Kilka miliardów dolarów – tak wielki może być majątek dżihadystów z Państwa Islamskiego. Armia okrutnych bojowników ma środki, by odtworzyć na Bliskim Wschodzie kalifat
Baidżi spowija dym. 60-tysięczne miasto od połowy czerwca jest areną walk między kontyngentem rządowej armii a dżihadystami z Państwa Islamskiego. Ta batalia ma być może kluczowe znaczenie dla przyszłości obu walczących stron. Kto ma Baidżi, ten kontroluje północ kraju.
Bojownicy pojawili się w regionie w połowie czerwca. Właśnie zdobywali odległy o 45 km Tikrit, nie było więc dla nich większym problemem wskoczyć do terenówek i przyjechać do miasta, przy którym zbudowano rafinerię mogącą przerobić 310 tys. baryłek ropy dziennie. Produkowane tu paliwo do niedawna zaspokajało trzecią część zapotrzebowania na surowiec w całym kraju, a zakład był największym pracodawcą w tej części kraju. Irakijczycy wyjeżdżający z Bagdadu na północ tradycyjnie zjeżdżali do Baidżi zatankować.
Fiasko pierwszego szturmu nie zniechęciło bojowników. Pojawili się w mieście, ciepło witając się z jego mieszkańcami. – Rozmawiali z nami, rozdawali jedzenie i słodycze – opowiada 35-letni Ahmed, do niedawna policjant w Baidżi. Jednak za tą wymianą uprzejmości krył się podstęp. Bo dżihadyści wypytywali, kto służy w policji lub armii. Gdy już zebrali potrzebne informacje, uderzyli. – Wysadzili nasz dom, nic z niego nie zostało. Teraz krążą po mieście, porywają kobiety i dzieci, burzą domy – opowiada Ahmed. Jemu wraz z rodziną udało się uciec do kurdyjskiego dziś Kirkuku.
Bojownicy opanowali miasto i krążą, jak sępy, wokół rafinerii, ponawiając ataki. W zakładach została niewielka grupa obrońców, licząca prawdopodobnie około setki komandosów. Od czasu do czasu od strony Bagdadu przylatują helikoptery z zaopatrzeniem, z reguły czwórkami. Jeden ląduje wewnątrz kompleksu, reszta ubezpiecza go, krążąc wokół zabudowań. Pod koniec lipca rakieta wystrzelona z helikoptera zburzyła biurowiec, w którym urzędował lokalny lider Państwa Islamskiego Madżid Szihab, zwany Abu Hassanem al-Ansarim.
Komendant zginął, ale dżihadyści nie odpuszczają – uciekinierzy opowiadają, że ściągnęli do miasta działka przeciwlotnicze, instalują je na terenówkach i przygotowują się do odcięcia obrońców od dostaw drogą powietrzną. Grożą też, że ostrzelają zakłady z moździerzy i rakiet. To jednak scenariusz ostateczny – bo dżihadyści nie przybyli, by niszczyć rafinerię. Przybyli, by dokonać wrogiego przejęcia.
Petropaństwo Islamskie
Jeśli rafineria w Baidżi zostanie zdobyta, stanie się perłą w koronie Państwa Islamskiego. Największą, ale nie pierwszą. – Przejęliśmy to miejsce bez jednego wystrzału. Uciekali przed nami jak szczury – triumfował w lipcu komendant Hammam, którego oddział przejął kluczowe syryjskie pole naftowe al-Omar, położone we wschodniej prowincji Deir az Zor. Triumf był nieco naciągany, bo al-Omar było pod kontrolą jednego z rebelianckich ugrupowań, które zostało wcielone do Państwa Islamskiego. Tym niemniej wraz z przechwyceniem tego złoża naftowe imperium Państwa Islamskiego rozrosło się do niebywałych rozmiarów.
Do początku sierpnia na terytorium podbitym przez Państwo Islamskie – pięciokrotnie większym od niedalekiego Libanu – znajdowało się sześć z dziesięciu liczących się syryjskich pól naftowych oraz siedem rafinerii i złóż ropy w Iraku. – Tylko zakłady w Iraku w normalnych warunkach byłyby w stanie produkować 80 tys. baryłek ropy dziennie – szacuje Luay al-Chatib, ekspert katarskiego oddziału Brookings Institution. W obecnych warunkach wszystkie te instalacje pracują na pół gwizdka, ale i to z powodzeniem wystarcza, by Państwo Islamskie stało się lokalną surowcową potęgą. Z pobieżnych wyliczeń wynika, że do kasy terrorystów wpływa z tego tytułu od jednego do trzech milionów dolarów dziennie.
Bojownicy tankują nie tylko terenówki – lokalne rynki zostały wręcz przez nich zalane ropą. Na bazar w miejscowości Tuz Churmatu na obrzeżach irackiego Kurdystanu przyprowadzają całe konwoje cystern. Towar jest wyprzedawany na pniu, czasem razem z pojazdami. Państwo Islamskie sprzedaje czarne złoto za stawki od 25 do 60 dol. za baryłkę, w zależności od jakości ropy (w lecie baryłka kosztowała na giełdach ok. 100 dol.). – Za cysternę o pojemności 250 baryłek (baryłka to ok. 169 litrów – aut.) płacę 6 tys. dol. A potem... A to już zależy od tego, co wynegocjujemy z tureckimi kupcami – chwalił się jeden z pośredników z irackiego Mosulu.
Handlarze wywożą surowiec do Syrii, Jordanii oraz Turcji. – Próbujemy znaleźć sposób, by to powstrzymać. Ale dla służb granicznych to bardzo trudne zadanie – tłumaczy urzędnik tureckiego MSZ. Od początku antyreżimowego powstania w Syrii służby te odnotowały aż 300-procentowy wzrost ilości przemycanego paliwa. W Turcji cena litra benzyny na stacji sięga równowartości 8 zł, przebicie pozwala więc przemytnikom na błyskawiczne wzbogacenie się. Bezpieczniejszy, choć może mniej lukratywny, jest przemyt do Jordanii czy sprzedaż surowca w Syrii – granice między obszarami podporządkowanymi dżihadystom a tymi krajami w praktyce nie istnieją.
Ale nie chodzi wyłącznie o przemyt. Zajęte przez bojowników rafinerie w Syrii i Iraku produkują też przetworzony surowiec na lokalny rynek. Oblężenie Baidżi odcięło od benzyny choćby niedaleki milionowy Kirkuk. Ropa jedzie więc np. do syryjskich rafinerii Państwa Islamskiego, gdzie jest przetwarzana, a następnie wraca na irackie stacje benzynowe, choćby w Mosulu, gdzie jest sprzedawana za równowartość 1–1,5 dol. za litr. Tanio? Dla Syryjczyków i Irakijczyków trzykrotnie drożej niż wcześniej – ale wraz z postępami ofensywy bojowników dopływ subsydiowanego przez Damaszek i Bagdad paliwa się skończył. A w ponad 40-stopniowym upale na „ropie kalifatu” pracują nie tylko auta, ale i klimatyzatory oraz dziesiątki innych urządzeń. Kalifat nie wykorzystuje zresztą zanadto swojej pozycji monopolisty: w syryjskim Deir az Zor organizacja zmusiła lokalnych rebeliantów do obniżenia cen benzyny na stacjach o ok. 75 proc., by nie zniechęcić do siebie mieszkańców.
Niskie podatki, tania komunikacja
– Przychodów starcza aż nadto, by wojenna machina nieustannie się kręciła – mówi Luay al-Chatib. I może mieć rację: w ciągu kilku ostatnich miesięcy rzesza walczących dla kalifa Abu Bakra al-Bagdadiego bojowników podobno się potroiła, do 30 tys. ludzi. Ale nie tylko o żołd tu chodzi. – Ugrupowanie kupuje broń, zapewnia sobie wsparcie lokalnych milicji, kupuje przychylność szejków, którzy odcinają się od kontaktów z Bagdadem – uzupełnia Jordan Perry, analityk firmy Maplecroft. – Środki te pozwalają kopiować strategię palestyńskiego Hamasu, polegającą na dostarczaniu ludności usług, zapewnianiu opieki zdrowotnej czy edukacji, co pozwala im się mocniej zakorzeniać – dodaje.
Mało tego – Państwo Islamskie reinwestuje. Dziesiątki tysięcy dolarów zostały wykorzystane na zakup napędzanych dieslem generatorów prądu, które są instalowane nawet w miejscach, gdzie dotychczas elektryczność była luksusem. Nie chodzi tylko o propagandowy wydźwięk dobroczynności – choć Irakijczycy doskonale pamiętają, jak dekadę temu Amerykanie zmietli reżim Saddama w ciągu kilku tygodni, za to prądu nie było przez kilka lat. Dzięki temu prostemu zabiegowi dżihadyści dodatkowo zarabiają na sprzedaży paliwa.
Sprzedają też prąd – w syryjskim mieście Rakka, uważanym za nieformalną stolicę kalifatu, oraz w przejściowo irackim Mosulu oddziały al-Bagdadiego zajęły tamy na rzekach, co pozwoliło im kontrolować produkcję elektryczności na masową skalę. Tylko zakład przy tamie Tabqa w Rakce zaopatruje choćby syryjskie Aleppo, jedno z największych miast w kraju.
A przede wszystkim Państwo Islamskie nie jest państwem wyłącznie z nazwy. – Zajmując nowe tereny, natychmiast buduje zaczątki struktur: z ministerstwami, sądami, a nawet prymitywnym systemem zbierania podatków włącznie. Są one niższe niż w Syrii prezydenta Assada – twierdzi Michael Stephens, szef oddziału think tanku Royal United Services Institute w Katarze. – I robią to, odkąd zaczęli opanowywać kolejne regiony na początku 2013 r. – dorzuca.
Przechwytując kolejne miasto lub region, bojownicy natychmiast zabezpieczają dostęp do wody, mąki i surowców, centralizując dystrybucję. Lokalni handlarze muszą płacić podatki, np. w Mosulu właściciel dużej ciężarówki wwożącej lub wywożącej jakieś produkty z aglomeracji płaci 400 dol. od auta. W przypadku mniejszych pojazdów stawki sięgają od 50 do 100 dol. Pasażerowie miejskich autobusów kupują bilety od kalifatu, członkowie mniejszości religijnych – ci, którym udało się do tej pory przeżyć – płacą mu specjalny podatek, przedsiębiorcy płacą za ochronę. Krążą plotki o tym, że kalifat wytoczył wojnę palaczom, odbierając im i niszcząc papierosy – tyle że skonfiskowane używki miały zalać bazary w sąsiednich krajach.
Nie lepiej jest poza miastami. – Przyszli z listą z informacjami, kto i ile ziemi posiada oraz jaki ma majątek. Zażądali, żebyśmy zapłacili złotem, srebrem lub innymi cennymi metalami za tegoroczne zbiory – opowiadał syryjski rolnik, który wkrótce po wizycie bojowników uciekł z gospodarstwa. Według niego wysokość podatku była wyliczana raczej na bazie wartości całego majątku niż przewidywanych zbiorów. Ale to bez znaczenia, tak czy inaczej farmerzy stają przed alternatywą – płacić lub porzucić wszystko, co posiadają. Olbrzymia większość płaci. Na tym nie koniec: kalifat kontroluje w Iraku terytoria odpowiedzialne za 40 proc. krajowej produkcji pszenicy, dodatkowo bojownicy zajęli silosy z 40–50 tys. ton zbóż. Mielą je i sprzedają – niewykluczone, że dzięki długiemu łańcuszkowi pośredników nawet rządowi w Bagdadzie. De facto mogą kontrolować nawet trzecią część produkcji żywności w kraju.
– W mniejszym czy większym stopniu na zajętych terenach Syrii i Iraku dżihadyści zbudowali stabilną gospodarkę – kwituje Hasan Abu Hanija, jordański ekspert. Sami zresztą tego nie wymyślili. – W gruncie rzeczy ten system funkcjonował od dekady, jeszcze w okresie działalności Al-Kaidy w Iraku. Anarchia jest w skorumpowanym Iraku głęboko zakorzeniona – podkreśla Denise Natali z National Defense University w Waszyngtonie. To tylko pogłębia bezradność przeciwników kalifatu. – Czy możemy zapobiec przechwytywaniu majątku przez Państwo Islamskie? Nie, bo oni już go mają – komentował kilka tygodni temu anonimowy zachodni specjalista od kontrterroryzmu na łamach „Wall Street Journal”. – Musimy zakłócić im sieć handlu. Ale jeśli spróbujemy to zrobić, w przypadku dóbr takich jak choćby żywność, ryzykujemy zagłodzeniem tysięcy cywilów – dorzucał bezradnie. Rząd w Bagdadzie podjął zresztą taką próbę: seria ataków rakietowych z powietrza miała jakoby sparaliżować handel kradzioną ropą wokół Tuz Churmatu. Dowodów na skuteczność tej operacji brak. Pod koniec lipca ONZ przestrzegła też państwa członkowskie przed kupowaniem ropy od kalifatu – co jednak ma niewielkie przełożenie na oddolną inicjatywę setek detalistów na Bliskim Wschodzie.
Kalifat na miarę Falklandów
W przewidywalnej przyszłości gotówki Państwu Islamskiemu nie zabraknie. Złoty strzał dżihadyści zaliczyli w czerwcu, zajmując dwumilionowy Mosul. Nie przypadkiem przeciw broniącemu miasta garnizonowi rzucono kilkutysięczne siły – po kilku dniach zaciętych walk bojownicy wyrzucili niedobitki obrońców z miasta, wywołali exodus niemal pół miliona mieszkańców, uwolnili z lokalnego więzienia około tysiąca potencjalnych towarzyszy broni, przechwycili lotnisko i lokalną stację telewizyjną.
Ale pośród chaosu, który zapanował w Mosulu, podwładni al-Bagdadiego przeprowadzili też sprawną operację przejęcia mosulskiego banku centralnego oraz arsenałów broni, również tej, którą dostarczyli Irakijczykom Amerykanie. Jeśli wierzyć wyliczeniom gubernatora prowincji Niniwa Atila al-Nudżaifiego, z bankowych sejfów zrabowano wówczas równowartość 429 mln dol., sporą kwotę w złotych monetach, a z koszar zniknęła nie tylko broń, ale i choćby amerykańskie humvee, którymi bojownicy rozbijali się w kolejnych dniach na syryjskim froncie. Dzięki tej jednej ofensywie aktywa Państwa Islamskiego dobiły sumy ok. 3 mld dol. – co usprawiedliwia porównania do budżetu Falklandów, Kiribati, Tonga czy Wysp Marshalla. – 425 mln dol. pozwala płacić 60 tys. rekrutów ok. 600 dol. miesięcznie przez rok – wyliczał na Twitterze analityk Brown Moses.
Scenariusz z Mosulu powtarzany jest podczas zajmowania kolejnych miast. Do tego można dorzucić jak najbardziej klasyczny szaber. – Państwo Islamskie rozkradło okablowanie, latarnie uliczne, urządzenia AGD, meble biurowe, auta służbowe i wywiozło to wszystko ciężarówkami z Mosulu do Syrii – skarżył się szef lokalnej komisji plemiennej z prowincji Niniwa Ibrahim al-Hassan po upadku miasta. Bojownicy spustoszyli nie tylko urzędy, ale też opuszczone przez mieszkańców domy oraz nieliczne obiekty turystyczne.
To drugie wpisuje się zresztą w wypróbowaną już w Syrii taktykę. Kalifat stawia bowiem na eksport antyków. W odróżnieniu od reżimu talibów nie strzela z moździerzy do starożytnych posągów – woli je sprzedawać. Jak się szacuje, 90 proc. starożytnych zabytkowych obiektów w Syrii znajduje się w strefie walk. Z analizy zdjęć lotniczych wynika choćby, że założone niegdyś przez jednego z generałów armii Aleksandra Wielkiego miasto Apamea (wpisane przez UNESCO na Listę światowego dziedzictwa kultury) zostało dosłownie poszatkowane nielegalnymi wykopami. Na publikowanych pospiesznie listach potencjalnych artefaktów, do których mogli się dobrać dżihadyści, są fragmenty architektury, rzeźby, miecze z brązu, naczynia. Potencjalne dochody Państwa Islamskiego z jednego tylko stanowiska archeologicznego w al-Nabuk zostały oszacowane na 36 mln dol. W skali całego kraju mogą być kilkudziesięciokrotnie większe, bowiem wartość wykradzionych z aren bliskowschodnich walk przedmiotów może już sięgać w sumie miliarda dolarów.
Bojownicy nie mają możliwości, by samodzielnie przekopywać się przez syryjskie piaski – dlatego zachęcają do działania szabrowników, nakładając 20-procentowy podatek (być może dwukrotnie – na szabrownika, a potem na pośrednika) i zapewniając ochronę. Wyrwane z ziemi – jak alarmują lokalni archeolodzy, nawet za pomocą buldożerów – zabytki, w tym liczące sobie nawet 8 tys. lat, trafiają na czarny rynek antykwaryczny poprzez Turcję. Amr al-Azm, syryjski archeolog, który uciekł z Damaszku do USA, twierdzi, że złodzieje na zamówienie tajemniczego kupca rozebrali i wywieźli słynący z niezwykłych fresków olbrzymi Grobowiec Trzech Braci z syryjskiej Palmiry. Irackie Ministerstwo Turystyki na początku września podało, że znad Tygrysu i Eufratu wywieziono już ok. 4,5 tys. zabytków.
Wiele skradzionych przedmiotów trafia do syryjskiego Tell Abiab. Tam kupują je lokalni pośrednicy, którzy przerzucają towar przez pobliską granicę z Turcją. – Niektórzy międzynarodowi handlarze przyjeżdżali wcześniej do Syrii, ale tam zrobiło się dla nich zbyt niebezpiecznie. Teraz wszyscy krążą wzdłuż granicy, po tureckiej stronie. Przyjeżdżają Turcy. Oni kupują i przerzucają towar na turecką stronę, np. do Kilis. A stamtąd nie mam pojęcia gdzie... – twierdzi al-Azm.
W ostatnich latach handel starożytnościami stał się trzecią najbardziej dochodową branżą międzynarodowego światka przestępczego – po broni i narkotykach.
Sponsorzy stali się zbędni
Na dwa dni przed upadkiem Mosulu „żołnierz kalifatu” Abu Hadżdżar pękł podczas przesłuchania. – Powiedział nam: nie macie pojęcia, co czynicie. A potem, że Mosul w tym tygodniu stanie się piekłem – wspominał jeden z przesłuchujących.
Abu Hadżdżar sypnął jednego ze swoich dowódców, który kilka godzin później zginął z rąk irackich komandosów, którzy oblegli jego kryjówkę pod Mosulem. Na szczęście zamiast kolejnego ekstremisty, którego trzeba byłoby łamać za pomocą mniej lub bardziej wyrafinowanych metod, w ręce żołnierzy wpadło 160 pamięci na nośnikach USB, zawierających księgowość kalifatu.
Czytelnikom dossier dosłownie opadły szczęki. – Byliśmy zachwyceni, tak samo Amerykanie – twierdzi jeden z oficerów irackiego wywiadu. – Nikt z nas nie znał większości tych informacji – dodaje. Z zapisanych danych wynikało, że przed szturmem na Mosul Państwo Islamskie dysponowało 875 mln dol., a po zajęciu miasta zapewne podwoiło tę sumę. Ale, co ważniejsze, na podstawie wyliczeń księgowych można było odtworzyć metody i kanały, jakimi do bojowników al-Bagdadiego płynie gotówka – od ropy po antyki. Po stronie wydatków zapisano też – inicjałami lub nazwiskami – wtyczki i potencjalnych współpracowników ugrupowania w ministerstwach w Bagdadzie, lokalnych władzach w kraju, w firmach i na wsiach. Olbrzymia większość uzyskanych dzięki temu informacji wciąż jest trzymana w tajemnicy.
Problem w tym, że te informacje wpadły w ręce władz w Bagdadzie zbyt późno. Choć można odtworzyć kanały finansowania terrorystów, nie sposób ich już przerwać. I wciąż dochodzą nowe: kilka dni temu Departament Stanu USA ogłosił, że Państwo Islamskie może się starać zdobyć materiały radioaktywne, zarówno na sprzedaż, jak i na własny użytek. Poziom zagrożenia uznano za krytyczny.
Wciąż nie jest jasne, czy i ewentualnie ile terroryści zarabiają na zakładnikach. Nie chodzi o wziętą z sufitu sumę 132 mln dol., jakich mieli się domagać za życie amerykańskiego reportera Jamesa Foleya, lecz raczej kwoty takie jak 6,6 mln dol., jakich domagają się za życie amerykańskiej pracowniczki organizacji humanitarnych (jej nazwiska nie ujawniają ani Waszyngton, ani porywacze), czy trójki innych Amerykanów, którzy znajdują się w rękach kalifatu. Zachodnie państwa zaprzeczają, by płaciły za życie porwanych w Syrii i Iraku obywateli – jak uzasadnia to dziennik „USA Today”, „każdy zapłacony okup przekłada się na trzy nowe porwania” – ale tajemnicą poliszynela jest to, że przynajmniej niektóre płacą kidnaperom.
Z przechwyconego dossier wynika przynajmniej jedno: Państwo Islamskie nie cieszy się wsparciem żadnego z krajów regionu. Jeśli rządy Arabii Saudyjskiej, Kataru i Turcji wcześniej finansowały rebelię przeciw reżimowi Asada w Syrii, na co Waszyngton przymykał oczy, to odkąd syryjska opozycja rozpadła się na mieszaninę zwalczających się frakcji, wsparcie ustało. – Prawdą jest, że niektórzy bogacze z krajów Zatoki Perskiej finansowali ekstremistów z Syrii, czasem wożąc im pieniądze w torbach – podkreśla Michael Stephens. – Jeszcze w 2012 i 2013 r. była to powszechna praktyka. Ale od tamtej pory jedynie niewielki odsetek tych funduszy trafia do kieszeni Państwa Islamskiego – dodaje.
W niczym jednak nie zmienia to sytuacji kalifatu. Najbogatsze organizacje terrorystyczne świata – talibowie (roczne dochody – ok. 400 mln dol.), Hezbollah (od 200 do 500 mln dol.), kolumbijskie FARC (80–350 mln dol.), Hamas (70 mln dol.) czy somalijskie Al-Szabab (70–100 mln dol.) – mimo skromniejszych zasobów stworzyły na kontrolowanych terytoriach niemal niemożliwe do usunięcia parapaństwa. Państwo Islamskie zapożyczyło od nich najskuteczniejsze rozwiązania, dorzuciło kilka autorskich patentów i w ciągu kilkunastu miesięcy przebiło je po wielekroć. Za te pieniądze, dysponując dwoma czy trzema miliardami przychodów rocznie, kalifat może wrosnąć w bliskowschodni krajobraz na stałe.
Czym jest Państwo Islamskie
To sunnicka organizacja terrorystyczna, która narodziła się kilka lat temu na gruzach irackiej Al-Kaidy. Wraz z wybuchem antyreżimowego powstania w Syrii w 2011 r. niedobitki dżihadystów podjęły walkę z syryjską armią– ze sporym sukcesem. Radykałowie byli najbitniejszą i najlepiej zorganizowaną wśród rebelianckich formacji.
Wraz z frontowymi sukcesami ambicje rosły: do ubiegłego roku ugrupowanie nazywano Al-Kaidą w Iraku lub Państwem Islamskim w Iraku. W 2013 r. liderzy organizacji dodali do nazwy Lewant, a od kilku miesięcy posługują się nazwą skróconą – Państwo Islamskie. Pozornie kosmetyczna zmiana pokazuje, jak apetyty rosną. Dżihadystom marzy się kalifat – państwo, które obejmie swoimi rządami wszystkich muzułmanów (ale tylko sunnitów – wyznawcy szyizmu i innych odłamów islamu są dla terrorystów równie niewierni jak Żydzi czy chrześcijanie), w skład którego weszłyby terytoria od Cypru na zachodzie, przez Izrael, Palestynę, Liban, Syrię, Irak, wschodnią część Turcji, po Jordanię.
Pod koniec czerwca przywódca organizacji Abu Bakr al-Bagdadi ogłosił powstanie kalifatu i mianował się kalifem. Sam al-Bagdadi jest wyjątkowo tajemniczą postacią: przez lata towarzyszył Abu Musabowi az-Zarkawiemu, najbrutalniejszemu z działających w Iraku terrorystów Al-Kaidy. W czasie gdy Amerykanie zabili Zarkawiego, al-Bagdadi przebywał w jednym z więzień w Iraku. Opuścił je w tajemniczych okolicznościach w 2009 r. i wkrótce później stanął na czele terrorystów. Mimo krążących w sieci zdjęć nie ma pewności, jak wygląda, gdzie przebywa i czy na użytek propagandy organizacji nie istnieje kilku Bagdadich. Niewątpliwie jednak w terrorystycznej międzynarodówce liderzy ugrupowania mogą uchodzić za najlepiej zorganizowanych – i jest to w olbrzymiej mierze dzieło „kalifa”.