Nagrodzona zeszłorocznym Bookerem powieść „Wszystko, co lśni” Eleanor Catton jest jak piękna, skomplikowana maszyna, której sensu i przeznaczenia właściwie nie musimy rozumieć

Po angielsku termin „luminaries” – będący zarazem oryginalnym tytułem tej książki – w tradycji astronomicznej i astrologicznej odnosi się do pary najjaśniejszych ciał niebieskich na nieboskłonie: Słońca i Księżyca. Monumentalna literacka konstrukcja wzniesiona przez Eleanor Catton właśnie Słońce i Księżyc, uosabiane przez parę powieściowych kochanków, umieszcza w centrum narracji, która zresztą opiera się ściśle na rozmaitych gwiezdnych wyliczeniach – każda postać we „Wszystkim, co lśni” sunie po swojej astrologicznej trajektorii, a kosmiczne zderzenia są tu zasadniczo nieuniknione.

Ta formalna dyscyplina rodem z eksperymentów Georgesa Pereca, Raymonda Queneau czy Itala Calvina spotyka się tu z wnikliwym pastiszem sensacyjnej powieści wiktoriańskiej, z jej spiskami, zakazanymi romansami, upadłymi kobietami, ukrytymi związkami rodzinnymi i obsesją społecznego statusu. Oczywiście jest to powieść wiktoriańska przefiltrowana przez refleksję postkolonialną, stąd jej równorzędnymi bohaterami mogą być chińscy poszukiwacze złota czy maoryski tubylec. Całość zaś spaja detektyw in spe, przybysz, który musi uchwycić wszystkie wątki i dojść do rozwiązania zagadki. Ów przybysz to niejaki Walter Moody, młodzieniec szukający w XIX- -wiecznej Nowej Zelandii szczęścia i bogactwa. Jest styczeń 1866 roku, gdy Moody zjawia się w hotelu w miasteczku Hokitika, powstałym ledwie parę lat wcześniej na fali lokalnej gorączki złota. Chcąc ochłonąć po stresującej podróży, natrafia w hotelowej palarni na grupę dwunastu mężczyzn, którzy wyraźnie nie znaleźli się tam przypadkiem. Noc i długo wstrzymywane emocje skłaniają ich do wyznań przed obcym: chodzi o całą serię osobliwych, niepokojących wypadków związanych z pewnym skarbem, pewnym facetem z blizną, pewną kurtyzaną, pewnym politykiem, pewnym bogaczem i pewnym zapitym odludkiem – w te wypadki w taki czy inny sposób wplątani są wszyscy obecni.

Nie sposób właściwie streścić intrygi „Wszystkiego, co lśni”. Wejście w jej środek przypomina wędrówkę po wnętrzu zegara – z obserwacji jednego koła zębatego trudno wywnioskować coś na temat funkcjonowania pozostałych kół, ale zegar przecież działa i wybija godziny. Catton poświęca pierwsze 400 stron powieści wyłącznie na to, by naświetlić wzajemne zależności między ludźmi zgromadzonymi w palarni, co i rusz zmieniając perspektywę i kąt widzenia. A na kolejnych 500 stronach punkt po punkcie kwestionuje ten precyzyjnie zmontowany pejzaż.

To nie jest jednak jałowa literacka zabawa. Najmłodsza laureatka Bookera w najdłuższej nagrodzonej Bookerem powieści pisze o ludziach, którzy – tak jak my – ogarnięci są pragnieniem zdobycia fortuny, ale też ambitnie gra z czytelniczymi oczekiwaniami: nic w tej książce nie jest tym, czym się wydaje. Nawet przypadki okazują się dobrze zakamuflowanym przeznaczeniem.

Wszystko, co lśni | Eleanor Catton | przeł. Maciej Świerkocki | Wydawnictwo Literackie 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6