, a już szczególnie makro, posługują się językiem, którego nikt nie rozumie. Są jak szamani, używają skomplikowanych zaklęć. Ich zadaniem, tak jak kiedyś, jest wywołanie deszczu, tyle że dzisiaj jest to deszcz pieniędzy. A wszystko ma być zrobione tak, aby zwykły lud nie mógł się skapować, co się właściwie dzieje. Co więcej, często jest tak, że oni sami siebie nie rozumieją. Szkoda, że nikt nie próbuje tego odczarować – mówił w ubiegłym roku na łamach portalu Newsweek.pl.
Dziś zdania nie zmienił. – Ekonomiści nie rozumieli, na czym polega kryzys, który wybuchł z olbrzymią siłą w 2008 r. Nie rozumieli, dlaczego do niego doszło, bo nie mieściło się to w ich szablonach. Dopiero potem zaczęli do tego dorabiać ideologię. Nie jestem ekonomistą, jestem zwykłym adwokaciną. Ale ostatnio wygraliśmy wartą kilkanaście milionów złotych sprawę dotyczącą opcji walutowych. Gdy specjalistów z banku wzięliśmy w krzyżowy ogień pytań, to okazało się, że oni nie wiedzą, o czym mówią – opowiada nam Gwiazdowski. Jego zdaniem makroekonomiści wciąż nie wyciągnęli wniosków z własnych błędów, a teraz znów mają do czynienia z sytuacją, która nie mieści się w ich tradycyjnych schematach: ponad 3-proc. wzrost PKB, jakiego obecnie doświadczamy w Polsce, może jak najbardziej powodować spadek bezrobocia, ale nie powinniśmy mieć do czynienia z deflacją.
WEI jest zapleczem eksperckim Związku Pracodawców i Przedsiębiorców, organizacji zrzeszającej mały i średni biznes. – Proszę pamiętać, że 65 proc. PKB wytwarzane jest właśnie przez ten sektor. A takie firmy nie zatrudniają makroekonomistów, ponieważ zwyczajnie nie potrzebują ich usług. Ci analitycy, zamiast siedzieć w podręcznikach i arkuszach kalkulacyjnych, powinni rozmawiać z ludźmi, zobaczyć, jak wygląda prawdziwe życie przedsiębiorców. Wtedy może będą więcej rozumieć z procesów ekonomicznych – dodaje Gwiazdowski.
Cofnijmy się w czasie do wybuchu ostatniego kryzysu. Jednym z nielicznych, który przewidział krach, był prof. Nouriel Roubini. Zrobił to także Raghuram Rajan, obecny prezes banku centralnego Indii, który w 2005 r. na spotkaniu ekspertów banków centralnych jako jedyny mówił o zagrożeniach związanych z nadciągającym krachem na rynku kredytów hipotecznych. – Czułem się wówczas jak pierwsi chrześcijanie, którzy znaleźli się w stadzie wygłodniałych lwów. Kiedy schodziłem z podium po ostrych słowach krytyki ze strony luminarzy, czułem pewien niepokój (...). Moją konfuzję spowodowało to, że adwersarze zdawali się ignorować to, co działo się na ich oczach – wspomina.
Choć od czasu wybuchu kryzysu minęło ledwie sześć lat, mieliśmy do czynienia z kolejnymi zjawiskami, których wielcy i znani, a także mniej znani ekonomiści nie przewidzieli. Choć dziś wielu analityków za oczywistość uważa spadek cen ropy, który jest konsekwencją łupkowej rewolucji w USA, to jednak trudno znaleźć kogoś, kto trzy lata temu stanowczo by powiedział: w 2014 r. baryłka ropy będzie kosztować 60 dol. Rację miał Mark Twain, mówiąc, że „stawianie prognoz jest rzeczą trudną, szczególnie tych dotyczących przyszłości”. Sentencja ta jest znakomita i zabawna, a na dodatek doskonale pokazuje słabość systemu: nikt nic nie wie, a przewidywanie wydarzeń ekonomicznych jest podobne do przepowiadania pogody – w perspektywie dłuższej niż trzy dni szanse na uchwycenie czegokolwiek spadają do kilku – kilkunastu, w najlepszym wypadku 30–40 proc.
Ekonomista jak lekarz lub prawnik
Z tym, że świat ekonomiczny zmienia się na naszych oczach, zgadza się nawet przekonany o stosunkowo dobrej kondycji makroekonomistów prof. Gomułka. Także on przyznaje, że ostatnio coraz częściej stosujemy „niestandardowe środki polityki pieniężnej”. Efekt coraz większego skomplikowania otaczającej nas ekonomii warto rozważyć na dwóch poziomach. Pierwszy z nich dotyczy zwykłego Jana Kowalskiego czy Johna Smitha, który ma coraz więcej coraz mniej zrozumiałych możliwości do inwestowania oszczędności czy zaciągania pożyczek. Problem w tym, że występuje tutaj nierówność informacji. Banki i wszelkie instytucje finansowe, które przygotowują znakomite i wciąż coraz bardziej korzystne oferty, dysponują sztabami ludzi pracujących nad tym, by one na obsługiwaniu swoich klientów zarabiały. Czasem krocie, o których będący dobrej myśli klient dowiaduje się dopiero po czasie. W pewnym sensie można powiedzieć, że jest sam sobie winien – bo trzeba było czytać umowy.
Na zdrowy rozsądek wydaje się, że by zmienić ten stan rzeczy, powinno się stworzyć programy edukacyjne, które ową nierówność informacji zmniejszą. Nic bardziej mylnego. Jak można przeczytać w finansowanym przez Narodowy Bank Polski portalu ObserwatorFinansowy.pl, którego misją „jest prezentacja i popularyzacja pogłębionej wiedzy i myśli ekonomicznej w obszarach makroekonomii, szeroko rozumianych finansów publicznych, bankowości, a także rynków finansowych”, edukacja finansowa nie ma większego sensu.
Oto część artykułu autorstwa Aleksandra Pińskiego: „Daniel Fernandes, John G. Lynch Jr. i Richard G. Netemeyer w pracy »Financial Literacy, Financial Education and Downstream Financial Behaviors« (»Edukacja finansowa i zachowania w zakresie zarządzania własnymi finansami«) przeprowadzili metaanalizę, czyli podsumowanie większej liczby badań na ten temat. Wzięli pod uwagę 168 prac, które obejmowały 201 badań. Wynika z nich, że tzw. edukacja finansowa odpowiada za 0,1 proc. różnicy między zachowaniami ludzi w kwestiach finansowych. Mówiąc wprost: edukacja finansowa nie działa”. Z dalszej części tekstu możemy się dowiedzieć, że podobne wnioski płyną z pracy „Do Financial Education Programs Work?” („Czy programy edukacji finansowej działają?”) Iana Hathawaya i Sameera Khatiwada z Federal Reserve Bank of Cleveland. W posumowaniu piszą: „Nie znajdujemy dowodów na to, programy edukacji finansowej prowadzą do większej wiedzy o finansach osobistych i w konsekwencji do mądrzejszych wyborów w tej sferze”. Wniosek jest taki, że o ile przeciętny obywatel sam o siebie nie zadba i samodzielnie nie zgłębi skomplikowanej materii ekonomicznej, to siłą rzeczy będzie narażony na wybór ofert finansowych, które nie są dla niego korzystne. Na poziomie jednostkowym zmiany wprowadzić trudno. W pewnym sensie powinniśmy się pogodzić z tym, że znaczna część z nas będzie podejmować nie do końca korzystne decyzje dotyczące finansów osobistych.
Jednak, choć straty obywateli wynikające z niezrozumienia rzeczywistości finansowej bywają bolesne, to wydaje się, że znacznie groźniejszy jest brak zrozumienia tego, co się dzieje wokół nas, przez makroekonomistów. Często doradzają ludziom podejmującym decyzje mające wpływ na miliony obywateli. Mają wpływ nie tylko na swoje finanse osobiste, ale współtworzą otoczenie, w którym funkcjonują miliony obywateli i setki czy tysiące instytucji finansowych. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że mają wpływ na finanse osobiste nas wszystkich. Niestety za ten brak umiejętności przewidywania konsekwencji polityki monetarnej czy fiskalnej u szacownych panów profesorów płaci Jan Kowalski czy John Smith – jak pokazał ostatni kryzys, to podatnicy pokrywają straty banków. Choć to jego własna niekompetencja ma oczywiście wpływ na jego sytuację finansową, to trudno go do końca o to winić. Tak jak w sprawach zdrowia zdajemy się na lekarzy, prawa na prawników i wierzymy, że nam dobrze doradzą, tak w sprawach finansów często zdajemy się na ekonomistów. Oni – jako specjaliści – powinni nam zapewnić względną stabilność i bezpieczeństwo, stworzyć system, w którym można funkcjonować.
Ale coraz częściej tego nie robią. Dopuszczenie na rynek skomplikowanych i nieprzejrzystych narzędzi finansowych się w to wpisuje. Kilkadziesiąt tysięcy domów, które amerykańscy obywatele musieli oddać bankom, jest efektem narzędzi dopuszczonych na rynek przez regulatora, którego zapleczem intelektualnym są ekonomiści. To, że w Polsce jeszcze do niedawna możliwe było zaciąganie kredytów w walutach innych niż ta, w których się zarabia, było spowodowane brakiem regulacji Komisji Nadzoru Finansowego, nadzorcy tego rynku. Efektem jest to, że część kredytobiorców świadomie, część nieświadomie, wystawiła się na ryzyko kursowe. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „przecież nikt nie zmuszał do brania kredytów”. Jest to jak najbardziej prawda. Ale w momencie, gdy to przeciętny zjadacz chleba płaci za kryzys, do którego w dużej mierze przyczynił się brak zrozumienia sytuacji przez makroekonomistów, warto się zastanowić nad tym, co zrobić, by oni znów zaczęli rozumieć rzeczywistość. To wszystkim nam się opłaci.