Było ich wiele. Ci urodzeni ok. 1898 roku, którzy poszli walczyć na frontach I wojny światowej, i ci, którzy przyszli na świat w latach 20. i doświadczyli drugiej wojny. Było stracone pokolenie PRL, opisane nawet w tak zatytułowanej książce, i takie samo 30-latków (to całkiem niedawno, raptem kilka lat temu). Teraz tracimy 19-, 20-latków. Jak się dobrze rozpędzimy, to wkrótce stracimy tych, którzy jeszcze nie przyszli na świat. W końcu zapaść demograficzna, emigracja, bieda i katastrofa emerytalna. A co, nie stać nas?
Kiedyś, by spisać pokolenie na straty, trzeba było kataklizmu wojny. Dziś wystarczy brak stałej umowy o pracę. Ależ co ja piszę, jakiej umowy?! Przecież ci 19- i 20-latkowie, którzy swoją przyszłość widzą w tak czarnych barwach, chodzą jeszcze do szkoły. Taką właśnie grupę badano – ostatni rocznik liceów i techników. Jeszcze nie zdali matury, a już się stracili.
Można by wspomnieć o możliwościach i szansach, których poprzednie pokolenia nie miały. O dorastaniu w dobrobycie (tak właśnie), szansach edukacyjnych, wielkim europejskim rynku pracy, do którego kiedyś nie było dostępu... Ale po co? Przecież te gadki o straconym pokoleniu to pieśń ich rodziców. Dorobiliśmy się wychuchanego, wypieszczonego pokolenia, które miało przeć do przodu, a widzi tylko kłody pod nogami.
Tak to jest, jak się słucha starych.
PS Do pierwszego wspomnianego straconego pokolenia należeli Ernest Hemingway, F.S. Fitzgerald i E.M. Remarque. Do drugiego – Baczyński, Różewicz, Gajcy. Trzecie to Cybulski i Stachura. Ciąg dalszy nastąpi?